Bilokacja to duchowy sposób na przemierzanie dalekich odległości w okamgnieniu. Ten niezwykły dar mieli niektórzy święci, w tym Ojciec Pio
Chciałbyś poczuć, jak to jest, by, nie ruszając się z miejsca, przemierzać świat? Chciałbyś w mgnieniu oka pokonać trasę 300, 500 lub tysięcy kilometrów, np. do Bolonii, Treviso, Lourdes lub urugwajskiego Salto? Dobrze trafiłeś. Proponuję Ci niezapomnianą przygodę, która na zawsze może zmienić Twoje postrzeganie otaczającego świata. Poszybujesz w czasie i przestrzeni. Dotkniesz nieba.
Obiecuję Ci, że wszystko będzie się odbywać pod czujnym okiem licencjonowanego instruktora. Uwierz mi, to doskonała oferta dla człowieka z aspiracjami mistycznymi, który poszukuje niezapomnianych i wyjątkowych wrażeń poruszania się w duchowym wymiarze. Konkrety: oferuję możliwość odbycia krótkiego, bogatego w treść kursu, obejmującego szkolenie w formie świadectw doświadczonego pilota, który zabierze Cię w duchowy lot i pokaże tajniki pilotażu z niecodziennej perspektywy. Nie trzeba wiele, by spełniać marzenia i przeżyć coś, o czym inni tylko śnią. Zatem zapraszam.
Pozwól, że się przedstawię. Jestem „kapucynem ze skrzydłami”, długoletnim pilotem we flocie anielskich myśliwców, które należą do Boga. Od dłuższego czasu wiele podróżuję za sprawą bilokacji, dzięki której docieram do różnych miejsc na kuli ziemskiej. Na początek zabiorę Cię do Urugwaju. To długi i męczący rejs.
Kiedy pracowałem w „obsłudze naziemnej” w San Giovanni Rotondo, odwiedził mnie biskup Ferdinando Damiani, który przybył aż z urugwajskiego Salto. W dniu, w którym prowadziłem „duchową obsługę” przy kratkach konfesjonału, on doznał silnego ataku serca. Nie mogłem przybyć mu z pomocą. Później mi to wyrzucał, a ja cierpliwie próbowałem go uspokajać: „Wiedziałem, że nie umrzesz i dlatego nie przerwałem spowiadania”. Kiedy stan jego zdrowia uległ znacznej poprawie, powrócił do Salto. Przed wyjazdem zapewniłem go jednak, że będę przy nim obecny, gdy wybije jego ostatnia godzina.
Tak też się stało. Po czterech latach biskup dostał silnego ataku dusznicy. Nie zwlekając, natychmiast udałem się w duchową podróż do Urugwaju. Jeszcze tej samej nocy zapukałem do drzwi arcybiskupa Antoniego Barbieriego, prosząc go, aby jak najszybciej udał się do pokoju umierającego biskupa Damianiego z sakramentalną posługą. Zdziwiony moim przybyciem, zrobił to, o co go prosiłem, a ja odetchnąłem z ulgą. W ten sposób dotrzymałem słowa: biskup Damiani zaopatrzony sakramentami umierał w mojej obecności. Pomimo tysięcy kilometrów, dotarłem na miejsce punktualnie. Było to możliwe tylko dzięki boskiej interwencji. Powiadomiony na czas, bezbłędnie spełniłem zlecone mi zadanie.
Po ośmiu latach od tamtego wydarzenia, do San Giovanni Rotondo przybył arcybiskup Barbieri i ku swemu wielkiemu zaskoczeniu rozpoznał we mnie kapucyna, który tamtej nocy zapukał do jego drzwi. Nie mógł wtedy wiedzieć, że nie ma dla mnie odległości nie do pokonania. Tak jak nie wiedział tego pewien misjonarz z Indii, o. Teofil, który uparcie twierdził, że dla szybkiego pokonywania długich dystansów potrzebne są albo orle skrzydła, albo cud. Powiedziałem mu wtedy otwarcie, czego teraz trochę żałuję: „Cóż! A ja przemierzam takie odległości w jednej chwili”.
