Fragmenty książki "Intymność"
ISBN: 978-83-60703-34-2
wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2007
fragmenty dostępne na naszych stronach:
W ciągu pierwszych pięciu lat życia musimy wykonać trzy wielkie kroki, żeby wyjść z magicznego świata, w którym się urodziliśmy.
I. Przez pierwsze osiemnaście miesięcy dokonujemy nieco frustrującego odkrycia, że nie jesteśmy centrum świata.
Większość z was zgodzi się ze stwierdzeniem, że są ludzie i rzeczy, które istnieją nadal, nawet jeśli nas już nie ma. Nie jest to jednak tak oczywiste, jak się wydaje. Odkrywanie świata obiektywnego jest długim i często frustrującym doświadczeniem. Kiedy jesteśmy dzieckiem w łonie matki, wszystko w nim jest dla nas; matka jest częścią nas samych. Późniejsze odkrycie, że nasz płacz nie produkuje mleka, uśmiech nie przywołuje matki, a potrzeby nie są automatycznie zaspokajane, może być bardzo bolesne. Stopniowo uczymy się, że matka nie jest częścią nas, a kimś odrębnym. Za każdym razem kiedy doświadczamy, że nie rządzimy światem za pomocą naszych uczuć, myśli czy działań, jesteśmy zmuszeni przyjąć do wiadomości, że istnieją inne autonomiczne osoby, rzeczy lub zdarzenia.
Tak więc pierwszy krok przy wychodzeniu z magicznego świata prowadzi do odkrycia obiektywnej rzeczywistości. Może się zdarzyć, że doświadczamy jej tylko częściowo. Chociaż pomału otwieramy się, zaczynamy stawać na własnych nogach oraz rozróżniać rzeczy wokół nas jako obiektywne elementy rzeczywistości odbierane naszym ciekawym umysłem, podobny proces może nie być wcale łatwy w sferze religijnej. Wielu dojrzałych, odnoszących sukces ludzi często nadal traktuje Boga jako część siebie. Bóg jest kumplem, który się przydaje w razie choroby, wstrząsu, egzaminów, w każdej sytuacji, w której czujemy się zagrożeni. A jeśli to nie działa, jedyną reakcją może być głośny płacz. Bóg nie staje się tym Innym, którego istnienie nie zależy ode mnie, pozostaje wygodną ramką określającą obszar mojego bezpieczeństwa. Ogromny niepokój spowodowany wewnętrznymi i zewnętrznymi burzami zmusza nas czasem do cofnięcia się na poziom religijności, a to może nawet uratować nam życie, jak w przypadku kapitana Ridgwaya. Dostajemy wtedy punkt oparcia — medalik lub świecę — który nie pozwala nam się załamać. Może to być bardzo przydatna forma religijności, ale z pewnością nie jest to forma dojrzała.
II. Drugi krok ze świata magii prowadzi do formacji mowy. Gdzieś między osiemnastym miesiącem życia a trzecimi urodzinami zaczynamy wydawać pierwsze dźwięki, które pomału przekształcają się w słowa i zdania. Jeżeli jesteśmy trochę rozczarowani, że są wokół rzeczy, które do nas nie należą, to słowa nam pomagają, gdyż pierwsze wypowiedziane wyrazy dają nam magiczną moc nad rzeczami. Podobnie jak Amerykanin, który jest zachwycony, gdy słowo garçon — pierwsze słowo wypowiedziane przez niego po francusku — naprawdę sprawia, że pojawia się kelner, dziecko doświadcza władzy nie tyle nad słowami, ile nad przedmiotami. To trwa jakiś czas, zanim potrafimy oddzielić słowo od obiektu i nadać mu funkcję symboliczną.
Świat magii daje nam moc nie tylko nad obiektami, ale również nad własnymi instynktownymi impulsami. Zanim nauczyliśmy się słów, nie umieliśmy się oprzeć pokusie zrywania kwiatów w ogrodzie dziadka, kiedy jednak poznaliśmy słowo „kwiat”, nauczyliśmy się zastępować nim akt zerwania i dotykania i, trzymając ręce założone za plecami, mogliśmy powiedzieć: „śliczny kwiatek, nie dotykać”.
No cóż, religia jest pełna słów. Długie litanie, wezwania i powtarzane formuły odgrywają ważną rolę w wielu religiach. Martwi nas to, że użycie słów często nie wykracza poza fazę magiczną. Słowa nie są wtedy wolnym i twórczym wyrazem głębokich treści komunikowanych naszym bliźnim, ale stają się substytutem rzeczywistości, subtelną formą władzy nad kaprysami naszych bożków, diabłów czy własnych instynktów.
Być może pozostało w nas coś z tego magicznego świata, skoro często myślimy, iż zbawi nas odmawianie codziennej modlitwy lub trzech Zdrowaś Mario przed pójściem spać. Przezwyciężenie magiczności słowa wydaje się trudne, bo przecież nasze samopoczucie poprawia się, jeśli wypełnimy swoje obowiązki: wymamroczemy modlitwę przy stole, odklepiemy różaniec czy wyrecytujemy brewiarz. Zdajemy się mówić: „Teraz Bóg nie może mi nic zrobić. Wykonałem to, o co mnie poprosił, i teraz Jego kolej, aby mi odpłacić”. Zamiast angażować nas w prawdziwy dialog, nasze modlitwy dają nam pewną władzę nad Bogiem.
