To jest czas Józefa. Czas poświęcony trosce o syna czy, by wyrazić to precyzyjniej, o przybranego syna, i uczeniu go rzemiosła ciesielskiego...
James Martin żyje ze świętymi, a dzięki jego zabawnemu i pełnemu wdzięku osobistemu pamiętnikowi święci ożywają dla nas. Moje życie ze świętymi sytuuje ożywione zainteresowanie świętymi w kontekście współczesności, który jest faktycznie historycznym kontekstem świętości, a mianowicie codzienną pielgrzymią drogą i staraniem o świętość, a nie jakąś nagłą transformacją w nieskazitelną, gipsową ikonę. Tę książkę czyta się jednym tchem, ale można też sięgać po nią codziennie. Uwielbiam ją!
David Gibson, autor The Coming Catholic Chuch
James Martin, SJ, jest księdzem jezuitą i zastępcą redaktora naczelnego katolickiego tygodnika „America”, a także autorem kilku książek.
Format: B5, stron: 300, oprawa: miękka
Czyż nie jest On synem cieśli?
Ewangelia według świętego Mateusza,
13:55
Po ukończeniu studiów filozoficznych jezuiccy scholastycy spędzają dwa lub trzy lata, pracując wyłącznie w kapłaństwie. Kiedy przyszła pora, abym i ja, wraz z przełożonymi, rozpoznał, dokąd się udać, przyszły mi na myśl dwie możliwości. Pierwszą było Nativity Mission Center, szkoła średnia dla chłopców z ubogich domów w Nowym Jorku, gdzie pracowałem, będąc w nowicjacie. Drugą, niezaprzeczalnie bardziej efektowną, była praca w Jezuickiej Służbie Uchodźcom.
W owym czasie czytałem wiele o Jezuickiej Służbie Uchodźcom, organizacji założonej w 1980 roku przez Pedro Arrupe, który był wówczas przełożonym generalnym Towarzystwa Jezusowego. Wszystko, co słyszałem o JSU, było dla mnie inspirujące: ich praca z uchodźcami w najbardziej rozpaczliwych sytuacjach, ich model jezuickiego życia z kapłanami diecezjalnymi, osobami świeckimi i członkami innych zgromadzeń religijnych, ich zobowiązanie do prostego stylu życia, a także ich pragnienie życia w takiej mobilności, by udać się wszędzie, gdzie wymaga tego sytuacja uchodźców. Służba uchodźcom wydawała się właśnie taką pracą, jaką powinien się zajmować jezuita.
Po kilku tygodniach modlitwy i refleksji czułem się równie obeznany z każdą z dróg: pozostaniem w Stanach, by pracować w szkole, i wyjazdem za ocean z Jezuicką Służbą Uchodźcom. Jak lubią mawiać jezuici, byłem “indyferentny” wobec tych ewentualności. W powszechnym użyciu to słowo ma negatywny wydźwięk, ale w ignacjańskiej duchowości jest cenionym określeniem. Obojętność w ujęciu jezuickim odnosi się do posiadania wewnętrznej wolności, by pójść wszędzie, gdzie jest się najbardziej potrzebnym i robić to, co wydaje się najlepsze: jest się otwartym, aby podążać za wolą Boga, gdziekolwiek może to prowadzić. Indyferencja, podobnie jak dostępność, jest pewnym celem w życiu jezuickim, chociaż czasami może się wydawać celem odległym. Kiedy przechodziłem przez ten proces wyboru drogi, jeden z przyjaciół jezuitów zażartował: “Ty?! Indyferentny?! Rozkoszuj się tym, dopóki trwa!!!”.
Kilka miesięcy przed końcem studiów filozoficznych spotkałem się z moim przełożonym i powiedziałem, że chętnie przyjmę każde zadanie.
– Jesteś indyferentny? – zapytał, przyglądając mi się uważnie.
Teraz skinąłem głową bardziej ostrożnie, gdyż zacząłem rozumieć wagę tego słowa.