Nie zawsze latałem tak daleko. Moim ulubionym celem było francuskie Lourdes. Zapewne domyślacie się dlaczego. Tak, tak, tam mieszka „Admirałowa anielskiej floty”. To ona jest moją umiłowaną „Wieżą kontrolną”, która czuwa nad bezpieczeństwem wszystkich lotów.
Pamiętam, jak pewnego razu jeden z moich przyjaciół, kapucyn o. Onorato, namawiał mnie na pielgrzymkę do Lourdes. Niby pół serio, a niby pół żartem zapytał mnie: „Dlaczego i Ojciec tam nie pojedzie”? Uśmiechnąłem się znacząco i szczerze mu wyznałem: „Och, już tyle razy byłem w Lourdes...”. Zaskoczony moją odpowiedzią, zaprotestował: „Tyle razy!? Co Ojciec mówi!?... Przecież nigdy Ojciec nie opuścił klasztoru!”. Stanowczo sprzeciwiłem się jego powątpiewaniu: „No i co z tego, do Lourdes jeździ się nie tylko pociągiem czy samochodem: można tam dotrzeć inaczej”.
Zapewne zapytasz mnie, w jaki sposób jest to możliwe? Odpowiem Ci, tak jak i bratu Daniele. Pewnego razu, tuż przed snem, zagadnął mnie: „Wygląda Ojciec jak lotnik gotowy do lotu. Kto wie, dokąd poleci Ojciec tej nocy”. Wówczas dałem mu taką odpowiedź: „Pewnie, trzeba wyruszyć... W nocy jestem wolny i nie muszę, nawet w imię posłuszeństwa, prosić o pozwolenie. Otrzymałem je raz na zawsze... Nie mam granic ani na długość, ani na szerokość”. Otóż właśnie. Poruszając się niejako poza czasem i przestrzenią z odgórnym i bezterminowym pozwoleniem od niebiańskiego „Dyrektora lotów”, mogłem udawać się każdej nocy w duchową podróż po świecie. Nie wiesz jednak, ile mnie to kosztowało. Do pewnego czasu nie wiedział tego nawet br. Daniele. Któregoś wieczoru nieroztropnie poprosił „Dyrektora lotów” o moją interwencję. Tym razem, co prawda niechętnie, ale musiałem ją spełnić. Dziś mój współbrat tego żałuje, a dlaczego? Posłuchaj sam jego uzasadnienia: „Po kolacji modliłem się dłużej niż zwykle, prosząc Pana Jezusa, żeby mi przysłał Ojca Pio w nocy, kiedy krąży po świecie... W nocy, około godziny drugiej pięćdziesiąt, usłyszałem szybkie kroki zbliżające się do mojej celi. Pod drzwiami ucichły. Słyszałem dyszenie tak głośne, jakby się ktoś dusił. Zaledwie usłyszałem to przejmujące udręczenie, pożałowałem mojej prośby. Mówiłem do siebie: «Nie miałem pojęcia, że to mu sprawia tyle cierpienia i trudu»”.
To prawda. Duchowe loty są piękne, ale wyczerpujące, najbardziej te wyczarterowane bez uzasadnionego celu lub dla własnych zachcianek. Nie zapominaj o tym.
Z niewyjaśnionego powodu zapamiętałem lot do Bolonii. Poleciałem tam, aby spotkać się z młodym człowiekiem. Nazywał się Beni Roversi. Do spotkania doszło przy jednej z miejskich księgarni. Chłopak właśnie kupił kilka książek religijnych po niezwykle niskiej cenie, ponieważ były wydane przed laty. Zaczepiłem go i poprosiłem, żeby pozwolił mi je przejrzeć. Kiedy mu je zwracałem, dorzuciłem krótkie przesłanie: „Za parę groszy nabyłeś dużo światła”. Myślę, że zrozumiał.
