O tym, że grzesznych należy upominać, nie trzeba nikogo przekonywać. Pytanie jednak, jak to robić w duchu miłości?
O tym, że grzesznych należy upominać, nie trzeba nikogo przekonywać. W końcu to jeden z uczynków miłosierdzia względem duszy. Zasadza się na wezwaniu samego Jezusa: „Gdy brat twój zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata” (Mt 18, 15).
Pierwsi chrześcijanie przejęli się do żywego tą częścią nauczania Pana. Przykłady? Ignacy Antiocheński (zm. ok. 110 r.) mówił o heretykach jako „zielu szatańskim”, „truciźnie śmiercionośnej” i „trupach śmierdzących”. Tertulian (zm. ok. 220 r.) miał przyjaciela o imieniu Rufin. Gdy jednak przyjacielska więź nieco zelżała, twierdził, że Rufin to „wieprz chrząkający”, który „zabiera się do mówienia wolno jak żółw”. Św. Hipolit Rzymski (zm. 235 r.) w dziele „Odparcie wszystkich herezji” raczył nazwać papieża Kaliksta I „sprytnym oszustem, wyrafinowanym krętaczem, wierutnym kłamca? umiejącym mamić innych, człowiekiem o sercu pełnym jadu i fałszywych poglądów, oszustem, bezwstydnikiem, niegodziwcem”.
We wczesnochrześcijańskich dysputach — zarówno słownych, jak i pisanych — logiczny wywód był zaledwie częścią argumentacji. Część druga?, wcale nie mniej znaczącą, stanowiły argumenty „ad hominem”, błądzących braci bowiem należało napomnieć stanowczo! Obraza słowna stanowiła integralny element wywodu, bo jej brak mógł skutkować brakiem poprawy błądzącego. No ale wtedy nie znano jeszcze określenia „poprawność polityczna”.