– W takim razie – rzekł – jedziesz do Jezuickiej Służby Uchodźcom.
– Ja? – byłem zdumiony szybkością tego, co zwykle było długim procesem podejmowania decyzji.
– Jasne, że ty – mówił dalej. – Jeśli jesteś naprawdę indyferentny, wspaniałą rzeczą będzie działalność w tej służbie i zdobycie pewnego doświadczenia, jakie daje praca w innym kraju. Wyraźnie większą potrzebą jest praca z uchodźcami, a czas spędzony za oceanem będzie bezcenny dla ukształtowania cię jako jezuity. (Mój przełożony, jak sobie teraz przypomniałem, pracował przez kilka lat w Brazylii i zaliczał ten okres do swoich najszczęśliwszych dni).
Z trudem przełknąłem ślinę, myśląc o dwóch latach z dala od domu. Teraz nie czułem się tak indyferentny.
– A zatem – powiedział, kończąc – dowiedz się, gdzie Jezuicka Służba Uchodźcom potrzebuje cię najbardziej i wróć do mnie.
Gdy szok złapania mnie za słowo minął, rozentuzjazmowałem się perspektywą pracy w Jezuickiej Służbie Uchodźcom, a kiedy dowiedziałem się, że najbardziej potrzebują mnie we Afryce Wschodniej, poczułem jeszcze większą ekscytację. W kilka dni zarezerwowałem lot (miała to być dwudziestosześciogodzinna podróż bez żadnych przerw), zapchałem torby mnóstwem środków owadobójczych (które miały się okazać śmiesznie nieprzydatne i najwyraźniej raczej przyciągały niż odstraszały komary i moskity), pożegnałem się z rodzicami (którzy wcale nie byli tak indyferentni wobec mojego wyjazdu jak ja). Miałem mieszkać w stolicy Kenii, Nairobi, i pomagać uchodźcom w tym mieście rozpocząć “działalność dochodową”, która pomogłaby im zarobić na życie.
***
Po paru miesiącach mojego pobytu naszą wspólnotę w Nairobi odwiedził etiopski jezuita Groum, który wówczas służył jako zastępca dyrektora w nowicjacie w Arusha, tanzańskim mieście położonym o kilka godzin drogi od Nairobi. Był serdecznym i rozmownym człowiekiem, który scementował naszą rodzącą się przyjaźń, zabierając mnie do miejscowej etiopskiej restauracji (i cierpliwie wyjaśniając menu) w czasie, gdy miałem kryzys nastroju.
Pod koniec wizyty Groum zapytał, czy mogę mu wyświadczyć drobną uprzejmość. Kilkaset metrów od naszego domu mieszkała grupa katolickich zakonnic zwanych małymi siostrami Jezusa, w której skład wchodziły dwie etiopskie kobiety. Groum przywiózł ze sobą amharskojęzyczną Biblię dla tych dwóch sióstr, ale nie miał możliwości, by ją tam podrzucić. Czy miałbym coś przeciwko temu, by ją dla nich zabrać? “Ależ nie” – odparłem.
Przed wyjazdem do Tanzanii pokazał mi ich dom... jak się okazało: po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciwko etiopskiej restauracji, dobrze ukryty za wysoką, czarną, żelazną bramą.
Biblia, której czarną okładkę zdobiły filigranowe złote litery amharskie, przez kilka dni leżała z wyrzutem na moim biurku. Gdy minął tydzień, pomyślałem o owych pozbawionych Pisma siostrach i stwierdziłem, że czas spełnić obiecaną uprzejmość. Pewnego słonecznego ranka (w istocie niemal każdy ranek w Nairobi był słoneczny) poszedłem zakurzoną drogą do małych sióstr Jezusa.