Następnym razem spotkaliśmy się w San Giovanni Rotondo. Przyjechał z matką. Rozpoznał mnie natychmiast i zaraz zagadnął: „Czy to był Ojciec?”. Potwierdziłem: „Tak, to byłem ja”. Z niedowierzaniem zapytał mnie o to samo jeszcze dwa razy. Nie mogłem zaprzeczyć.
Po sześciu latach przybył ponownie, tym razem z książkami, które wówczas nabył. Były oprawione w skórę i miały wytłoczone złote napisy. Podszedł do mnie w zakrystii i pokazując mi je, dopytywał wciąż pełen wątpliwości: „Poznaje je Ojciec?”. Natychmiast mu odpowiedziałem: „Owszem, lecz bardziej mi się podobały w tamtych okładkach”.
Tamto spotkanie pomogło mi zrozumieć pewną niedogodność. Otóż uświadomiłem sobie, że kursanci nie tylko nie ufają własnym zdolnościom, ale nawet powątpiewają w kompetencje własnego instruktora, z trudem poddając się wymaganiom pilotażu. Trzeba uzbroić się w cierpliwość, gdyż niejeden raz będą weryfikować jego rady i wskazówki.
Lotnictwo wojskowe to poważna sprawa. Nie przypuszczałem, że zdobyta przeze mnie wiedza i doświadczenie licencjonowanego pilota przydadzą mi się kiedykolwiek w lotach bojowych. A jednak. Od jesieni 1943 roku wielokrotnie byłem zmuszany do wzięcia udziału w niebezpiecznych manewrach powietrznych nad półwyspem Gargano.
Z podziwem i równoczesnym niedowierzaniem przyglądali się moim powietrznym poczynaniom piloci z lotnictwa angielsko-amerykańskiego. Gdy ich samoloty nadlatywały nad San Giovanni Rotondo, aby je zbombardować — tak jak to zrobiły z Foggią i wieloma innymi miejscowościami w Apulii — wówczas ja pojawiałem się na niebie i swymi poranionymi przez miłość rękoma powstrzymywałem ich przed zrzuceniem bomb. Niektórzy z nich nie chcieli dać za wygraną, wtedy w sobie tylko znany sposób uruchamiałem mechanizmy zrzutowe w ich samolotach, a bomby zmieniały kierunek lotu i spadały na pobliskie lasy oraz wzgórza. Ani jedna z nich nie wyrządziła szkody mojemu ukochanemu miastu. I wiesz co, takim cudem ocaliłem San Giovanni Rotondo, które nigdy nie zostało zbombardowane.
Dziwiłem się natomiast reakcjom naocznych świadków. Żołnierze, słuchając relacji pilotów, którzy nie wiedzieli, co o tym wszystkim myśleć, pokładali się ze śmiechu, a główni dowódcy biorący udział w lotach, tacy jak generał Bernardo Rosini z dowództwa eskadr włoskich w Bari i amerykański generał lotnictwa alianckiego Nathan Twining, byli wstrząśnięci i mocno poirytowani całym zajściem. Doszło do tego, że zaczęto podejrzewać o „sabotaż” pewnego kapucyna ze stygmatami, który mieszkał w San Giovanni Rotondo. Jednak generalicja odniosła się do tych doniesień sceptycznie i odłożyła zbadanie sprawy na dogodniejszy termin. Wtedy jeszcze nie pojęto, że to wiara czyni cuda.
Tamta historia pozwoliła mi na nowo odczytać słowa ewangelii: „Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy (Łk 17,6), powiedzielibyście temu samolotowi: «zawróć», a byłby wam posłuszny”.
Po skończonej wojnie amerykański generał Nathan Twining wraz z kilkoma pilotami udał się do klasztoru kapucynów w San Giovani Rotondo. W zakrystii rozpoznał mnie bezbłędnie. Szkoda, że widział we mnie tylko sprawcę poniesionej przez siebie lotniczej porażki. Podszedłem do niego i kładąc mu dłoń na ramieniu, powiedziałem: „Ach, więc to ty chciałeś nas wszystkich wysadzić w powietrze!”. Moje słowa nim wstrząsnęły. Padł przede mną na kolana. Później długo ze sobą rozmawialiśmy. Ja mówiłem do niego w rodzinnym dialekcie, a on do mnie po angielsku. Mimo to rozumieliśmy się doskonale. Z tego spotkania zrodziła się przyjaźń. Po niedługim czasie generał dokonał konwersji: będąc protestantem, przyjął wiarę katolicką.
