Tekst przedstawiony na spotkaniu z okazji XII Dnia Chorego w parafii św. Katarzyny w Kętrzynie, dnia 11 lutego 2004
W ustach człowieka cierpiącego często słychać pytanie „za co tak cierpię?”, „za co Pan Bóg mnie tak karze?” Zrozumiałe jest poszukiwanie przyczyny cierpienia. Człowiek z natury bowiem jest ukierunkowany na szczęście. Chce być szczęśliwy i właściwie wszelkie działania jakie podejmuje, mają na celu zapewnienie szczęścia. Stąd też, jeśli brakuje poczucia szczęścia, spełnienia, satysfakcji z przebiegu wydarzeń, w których uczestniczymy, cierpimy.
Powszechnie uważa się, że cierpiącą jest osoba chora. Ale choroba wcale nie jest skazaniem na cierpienie. Każdy człowiek cierpi. Z pewnością każdy z nas byłby w stanie podać wiele przykładów cierpienia i choroby. Powołam się na historię mi znaną, w którą częściowo jestem zaangażowana, jako koleżanka. Znam dziewczynę — Martę, nie ma jeszcze 30 lat. Choruje od ok. 15 roku życia na stopniowy zanik mięśni. Nie może sama nałożyć sobie czapki. Nie może sama wstać z krzesła. Trudno jej postawić krok, bez pomocy. Opowiada sama, że wszyscy jej znajomi ze szpitala już dawno nie żyją, a niektórzy specjaliści uważają, że ona także powinna była już jakiś czas temu umrzeć. Ta krótka prezentacja z pewnością w Państwa sercu budzi wzruszenie, żal, pewnego rodzaju ból. To jest zrozumiałe. Martą opiekuje się jej Mama. Obie Panie są osobami wierzącymi, zaangażowanymi w życie religijne parafii. Marta jest po studiach teologicznych, robi obecnie doktorat z teologii. Mama Marty przerwała wiele lat temu studia teologiczne, pewnie z powodu choroby córki. Teraz je kontynuuje. Marta jest osobą bardzo radosną. Spotyka się niejednokrotnie z litością osób, które jej bliżej nie znają. Ale, proszę Państwa, uwierzcie mi, że ta osoba nie wygląda na cierpiącą. Ma tyle radości w oczach, pewnego rodzaju blask, jakiego nie można dojrzeć na twarzy osób, które nie chorują, opływają w dostatki i są, krótko mówiąc, szczęśliwe. Ona POCIESZA innych. Czyni to bardzo autentycznie. Nie ma w jej tonie i słowach ani odrobiny cierpienia, a przecież, w ocenie obiektywnej, cierpi. Ona dzieli się swoim autentycznym szczęściem. Widać tylko, że Mama Marty cierpi, chociaż uśmiecha się i żartuje. Dostrzegłam to cierpienie, gdy się modliła. Gdy nie widzi, że ktoś patrzy, jest smutna.
Rzeczywiście, Marta i jej Mama, są osobami cierpiącymi. Ktoś mógłby powiedzieć: „a kto z nas nie jest?”. Przeżywane cierpienie i ból prowokują pytania i pretensje do Boga Stwórcy: Dlaczego cierpię? Dlaczego cierpią moi bliscy? Ludzie niewinni? Dlaczego jest w świecie zło i cierpienie? Po co Bóg dopuszcza cierpienie? Jaki jest sens cierpienia ludzkiego? Odpowiedź religii jest taka: Bóg nie chce cierpienia człowieka. Nie jest sprawcą cierpienia. Skąd zatem jest cierpienie i czym ono jest? Cierpienie ciągle pozostaje tajemnicą, stanowiąc misterium osoby. Trudno więc podać wiążącą i satysfakcjonującą odpowiedź na powyższe pytania. Takie próby podejmuje się jednak w ramach rozważań teologicznych.
Czy cierpienie jest karą Bożą? Odpowiedź brzmi: nie. Bóg — jak Mama Marty z Martą — jest przy nas w naszym cierpieniu. Współczuje nam. Bo nas miłuje — kocha — nawet bardziej niż własna matka. Kocha każdego doskonale, co oznacza, że nie brzydzi się nami, nawet wtedy, gdy my nawzajem się odrzucamy z powodu jakiś wad zawinionych lub nie. Bóg miłuje nawet tego, kogo ludzie odrzucają, jako niegodnego miłości Boskiej i ludzkiej. Bóg kocha człowieka i współczuje człowiekowi.
Krótko można wyróżnić dwa rodzaje cierpienia: zawinione (spowodowane przez nas samych) i niezawinione (chore dziecko, skrzywdzona osoba, ofiara wypadku). W Starym Testamencie znajduje się m.in. Księga Hioba. Opowiada ona o człowieku sprawiedliwym i religijnym, na którego spadło wiele nieszczęść i cierpień. Utracił własność — cały majątek, a także zdrowie. Był bliski załamania w wierze. Nawet jego przyjaciele przestali go rozumieć, drażnili go, podejrzewali, że Pan Bóg ukarał go za coś złego. On jednak stwierdził, że od Boga otrzymał dobro, więc przyjmie także zło. Nie odwrócił się od Boga. Wytrwał, pomimo przeżytego cierpienia. Na końcu niejako „otrzymał” wszystko na nowo: zdrowie i majątek. Czym będzie „koniec” naszego cierpienia. Z pewnością ów „rachunek” zostanie podsumowany w wieczności, po śmierci, po zakończeniu cierpień.