Zastukałem do wysokiej bramy ich domu i niebawem usłyszałem lekkie skrzypienie żwiru. Brama się otworzyła i ujrzałem afrykańską kobietę odzianą w coś, co można by nazwać kolorami maryjnymi: w jasnobieską bluzkę, granatową spódnicę i szafirową chustę. Jasnozielone japonki były jedynym nieniebieskim elementem jej stroju.
- Och, Bracie – powiedziała z uśmiechem – Serdecznie witamy! Jesteśmy bardzo rade, że przyszedłeś. Wejdź! Wejdź!
To powitanie zaskoczyło mnie i zachwyciło, gdyż wiedziałem, że nie miała pojęcia, kim jestem. Groum wspomniał, że siostry nie mają telefonu, więc w żaden sposób nie mogły się dowiedzieć, że szedłem, by się z nimi zobaczyć. Chociaż nie były benedyktynkami, ich gościnność przypomniała mi pewien wers z monastycznej Reguły świętego Benedykta: “Wszyscy goście klasztoru będą witani jak Chrystus”.
Podążając za małą siostrą Jezusa po żwirowej ścieżce zauważyłem, że ich niewielki biało-zielony bungalow był otoczony kwitnącym ogrodem: jasne irysy, krzewy bugenwilli, sizalskie agawy, wyniosłe angielskie sosny, krzaki hibiskusa o jaskrawoczerwonych kwiatach, słodko pachnące gardenie i pomarańczowe lilie złotogłowe, których głowy zwieszały się sennie pod gorącym słońcem.
Siostra wprowadziła mnie na chłodną, ocienioną werandę i zanim zdołała otworzyć drzwi, gromada dziewięciu sióstr – z Malty, Tanzanii, Kenii, Nigerii i Etiopii – wysypała się z domu, żeby mnie przywitać. Ich przełożoną była siostra Monique, roześmiana francuska zakonnica, która potrząsnęła moją dłonią i wciągnęła mnie do wnętrza. Gdy wyciągnąłem Biblię od Grouma, nie szczędziła mi pochwał za wspaniały akt miłosierdzia (który polegał na przejściu kilkuset metrów).
Siostra Askalemariam, jedna z owych etiopskich zakonnic (jej imię, jak mi powiedziała, oznaczało “podarunek Maryi”), oprowadziła mnie po ich parterowym bungalowie. Niewiele było do oglądania. Kilka mebli z miejscowego drewna stłoczono w ciasnym salonie, za którym znajdował się niewielki pokój kredensowy służący także jako kuchnia. Z drewnianej tablicy na ścianie zwieszały się patelnie i garnki, a w środku tego pomieszczenia syczał mały naftowy piec. Reszta domu była niedostępna, stanowiła ją bowiem część, w której siostry spały po dwie w jednej izbie. Byłem zdumiony, że mieszkało tu dziewięć osób, bez elektryczności i z niewielką ilością wody.
Za domem, na środku małego dziedzińca, stała mała kaplica: niska drewniana konstrukcja przykryta przerdzewiałym blaszanym dachem. Nad kaplicą zaś wyginało się w łuk wysokie drzewo, którego jagody, spadając ze znacznej wysokości, uderzały w ten dach z dźwiękiem przypominającym karabinowe strzały. W środku niskie drewniane ławki otaczały prosty drewniany ołtarz, przed którym leżała niemalowana terakotowa figurka Dzieciątka Jezus skulonego we śnie. Siostra Askalemariam z szacunkiem skłoniła się przed ołtarzem i wyjaśniła, że ich wspólnota w Rzymie robi takie figurki, aby gromadzić fundusze na ich zakon.
Gdy znów znalazłem się we wnętrzu ich domu, siostry ponownie prosiły mnie, abym został “z wizytą”, jak nazwały moje przyjście. Jako sposób przekonania mnie zjawił się dzbanek herbaty i talerz domowych ciasteczek. Cała wspólnota, odkładając chwilowo swoje zadania, zaczęła gawędzić, zadając pytania o moją pracę z uchodźcami, o wspólnotę jezuicką, a także o moich rodziców, zdrowie i inne sprawy, co trwało dobrą godzinę. Ich zainteresowanie i troska o mnie, nieznajomego, były zarówno zaskakujące, jak i wzruszające.