Kto by pomyślał, że loty bojowe odniosą taki skutek? Uwierz, warto latać.
Na tym nie kończą się moje historie lotów dla generałów. Pamiętam jeszcze jednego. Nazywał się Luigi Cadorna i był dowódcą wojsk włoskich, który w październiku 1917 roku poniósł sromotna klęskę pod Caporetto. Konsekwencje tej przegranej okazały się dla niego bardzo bolesne i upokarzające. Z tego też powodu postanowił popełnić samobójstwo. Gdy zamknął się w swym gabinecie w pałacu Zara w Treviso, aby się zastrzelić, postanowiłem interweniować.
Był 9 listopada 1917 roku. Jako żołnierz 10 Kompanii Sanitarnej przebywałem na czteromiesięcznym urlopie zdrowotnym w San Giovanni Rotondo. Modliłem się za swego generała i jego żołnierzy w kaplicy Matki Bożej Łaskawej. Nagle znalazłem się w gabinecie swojego dowódcy. Generał był zaskoczony. Podszedłem do niego, uścisnąłem go serdecznie i powiedziałem mu, że zostałem wysłany do niego przez Boga. Potem długo rozmawialiśmy, aż w końcu generał odstąpił od swych samobójczych zamiarów. Wtedy tak samo, jak się pojawiłem, tak samo tajemniczo opuściłem jego gabinet w Treviso.
Trzy lata później w jego ręce trafił artykuł o stygmatyzowanym kapucynie z półwyspu Gargano z załączoną do niego fotografią zakonnika. Postać z fotografii wywołała w nim wielkie poruszenie. Tak mnie rozpoznał. On, generał Luigi Cadorna, nie chciał wyjść na naiwniaka, dlatego postanowił sprawdzić wszystko na miejscu. Przyjechał więc do San Giovanni Rotondo. Gdy stał w tłumie incognito, w cywilnym ubraniu, ja również go rozpoznałem. Niezwłocznie podszedłem do niego i z uśmiechem na ustach powiedziałem: „Generale, ale mieliśmy wtedy paskudną noc”. Patrząc na siebie, myślami wróciliśmy do tamtej nocy. Byłem szczęśliwy, że ja, żołnierz wbrew woli, uratowałem życie swemu generałowi.
Podobny wyczyn udało mi się powtórzyć jeszcze raz. Wówczas uratowałem życie pewnemu kapitanowi piechoty. Przypominam sobie, że tego dnia toczyła się zacięta walka. Kiedy ujrzałem go na polu bitwy, stanąłem w niewielkiej odległości i zawołałem do niego: „Kapitanie, niech pan odejdzie czym prędzej z tego miejsca i stanie tu, obok mnie”. Zanim jeszcze zdążył do mnie podejść, w miejsce, na którym wtedy stał, uderzył granat. Gdy próbował mnie odnaleźć wzrokiem, już mnie tam nie było.
Odnalazł mnie dopiero po latach. Było to w San Giovanni Rotondo, w zakrystii naszego kościoła. Przez jakiś czas przyglądał mi się uważnie, a potem padł mi do kolan, powtarzając: „Ojcze, dziękuję za uratowanie mi życia”.
Bycie „kapucynem ze skrzydłami” to niezwykle niebezpieczne zadanie. Szczególnie, gdy loty odbywają się pod ostrzałem kul lub bomb lotniczych. Pomimo tak wielkiego ryzyka, niebiański „Dyrektor lotów” posyłał mnie z trudnymi misjami na różne fronty obu wojen.