III. Trzeci krok ze świata magii prowadzi do kształtowania świadomości — wielkiego wydarzenia pomiędzy trzecim a piątym rokiem życia. Kiedy nauczyliśmy się już, że istnieją obiekty poza nami, które nie przestają istnieć, nawet wtedy gdy nas już nie ma, i kiedy spostrzegliśmy, że słowa nie są wszechpotężnym narzędziem do kierowania światem wokół nas, stajemy przed znacznie ważniejszym krokiem: krokiem od taty do siebie. „Nie uderzę swojej nieznośnej siostry nie dlatego, że tato tego nie lubi, ale dlatego, że mnie się to nie podoba, bo to jest złe”. Zewnętrzny czynnik dyscyplinujący: tato, mama, ksiądz, policjant itd., powoli przekształca się w policjanta wewnętrznego.
Świadomość staje się osiągalna w procesie identyfikacji. Rozwijamy zdolność uwewnętrzniania pewnych aspektów osobowości drugiej osoby, aby je przyjąć jako własne. W trakcie rozwoju moralnego przejmujemy oceny, standardy i wartości kochanych osób i wzbogacamy o nie własną osobowość.
A może równocześnie dzieje się coś innego? Przez pierwsze cztery lata życia czujemy, że tato może wszystko, jest wszechmocny, potrafi rozwiązać każdy problem i unieść każdy ciężar. W naszej wyobraźni tato jest najsilniejszym atletą świata, buduje domy, pisze książki, stwarza rowery i, jeśli chce, może zdobyć dla nas wszystko. No cóż, wcześniej czy później nastąpi rozczarowanie. Tato okaże się mimo wszystko niezdarą. Nie możemy już dłużej na nim polegać. Jak rozwiązać ten problem?
Interioryzacja nie rozwiązuje sprawy do końca. Potrzeba wszechmocnego ojca, który daje nam miłość, schronienie i opiekę, w którego ramionach możemy się ukryć i czuć bezpiecznie, może być zbyt silna. Nie można się obejść bez magicznego ojca, tak bardzo go potrzebujemy, że pozostaje z nami pod innym imieniem: pod imieniem Bóg. Skoro więc pomyśleliśmy, że tato nie może przywrócić do życia prezydenta Kennedy'ego, to przynajmniej Bóg może to zrobić.
Kiedy Zygmunt Freud opublikował swoją Przyszłość pewnego złudzenia, rozsierdził i głęboko wzburzył wiernych stwierdzeniem, że religia jest kontynuacją dzieciństwa, a Bóg projekcją zawsze obecnej potrzeby schronienia.
Zadaniem Freuda było uleczyć ludzi, czyli sprawić, aby stali się dojrzalsi. Przyjmując w swoim gabinecie w Wiedniu wiele osób, dla których religia była bardziej cierpieniem niż ratunkiem, próbował odsłonić ich projekcje. Psychiatra Rümke podsumowuje stanowisko Freuda, pisząc: „Kiedy człowiek dojrzewa, całkowicie zdaje sobie sprawę, że jego obraz Boga, często obraz Boga Ojca, jest reinkarnacją kochanego i budzącego lęk ojca ze świata dziecięcego. Bóg jest najwyraźniej niczym więcej niż projekcją. Jeśli to, co blokuje rozwój, zostaje usunięte, obraz blednie. Człowiek rozróżnia dobro od zła zgodnie ze swoimi standardami. Pokonuje swoją nerwicę, która była w istocie jego religią”. Ważne w tym kontekście jest to, że Freud nie mylił się tak bardzo. Często pozostajemy w magicznym świecie dzieciństwa, w którym Bóg jest wyjątkowo dobry i roztacza nad nami ochronny koc Linusa z komiksu Fistaszki. Dla wielu religia nie znaczy wiele więcej, niż odkrył Freud, a religijne doświadczenia nas wszystkich okrywają wyobrażenia z dzieciństwa, tak że często trudno powiedzieć, gdzie kończy się infantylizm, a zaczyna religijność.
W tym miejscu zasadne wydaje się pytanie o to, czy idea Boga jest infantylnym przedłużeniem naszego wyobrażenia idealnego ojca, czy też nasz odbiór dziecięcej idei ojca jest rezultatem pierwotnej i głębokiej relacji z Bogiem. Niemiecki psychiatra Binswanger, krytyczny wobec Freuda, stwierdza: Bóg nie jest przedłużeniem relacji dziecka z ojcem, ale uczucie dziecka w stosunku do ojca jest urzeczywistnieniem idei zrodzonej z najbardziej fundamentalnej relacji do Stwórcy. Innymi słowy, nie moglibyśmy kochać swojego ojca, gdyby wpierw nie pokochał nas Bóg. Tutaj jednak wychodzimy poza dziedzinę psychologii.
W jednym musimy się zgodzić z Freudem: dopóki Bóg jest dla nas jedynie namiastką sumienia oraz hamuje rozwój racjonalnego myślenia, dojrzałej osobowości oraz autonomii „ja”, odrzucenie Boga, jako choroby zwanej nerwicą, jest oznaką zdrowia i rozumu. Można tylko ze smutkiem stwierdzić, że niewielu ma odwagę, aby to zrobić.
Zdrowy rozwój oznacza stopniowe wychodzenie ze świata magii. Jeśli nawet w innych dziedzinach dokonuje się postęp, to religijność łatwo zatrzymuje się na poziomie niedojrzałości. W takim przypadku Bóg pozostaje magicznym środkiem uspokajającym, którego istnienie uzależnione jest od nas. Modlitwy są narzędziem, za którego pomocą kierujemy Nim według naszej woli, a religia jest niczym innym jak wielkim, wygodnym łóżkiem, na którym zapadamy w drzemkę, i nie przyjmujemy do wiadomości trudów życia. Nasza religijność nigdy nie będzie dojrzała, jeśli: 1) Bóg nie będzie Innym; 2) modlitwa nie będzie dialogiem; 3) religia nie będzie źródłem twórczej autonomii.
opr. aw/aw