Jeszcze bardziej zaskakująca była ich radość. Nigdy wcześniej nie spotkałem osób, które byłyby tak radosne. Małe siostry nieustannie się śmiały (albo tak mi się wydawało), i to śmiały się ze wszystkiego, żartując ze swojej wspólnoty, ze swoich studiów (większość z nich studiowała w niedalekiej jezuickiej szkole teologicznej), ze swych dziwactw i strojów, a nawet z przełożonej. Siostra Monique śmiała się najdłużej i najgłośniej, gdy swawolnie żartowały z jej francuskiej kuchni (którą, jak się zorientowałem, afrykańskie siostry uważały za zdumiewającą). Ich wesołość była zaraźliwa i mój nastrój szybko się poprawiał.
Na zkończenie mojej wizyty siostra Monique uścisnęła mi dłoń i obwieściła żartobliwie: “Bracie, będziesz odwiedziać nas często”. Wciągnięty w tę wesołość przyjąłem zaproszenie siostry Monique i odwiedzałem je – chyba raz na miesiąc – wpadając na krótką pogawędkę i filiżankę herbaty, albo na długą, wypełnioną śmiechem kolację.
***
To było moje pierwsze spotkanie z małymi siostrami Jezusa, wyjątkowym zgromadzeniem religijnym założonym w 1939 roku przez Magdeleine Hutin w Algierii. Pierwsze członkinie tego zakonu postanowiły wieść proste życie kontemplacyjne i odbywać swoją służbę wśród nomadyjskich plemion Sahary. Inspirację zaczerpnęły z życia niezwykłego człowieka, Charlesa de Foucaulda, francuskiego arystokraty i oficera, który w roku 1886 porzucił luksusowe życie, aby resztę swych dni spędzić w skrajnym ubóstwie.
Pozornie proste spostrzeżenie Charlesa de Foucaulda sprowadza się do poglądu, że Jezus z Nazaretu – zanim został ochrzczony w rzece Jordan, zanim zgromadził wokół siebie uczniów, zanim dokonał cudów i zanim cierpiał mękę, umarł i zmartwychwstał – był biednym człowiekiem, który w swym rodzinnym mieście pracował jako cieśla. W istocie ten okres w życiu Jezusa, tradycyjnie nazywany jego “skrytym życiem”, trwał znacznie dłużej niż trzy lata aktywnego kapłaństwa. Do Charlesa de Foucauld zaproszenie do świętości nadeszło poprzez pragnienie naśladowania owego ukrytego, niewidocznego życia Jezusa; w jego przypadku między Tuaregami w Algierii.
Charles pragnął założyć nowe zgromadzenie religijne, którego członkowie będą pracować i żyć wśród ubogich, naśladując cieślę z Nazaretu. Żywił też nadzieję, że przyniesie chrześcijaństwo nomadyjskim ludom pustyni. Obydwa cele miały być osiągnięte nie tyle przez modlitwę, ile poprzez przykład własnego życia. W tym Charles de Foucauld ucieleśniał ducha świętego Franciszka z Asyżu, który mówił “Głoście Ewangelię. Słów używajcie wtedy, kiedy są niezbędne”.
Chociaż lokalne plemiona bardzo go szanowały, to jednak w roku 1916 Charles został zabity przez fanatyczną bandę muzułmańską. Także naśladowcy, na których liczył, nie pojawili się za jego życia. Ostatecznie jednak jego pisma i jego przykład – dodatkowo spotęgowany przez śmierć – doprowadził do założenia w 1933 roku przez René Voillaume’a zakonu małych braci Jezusa, a kilka lat później, przez Magdeleine Hutin, małych sióstr Jezusa.