W teologii mówi się o chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia. O takim „sensie” można mówić tylko w perspektywie wiary. Wówczas to cierpienie jest pojmowanie jako sposób na doskonalenie w wierze oraz wyraz wiary. Cierpienie przeżywane, w świadomości chrześcijańskiej, wprowadza człowieka w obszar głębszej relacji z Bogiem. Nie wystarcza tu już tylko wiara „że Pan Bóg jest”, „że jest miłosierny”, „że jest sprawiedliwy” itp. Cierpienie jest to etap wiary, w którym człowiek wypowiada przed Bogiem swoje „Amen” — fiat — niech się tak stanie — zgadzam się. Wypowiadając swoją zgodę czyni to w duchu przyjaźni z Bogiem — w dialogu, a nie w bezsilnym poddaniu się przeżywanemu cierpieniu. Jest to bardzo trudny akt wiary i zaufania. Chyba każdy człowiek przeżywa na tym etapie duchowy kryzys. Niektórzy tracą wiarę, albo miłość do Boga. Kto jednak nie załamie się trwale (na stałe), ten przemienia się, dojrzewa, zbliża do Boga i jest szczęśliwy.
Nie można tego procesu wytłumaczyć inaczej, jak tylko w refleksji nad Krzyżem Chrystusa. Tajemnica cierpienia bowiem, w pewien sposób wyjaśnia się w Chrystusie. W mrok tajemnicy naszego cierpienia wnosi światło cierpiący Chrystus. W perspektywie Jego cierpienia ludzkie cierpienie, którego nie można uniknąć, ani oddalić, które trzeba znosić i dźwigać nabiera wartości i sensu. Tajemniczy stan szczęścia, jako owoc cierpienia przeżywanego z Bogiem, chrześcijaństwo łączy ze zmartwychwstaniem Chrystusa. W zmartwychwstaniu ukazuje się moc i dobroć Boga, który przezwycięża to, co niszczy człowieka. W zmartwychwstaniu bowiem Bóg ocala i obdarowuje na nowo pełnym życiem.
Co Bóg mówi do mnie w moim cierpieniu? Kiedyś zadałam to pytanie mojemu ojcu duchownemu. Odpowiedział, że Bóg mówi „jeżeli Mnie kochasz, to wytrzymasz”. Te słowa nie przyniosły mi wówczas natychmiastowej ulgi. Wyryły się jednak w mojej pamięci. Wiele zastanawiałam się nad nimi. Z czasem uświadomiły mi wyraźnie — i było to jakby nowe odkrycie, choć od dawna o tym słyszałam, że Bóg mnie kocha — chce bowiem, abym „dla Niego” wytrzymała, chociaż wydawało mi się, że nie jest to możliwe. „Coś” mogę Mu dać, „coś” całkiem mojego — czego On — jakby nie ma, mając wszystko. W tym „czymś” mogę dać Mu siebie. Dalsza refleksja: Bóg mnie potrzebuje, bo zależy Mu na moim wytrwaniu, On liczy na mnie. On chce, abym Go kochała — pomimo wszystko, pomimo to, że nie ochronił mnie przed cierpieniem, pomimo moich grzechów, za które powinien był się obrazić. W przeżywanym cierpieniu zdawało mi się, że Bóg mnie opuścił, zostawił, odwrócił się ode mnie, a tu okazuje się, że przy okazji mojego cierpienia dał mi odczuć swoją bliskość, jakiej nigdy wcześniej nie zaznałam.
W moim cierpieniu, paradoksalnie — dzięki niemu — uświadomiłam sobie i nadal zgłębiam tę tajemnicę — czym jest szczęście. Nie jest to już dla mnie uczucie satysfakcji, euforii, uniesienia, zadowolenia, spełnienia itp. Teraz szczęście rozumiem jako stan „pamięci” o Bogu i „bycia” z Nim. Wszystko inne, poza Bogiem, wydaje się być mało ważne i wszystko, co jest wokół mnie jest ważne tylko ze względu na Niego. Teraz moim cierpieniem już nie jest to, że nie dzieje się „tak, jak ja chcę”, że Bóg „nie spełnia cudów” — które może uczynić. Cierpienie pojmuję jako stan duszy związany z „zapominaniem” o Bogu, z „odchodzeniem” od Niego w myśli, mowie, czynach i podejmowanych decyzjach. Zaś wystarczy, że myślę o Nim — czuję się szczęśliwa.
Spróbuję jeszcze raz odpowiedzieć na pytanie „czy cierpienie jest karą Bożą?”. Cierpienie nie jest karą Bożą. Ośmielam się nawet powiedzieć, że jest darem, w którym Bóg pomaga człowiekowi zbliżyć się do siebie. Zaś bliskość Boga umożliwia człowiekowi dojrzewanie osobowe oraz wzrastanie w wierze. Cierpienie jest także tym, co łączy ludzi między sobą, nie tylko na płaszczyźnie pomnażania owoców pracy rąk ludzkich, ale przede wszystkim w wymiarze aktywności duchowej, czyli miłości — która jest przejawem i wyrazem nie wielkości trzosa, ale wielkości i doskonałości człowieczeństwa.
opr. mg/mg