Po tylu latach wciąż lubię szybować po duchowych przestrzeniach. Najczęściej robię to w pojedynkę, choć niekiedy otrzymuję szczególne towarzystwo. Mój przyjaciel Angelo Battista zapytał mnie kiedyś: „Ojcze, czy w czasie bilokacji wiesz, gdzie, do kogo i w jakiej sprawie się przemieszczasz?”. Odpowiedziałem mu bez namysłu: „Pewnie, że wiem”. A on na to: „Czy mógłbym towarzyszyć Ojcu jako pomocnik?”. Musiałem odrzucić jego propozycję: „Nie, synu mój! Muszę podróżować sam. Czasami towarzyszy mi św. Franciszek z Asyżu lub św. Antoni Padewski”. Tak, właśnie oni. Ci dwaj są ze mną najczęściej. Myślę, że dzieje się tak dlatego, iż łączą nas szczególne więzi i podobne lotnicze upodobania. Niebiański „Dyrektor lotów” lubi nas i ma na nas oko, dlatego daje nam tak wiele zleceń. Bilokacja to rzeczywiście odlotowe zajęcie.
Jednak nie zawsze wysyła mnie w daleką podróż i nie za każdym razem posyła z trudną misją. Zdarzyło się któregoś razu, że otrzymałem do wykonania zadanie na miejscu. Była noc. Nicolo Pompilio, brat mojej duchowej córki, zasnął podczas modlitwy. Nie wytrzymałem i wymierzyłem mu policzek. Byłem przy tym nieostrożny, gdyż zauważył moją dłoń ukrytą w rękawiczce bez palców. Następnego dnia zjawił się u mnie z zapytaniem, czy to aby nie ja wybudziłem go wczoraj tak boleśnie? Nie mogłem zaprzeczyć. Postanowiłem oprócz nauczki dać mu jeszcze stosowne pouczenie, dlatego powiedziałem: „Tak właśnie odgania się sen w czasie modlitwy”. Bycie instruktorem lotnictwa zobowiązuje. Czasami lekcje bywają bolesne.
Wiele byłoby jeszcze do opowiadania o nocnych lotach „kapucyna ze skrzydłami”. Niestety, czas naszego szkolenia dobiega już końca. Kurs pilotażu sfinalizuje osobista praca na symulatorze, dzięki któremu wyruszysz w nieznany Ci rejs i poczujesz się prawdziwym pilotem. Szybowanie w duchowej przestrzeni będzie dla Ciebie doskonałą okazją do odkrywania tego, co dotąd było przed Tobą zakryte. To tylko trzydzieści minut medytacji nad przemijaniem. Życzę przyjemnego lotu.
Aktualny cennik szkoleń: trzy raz akt strzelisty lub szturmowa koronka do aniołów.
W razie jakichkolwiek pytań prosimy o kontakt ze znawcą duchowości Ojca Pio. Zapytania można nadsyłać na adres: redakcja@glosojcapio.pl.
Bilokacje i lotność Ojca Pio
Zjawisko bilokacji ze względu na swój spektakularny charakter do dziś wzbudza uzasadnioną sensację. Obecność osoby bilokującej w dwóch różnych miejscach jednocześnie jest rzeczywiście czymś niezwyczajnym, a często nadprzyrodzonym, kiedy jest darem Bożym.
Istnieje jeszcze inne zjawisko mistyczne, zwane lotnością, czyli cielesne, niemal błyskawiczne przemieszczanie się z jednego miejsca na drugie. W przypadku Ojca Pio ten fenomen został odnotowany tylko jeden raz, natomiast bilokacje występowały wielokrotnie, a niektóre z nich zostały dokładnie udokumentowane. Wszystkie były wynikiem interwencji samego Boga.
Brat Błażej Strzechmiński — kapucyn, doktor teologii duchowości. Absolwent Papieskiego Uniwersytetu Antonianum w Rzymie. Wykładowca w Wyższym Seminarium Duchownym Braci Mniejszych Kapucynów w Krakowie. Znawca życia i duchowości Ojca Pio. Autor książki „Przyśnił mi się Ojciec Pio. Trochę inna biografia”.
„Głos Ojca Pio” [131/4/2021]
www.glosojcapio.pl
opr. mg/mg