Właśnie dla tych dwóch zgromadzeń wypełnienie wezwania Charlesa de Foucauld oznacza życie życiem Jezusa z Nazaretu wraz z ciężko pracującymi ludźmi na całym świecie.
Brzmi to dość rozsądnie, ale byłem zaszokowany, gdy siostra Monique wyjaśniła, że ich powołanie oznacza, iż małe siostry Jezusa oddają się różnym niewdzięcznym zajęciom – pracują w fabrykach, szpitalach i na farmach – decydując się na miejsca pomijane lub niedostrzegane przez wielu w Kościele, i robią to radośnie. Małe siostry, które sumiennie studiowały w Nairobi, pewnego dnia mogły się dowiedzieć, że są robotnicami w fabryce lub na farmie, sprzątaczkami albo salowymi w szpitalach.
Początkowo wzdragałem się przed tą wizją życia religijnego; tak daleka wydawała się bowiem od wizji jezuickiej. Kiedy jednak zbliżyłem się do małych sióstr Jezusa, pojęcie prowadzenia takiego życia ukrytego zaczęło mi się wydawać bardziej atrakcyjne. Czemuż bowiem nie wieść takiej egzystencji, jaką Jezus wiódł przez większość swego dorosłego życia? Dlaczego nie doświadczać Boga w tym rodzaju pracy, jaką wykonuje tak wielu ludzi na całym świecie? Prawdopodobnie powołanie małych sióstr wcale nie było tak dalekie od ideału świętego Ignacego Loyoli nakazującego “poszukiwanie Boga we wszystkich rzeczach”. Ich nacisk na ubóstwo nie był również daleki od rady świętego Ignacego zawartej w Ćwiczeniach Duchownych, że powinno się naśladować biednego Chrystusa nie po prostu dlatego, że ubóstwo jest dobrem samym w sobie, ale dlatego, że było sposobem życia, jaki Jezus wybrał na ziemi.
W licznych wpisach do swego dziennika Charles de Foucauld
wyobraża sobie, co powiedziałby mu Jezus z Nazaretu,
udzielając rady lub natchnienia. Oto piękny fragment napisany
w “głosie Jezusa” ze sporządzonego przez Roberta Ellsberga
wyboru zatytułowanego Charles de Foucauld 1 :
Po mojej prezentacji i ucieczce do Egiptu, wycofałem
się do Nazaretu. Tam spędziłem dzieciństwo i młodość, aż
do osiągnięcia trzydziestu lat. I znów dla twojego dobra
tam byłem, dla twojej miłości. Jakie było znaczenie tej
części mojego życia? Wiodłem je dla twojej nauki.
Instruowałem cię nieustannie przez trzydzieści lat; nie
słowami lecz moim milczeniem i przykładem. Czego cię
uczyłem? Uczyłem cię przede wszystkim tego, że możliwe
jest czynienie dobra – wielkiego dobra, nieskończonego
dobra, boskiego dobra – bez używania słów, bez
kaznodziejstwa, bez hałasu, ale dzięki ciszy i dawaniu
dobrego przykładu. Jakiego przykładu? Przykładu
poświęcenia się czułemu wypełnianu obowiązku wobec Boga,
przykładu dobroci wobec wszystkich ludzi, czułej
serdeczności dla nich, a także przykładu domowych
obowiązków wypełnianych w świętości. Przykładu ubóstwa,
podrzędności, pamiętania, wycofania: mroku życia ukrytego
w Bogu, życia w modlitwie, pokucie i wycofaniu, w
całkowitym zatraceniu w Bogu, w głębokim zanurzeniu w Nim.
Uczyłem cię żyć dzięki pracy własnych rak, aby nie być
ciężarem dla nikogo i mieć co dać ubogim. I dawałem temu
sposobowi życia niezrównane piękno – piękno bycia kopią
mnie samego.
