W cywilizacji multimediów ginie to, co ludzkie
Masz ci los! Nie tak dawno Mika Brzezinski, prezenterka jednego z dzienników ważnej stacji amerykańskiej telewizji odmówiła podania jako informacji dnia, że Paris Hilton wychodzi z więzienia. Zrobił się z tego prawdziwy news i szereg ważnych dzienników podało go w serwisie dnia. Rozumiem prezenterkę, dla której kolejny etap przygód łóżkowo-rozrywkowo-jakichśtam jeszcze nie jest faktem do odtrąbienia po całej kuli ziemskiej. Z drugiej jednak strony wspomniana aktorka oraz inne piosenkarki czy sportowcy tworzą współczesny olimp. Gwiazdy, gwiazdeczki, kometki i meteoryty show-biznesowe kreują dzięki massmediom mitologię współczesnego świata, stają się wzorami do nieraz zupełnie bezkrytycznego naśladowania, miarą szczęścia i sukcesu życiowego.
Bardzo często wobec zalewu tego typu zainteresowań i informacji chrześcijanin czuje dziś bezradność. Jak ma się przebić z prawdą Ewangelii? Może jest ona niemedialna? I często taka konfrontacja powoduje albo całkowitą bierność połączoną z ukrywaniem swych religijnych poglądów, albo prowadzi do mentalności gettowej — obwarowania w tym, co wydaje się jedynie chrześcijańskie, katolickie, kościelne. Często ta druga postawa łączy się z szukaniem wrogów ukrytych we własnych szeregach. Chrześcijanin staje się zmęczonym rycerzem, a przecież nie tylko miecz i tarczę ma dzierżyć. Pilota od różnych urządzeń też.
Dzisiejsza pop-kultura rozwija się w cywilizacji nazywanej przez niektórych filozofów „cywilizacją guzika”. Wszystko jest poddane naszej woli, każda maszyna ma ten jeden ważny wyłącznik albo sterowana jest za pomocą pilota, który obsługujemy, który stanowi o naszej władzy. Guziko-władcy! Naciskamy guzik i maszyny od razu realizują naszą wolę. I tak do czasu od naciśnięcia przycisku do realizacji zamówienia ogranicza się nasza cierpliwość. Powoduje to, że wszystko, co spotyka człowieka w życiu, musi być po pierwsze użyteczne, a po drugie skuteczne. To oczekiwanie chętnie przerzucamy na kontakty z innymi ludźmi.
Zapewne niejednokrotnie zauważyliśmy, że podczas rozmowy z przypadkowo spotkanym znajomym zaczynamy się denerwować, pozostając zbyt długo w roli słuchacza. Rozmowa ma być skuteczna — informacje, parę pozdrowień, miłych słówek i dalej. Guziko-władca jest nastawiony na możliwość wyłączenia urządzenia, które nie jest potrzebne w danym momencie. A człowieka się nie da, ot tak, wyłączyć. Dobrze, gdy pokornie słucha on komunikatu guziko-władcy, gorzej, jeśli sam ośmiela się mówić i oczekuje wysłuchania.
Nieumiejętność słuchania guziko-władcy to jego znaczące kalectwo. Prowadzi ono do utraty zdolności porozumiewania się z innymi ludźmi oraz — nierzadko — trudności także w życiu religijnym, np. na modlitwie czy podczas spowiedzi. Boga także nie można dowolnie włączyć i wyłączyć. On, mówiąc poprzez sumienie i słowo, choćby to głoszone w trakcie niedzielnych liturgii, nie tylko nakazuje właściwe postępowanie, ale jeszcze domaga się, aby słuchać rzeczy niemiłych. A my, guziko-władcy, nawet jeślibyśmy chcieli Go posłuchać, często nie wiemy, jak to zrobić.
Coraz częściej nasza podstawowa codzienna komunikacja sprowadza się do SMS-ów i rozmów przez komórkę. Dają one pozór bliskości (bo mogę, przebywając w domu, rozmawiać z osobami, które znajdują się w każdym niemal miejscu kuli ziemskiej), ale takie porozumiewanie się z reguły jest powierzchowne, bo przecież też guziko-władne. W konsekwencji człowiek napotyka coraz większe trudności w mówieniu o problemach ważnych i w rzeczywiście głębokim kontakcie z rozmówcą.