Spędziwszy z siostrami więcej czasu i przeczytawszy więcej na temat Charlesa de Foucauld, stwierdziłem, iż głębiej zastanawiam się nad tym ukrytym życiem Jezusa. Zacząłem też czytać tak dużo, jak tylko jak mogłem, o “historycznym Jezusie”, to znaczy o tym Jezusie, który żył w Palestynie w I wieku naszej ery, aby bardziej zrozumieć lata, w których się kształtował. W naszej bibliotece w Nairobi była krótka książka zatytułowana Jesus before Christianity 2 (Jezus przed chrześcijaństwem) autorstwa Alberta Nolana prezentująca kontekst historyczny, w jakim Jezus się urodził, pracował i w jakim miał nauczać.
Niebawem to nieznane, ukryte życie opanowało moją modlitwę. Prawdopodobnie najbardziej pociągającą częścią medytacji o tych latach w życiu Chrystusa jest również to, że właściwie nie ma ograniczeń w tym, co można sobie wyobrażać. Ewangeliści, swym pominięciem wszelkich informacji o wczesnych początkach dorosłości Jezusa, dali carte blanche naszej wyobraźni.
To ukryte życie wydawało mi się nieodpartą teorią. I jaką tajemniczą! Ileż nowych kwestii do rozmyślania! Jaki był Jezus jako młodzieniec? Jak wyglądało jego codzienne życie w Nazarecie? Kim byli jego przyjaciele? Czy kiedyś się zakochał? Co go śmieszyło? W jaki sposób uświadomił sobie, że jest powołany do wypełnienia swojej szczególnej misji? Zastanawianie się nad ukrytym życiem pomogło mi zrozumieć, że chociaż spędzam wiele godzin w modlitwie analizującej kapłaństwo Jezusa, niewiele wiem o najważniejszej części jego życia, którą spędził jako cieśla w Nazarecie.
Stopniowo te wszystkie rozmyślania przywiodły mnie do jednej z osób mających największy wpływ na Jezusa z Nazaretu. Do Józefa.
***
Podobnie jak o wielu świętych, którzy wywodzą się z najwcześniejszych dni Kościoła, również o świętym Józefie wiemy niewiele więcej, niż znajdujemy w tych kilku linijkach napisanych o nim w Ewangeliach. Wywodził się z rodu Dawida i miał być zaślubiony z młodą kobietą z Nazaretu. Maria “wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną”. Józef więc, który “był człowiekiem sprawiedliwim i nie chciał narazić jej na zniesławienie”, jak mówi Ewangelia według świętego Mateusza, “zamierzał oddalić ją potajemnie”3. Tak więc jeszcze przed narodzeniem Jezusa widać było tkliwe współczucie i wyrozumiałość serca Józefa.
Bóg jednak miał inne plany. Podobnie jak wcześniej postąpił z innym strapionym Józefem – patriarchą z Księgi Rodzaju – Bóg posłużył się snem, by ujawnić swoje plany cieśli z Nazaretu. W owym śnie anioł wprowadza Józefa w tajemnicę Maryi: “Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twojej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło”4. Ten sam anioł, po przyjściu na świat syna Maryi, poradził Józefowi, żeby zabrał dziecko wraz z jego matką i uszedł z nimi do Egiptu przed morderczym Herodem. I Józef go posłuchał.
Kilka innych opowieści o chłopcu Jezusie – zgubił się w drodze i znaleziono go, jak nauczał w świątyni – i oto jesteśmy w jego ukrytym życiu. Wszystko, co o tych osiemnastu latach mówi Ewangelia według świętego Łukasza zamyka się w słowach: “Jezus czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i ludzi 5.
To jest czas Józefa. Czas poświęcony trosce o syna czy, by wyrazić to precyzyjniej, o przybranego syna, i uczeniu go rzemiosła ciesielskiego. (Greckim słówem użytym w Ewangeliach według świętego Marka i świętego Mateusza jest tekton, które można przetłumaczyć jako “rzemieślnik” lub “stolarz”, ale tradycyjnie tłumaczy się je jako “cieśla”. W warsztacie Józefa w Nazarecie Jezus poznał surowe materiały tego rzemiosła: dowiedział się, jakie drewno jest odpowiednie na krzesła i stoły, a które nadaje się na nosidła i pługi. Doświadczony Józef nauczył swego ucznia właściwego sposobu wbijania młotkiem gwoździ, wiercenia czystych i głębokich otworów w desce i wyrównywania półek albo nadproży.
Niewątpliwie Józef przekazał Jezusowi umiejętności, które należy nabyć, aby zostać dobrym cieślą. Potrzeba cierpliwości (aby czekać aż drzewo wyschnie i będzie gotowe do obróbki), umiejętności oceny (żeby mieć pewność, że linia pionu jest prosta), uczciwości (aby podać ludziom przyzwoitą cenę) i wytrwałości (do szlifowania blatu stołu, aż będzie gładki). Wraz ze swoim nauczycielem młody Jezus pracował i budował, przyczyniając się przez cały czas do wspólnego dobra Nazaretu i otaczających miasteczek. Nietrudno wyobrazić sobie, że umiejętności i zalety, jakie Jezus przyswoił od swego nauczyciela – cierpliwość, umiejętność oceny sytuacji, uczciwość i wytrwałość – przydały mu się w późniejszej posłudze. Józef pomógł ukształtować Jezusa w coś, co teolog John Haughey, SJ, nazwał “instrumentem najbardziej potrzebnym do zbawienia świata”.
Jako ojciec Józef był także dla swego syna jednym z pierwszych nauczycieli religii: przedstawiając mu wielkie postacie Biblii, ucząc hebrajskich modlitw, przygotowując do bar micwy i zachęcając do słuchania rabinów i religijnych przewodników miasta. I rozmawiając z nim o Bogu. Dzieci i nastolatki zazwyczaj zasypują dorosłych pytaniami o Boga. Józef był więc prawdopodobnie pierwszym człowiekiem, do którego Jezus przychodził z takimi pytaniami. Tak więc Jezusa rozumienie Boga, jego Ojca, mogło być kształtowane nie tylko przez życie Józefa, ale także przez odpowiedzi, jakich Józef udzielał na jego pytania. Wiara Józefa była jedną z podstaw wiary Jezusa.
Jednak niemal natychmiast, gdy Jezus rozpoczął swą posługę, Józef zniknął, przynajmniej w opowieściach ewangelicznych. Co się stało z opiekunem Jezusa? Tradycja utrzymuje, że w czasie, gdy Jezus zaczął nauczanie, Józef już nie żył. Znamienne, że Józef nie jest wymieniany wśród gości na weselu w Kanie, które oznacza początek publicznej działalności Jezusa. Jednak czy Józef umarł, zanim jego syn osiągnął dorosłość? W jaki sposób Jezus opłakiwał śmierć ojca?
Kilka lat temu na wystawie malarstwa w kościele pod wezwaniem świętego Jana Bożego w Nowym Jorku natknąłem się na obraz zatytułowany Śmierć Józefa. Temat rzadko podejmowany przez malarzy. Ogromny portret pędzla hiszpańskiego malarza Francisco Goi przedstawia chorego Józefa leżącego w łóżku. Obok łóżka stoi chłopięco wyglądający Jezus, może szesnasto- lub siedemnastoletni, bez brody, odziany w długą czerwoną tunikę, i intensywnie wpatruje się w Józefa. Przy łóżku siedzi też Maria. Ten niezwykły portret całej rodziny ujmuje smutkiem wczesnej śmierci Józefa.