Szybkość i powierzchowność komunikacji oraz porównywanie spotykanych ludzi do reprezentantów show-biznesowego olimpu sprawia, że zaczynamy „ślizgać się” po rozmowach, a ostatecznie i po ludziach. Zauważamy, jak nasz rozmówca jest ubrany, jakich używa perfum, ale często nie potrafimy powiedzieć, co właśnie przeżywa i z jakimi zmaga się problemami, ani też jak możemy się z nim spotkać. Nie wiemy o nim nic. Człowiek bywa wtedy traktowany jak telewizor albo komputer: pozostajemy przy nim, jeśli proponuje ciekawe komunikaty, ale gdy tylko przestają być one interesujące, korzystamy z guzika, zmieniamy program albo kanał, przechodzimy na kolejną stronę www czy też najzwyczajniej przestajemy korzystać z komunikatora. Przykro — jeśli dotyczy to znajomego spotykanego podczas spacerów z psem, dramatycznie — jeśli zawieszamy dialog z najbliższymi osobami, przeraźliwie — gdy traktujemy Boga jako nudziarza.
Guzikowa władza nie eliminuje wszakże tęsknoty za bliskością drugiego człowieka. Pojęcie o niej kształtują wszakże życio-mity gwiazdek show-biznesu. Jest odlotowo, fajnie, jest chemia, magia, klimat, czyli jest miła chwila, bliskość ciał i psychiczne odprężenie, mierzone stwierdzeniem: „Z nim/nią to się dobrze czuję”. A potem wielka rozpacz, bo chwila minęła i przypłynęła rzeka codziennych trudnych spraw. I nie ma klimatu ani odlotu.
Jednak to nie tylko inni mają być „odlotowi” dla mnie, również oni stawiają mi podobne wymagania. Konieczność bycia stale atrakcyjnym w kontaktach z innymi zmusza do nieustannego sprawdzania się, ciągłego porównywania się z nimi. Muszę się rozwijać jak inni, ba, nawet bardziej i intensywniej. W ten sposób zaczyna dominować model „człowieka kuli”, który winien się rozwijać we wszystkich kierunkach. Uwidacznia się to już w kształceniu dzieci: mają one biegle mówić po angielsku i francusku, jeździć konno, pojąć sztukę fechtunku, tańczyć, znać biologię i świat teatru... Kultura bardzo często stawia dzisiaj człowieka w centrum. To on ma być tym, który o wszystkim decyduje. I bardzo często w takiej pozycji ustawia się też wobec Pana Boga, który ma tylko pomóc w odniesieniu sukcesu. Relacja z Nim ma stanowić zaledwie jedną z osi rozwoju, i to tylko wspomagającą.
Rozwijający się człowiek, prawdziwy guziko-władca, choć wyposażony w różne instrumenty elektronicznego kontaktu, w znajomość języków obcych, możliwość przemieszczania się po całym świecie, przymioty niezbędne do bycia królem towarzystwa, bardzo często czuje się samotny i wyobcowany. Coraz częściej słyszymy o tragicznych wypadkach w gimnazjach, gdzie obok sprawców dojmującego zła byli także niemi świadkowie, całkowicie bierni, jakby osoba cierpiąca była dla nich zupełnie obojętna. A zatem mamy samotność ofiary i obcość ludzi, którzy są świadkami wydarzającego się zła. Tu nie wystarczy przyciśnięcie guzika odpowiedniej maszyny, urządzenia. Odpowiedni przycisk trzeba znaleźć we własnym wnętrzu. Sytuacje takie wskazują na pogłębiające się doświadczenie osamotnienia człowieka wobec zła, które czyha w różnych przestrzeniach życia społecznego i osobistego.
Idące w parze poczucie osamotnienia i wyobcowania często prowadzą do zamknięcia się człowieka w sobie, ale mogą być również powodem do poszukiwania drogi ku światłu i odkrywania prawdy, że człowiek nie jest sam. Samotność staje się wówczas wyzwaniem do odkrywania wyzwalającej religijnej relacji do Boga.
Chrześcijaństwo także chce, aby człowiek odniósł sukces, jednak proponowana przezeń miara sukcesu jest zupełnie inna, zakłada ono bowiem model stożka: owszem, rozwijaj się, ale w taki sposób, abyś coraz bardziej zbliżał się do centralnej osi, którą jest relacja z Chrystusem, a nie od niej uciekał w pragnienie samospełnienia. Bywa jednak tak, że od Chrystusa oczekuje się jedynie komfortu psycho-duchowego: Ewangelia ma potwierdzać wartość człowieka, jego znaczenie w oczach Bożych. Przy tym nie chce on słyszeć o wymaganiach, nie potrzebuje pouczeń, a jedynie żąda pomocy w rozwiązywaniu swoich problemów. Bóg kocha człowieka, ale także pokazuje prawdę o życiu. Wskazuje drogę do przełamania obcości i samotności, ale ma to być wysiłek dążenia po szlaku przez Niego wskazanym, a nie naciśnięcie jednego z dostępnych guzików.
Niektórzy ludzie chcą bowiem przyjmować wymagania chrześcijaństwa, tak jak się bierze samochód w leasing: „Dobrze, proszę ojca, spróbuję, może będzie mi to odpowiadać”. Ja mówię na to: Powoli! Ewangelia to nie samochód. Nie można wziąć jej w leasing i za pół roku czy dwa lata odstawić, bo nie pasuje, i rozpatrzyć inną możliwość. Trzeba wybrać i zdecydować się na bycie z Chrystusem!
Bywa też tak, że od religii oczekuje się efektu terapeutycznego: „Ale świetna spowiedź, czuję się o wiele lepiej”. Nie można jednak doświadczenia religijnego mierzyć jedynie skalą własnych uczuć, bo dobre samopoczucie może być uwarunkowane przez wiele różnorodnych czynników — wypicie wspaniałej kawy albo wysokie ciśnienie baryczne — i niekoniecznie mieć jakikolwiek związek z rzeczywistym doświadczeniem bliskości Boga.
W doświadczeniu religijnym potrzeba wiary, potrzeba prośby o przymnożenie wiary, aby nie pozostać wyłącznie na poziomie sentymentalizmu, co niestety bardzo często się zdarza: „Proszę ojca, nie czuję, że Bóg tu jest, więc pójdę poza kościół, na górkę, tam czuję Boga”. A jeśli będzie padać i tam też nie poczuje się Jego obecności, to gdzie należy pójść? Tu pojawia się kolejny wymiar dzisiejszej kultury — wszechdominacja subiektywnego poczucia.
A przecież Chrystus, kiedy wisiał na krzyżu, nie miał dobrych uczuć, a właśnie wtedy był najściślej zjednoczony z Ojcem. Również Ojciec Pio, który przeżywał tyle cierpień, nie był bez przerwy radosny i pełen sympatycznych uczuć, ale codziennie podejmował wysiłek wiary. Nie można bowiem wiary utożsamiać jedynie z uczuciem ani z wrażeniem danym właśnie w tej chwili.
W życiu duchowym bardzo rzadko się zdarza, że w jednym momencie, w jednej sekundzie można rozwiązać jakiś problem. Życie duchowe to pewne itinerarium, droga — pełna wysiłku i trudu. Ojciec Pio mówił, że ludzie w różnym tempie zbliżają się do Boga: jedni idą pieszo, inni jadą pociągiem. Ważne jest jednak, żeby wszyscy utrzymali właściwy kierunek. Owszem, w życiu duchowym istnieją również błyskawiczne, znaczące nawrócenia, ale później za tym doświadczeniem idzie zwyczajny, codzienny wysiłek, prosty jak różaniec odmawiany po długiej pracy, jak gest cierpliwości uczyniony wobec męża, żony czy dziecka.
W drodze przez codzienność, w pielgrzymce ku Bogu chrześcijanin nie jest i nie może być odizolowany od współczesnej kultury. Ma jednak dobrze rozpoznać w niej ślady Bożej obecności, a więc powinien być uważny i odważny. Nade wszystko jednak winien pielęgnować przyjaźnie i tworzyć wspólnoty. Potrzebny jest ten charyzmat spotkania, by móc się spotykać w grupie przyjaciół Boga, którzy w różnych zawirowaniach wypływających z naszej kultury wzajemnie się wspierają: modlitwą, obecnością, towarzyszeniem, dobrym słowem. Dobrze, jeśli uczą się wzajemnie odkrywać to, co wartościowe we współczesnej pop-kulturze.
Myślę, że ta atmosfera bliskości opierającej się na przyjaźni wzajemnej i przyjaźni z Bogiem przeżywanej na modlitwie, na słuchaniu słowa Bożego, na wspólnej celebracji sakramentów będzie przyciągać innych. Bo potrzeba dzisiaj, aby chrześcijanie przełamywali obcość i samotność, która wielu z nich dotyka.
Chrześcijaństwo bowiem pokazuje bliskość inaczej rozumianą. Ukazuje ją Chrystus w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie: pobity przez zbójców, leżący przy drodze człowiek nie był ani fajny, ani miły, ani kontakt z nim nie budził wspaniałych uczuć, dlatego zarówno kapłan, jak i lewita go minęli. Jedynie Samarytanin dostrzegł w nim człowieka, dostrzegł w nim kogoś, kto potrzebuje pomocy. Na tym właśnie polega prawdziwe przeżywanie bliskości: odkrycie godności człowieczeństwa, odkrycie potrzeby relacji z kimś, kogo muszę spotkać, komu mam coś do ofiarowania.
„Głos Ojca Pio” (nr 47/2007)
opr. mg/mg