Józef tradycyjnie jest przywoływany jako patron “szczęśliwej śmierci”. W książce zatytułowanej Soul Brothers 6 Richard Rohr pyta: “A jak mogła nie być szczęśliwa? Wiedział, że posłuchał snów, które zesłał mu Bóg. Pozwolił, by te sny wywiodły go do dalekiego Egiptu, tak jak pierwszego Józefa, a potem sprowadziły do nowego miasta, gdzie z pewnością musiał wszystko zaczynać po raz trzeci”. Dość słuszne. Jednak śmierć Józefa nie mogła być szczęśliwa dla Jezusa ani dla Marii. Jak musieli żałować, że Józef nie może niczego zobaczyć ani usłyszeć, widać i słychać w związku z działalnością jego syna między ludem Izraela. Jakże musieli pragnąć rady Józefa w okresie skomplikowanego i bolesnego kapłaństwa Jezusa. I jak bardzo Maria musiała tęsknić za jego wsparciem, gdy Jezus cierpiał mękę i skonał.
Myśl o śmierci Józefa skłania nas do konstatacji, że Biblia nie wspomina o nim poza nielicznymi początkowymi wersami Nowego Testamentu. Potem życie Józefa staje się życiem ukrytym.
Właśnie ta niewidoczność życia Józefa bardzo do mnie przemawia. Pojawiając się w Ewangeliach jedynie na bardzo krótko, Józef, nieobdarzony żadnymi słowami do wypowiedzenia, wiedzie życie w cichej służbie Bogu; życie, które dla nas pozostaje niemal całkowicie nieznane. Było ono, siłą rzeczy, życiem w pokorze; życiem, którego odzwierciedlenie zobaczyłem w wielu egzystencjach w Nairobi: w życiu Kenijczyków i w małych siostrach Jezusa.
Życie Józefa było także odzwierciedlone w uchodźcach, z którymi pracowałem. Pracując w Jezuickiej Służbie Uchodźcom, często odwiedzałem ich w małych domach, a raczej ruderach, w slumsach Nairobi. Pewnego dnia odwiedziłem kobietę, której przekazaliśmy maszynę do szycia, aby mogła utrzymywać się z szycia ubrań dla sąsiadów. Mieszkała w małej ciemnej izbie zagraconej całym jej dobytkiem: starym materacem, na którym spało czworo jej dzieci, małym piecykiem naftowym, plastikowym wiadrem na wodę i kartonowym pudłem na ubrania. Któż może być bardziej niewidoczny niż uchodźca, osoba ukryta w swojej małej norze, w bezkresnym slumsie; kobieta, która garbiąc się nad maszyną do szycia, próbuje zarobić na życie dla swojej rodziny? Czasami wydawało się, że uchodźcy, odcięci od kontaktów ze swoim krajem, pozbawieni przyjaciół, bez pieniędzy, za to z kiepskimi widokami na przyszłość, byli całkowicie pogrążeni w morzu nieszczęścia, skryci przez wzrokiem świata.
Wielu ludzi wiedzie takie niewidoczne, ukryte życie, nawet w bardziej zamożnych częściach świata. Ta niezamężna, w średnim wieku kobieta, która opiekuje się sędziwą matką, ale której poświęcenie zwykle pozostaje niewidoczne dla sąsiadów. Co czują rodzice autystycznego chłopca, którzy będą się nim opiekować przez całe życie, a których serdeczny ból pozostaje nieznany ich przyjaciołom. Ta samotna matka w podupadłej części śródmieścia, która pracuje na dwóch etatach, żeby zapewnić swoim dzieciom wykształcenie i której męczące nocne zmiany są wciąż, po wielu latach, tajemnicą dla dziennych współpracowników. Niezliczone niewidoczne egzystencje pełne miłości i służby dla innych. Nieprzerwane, dzień po dniu, oddawanie się Bogu.
Zadziwia mnie, jak wielu tych ludzi przyjmuje swe życie w tej służbie z radością. W pierwszych miesiącach nowicjatu pracowałem w Youville Hospital w Cambridge (w stanie Massachusetts) prowadzonym przez szarytki, mały katolicki zakon, który opiekuje się poważnie chorymi. Ludzie, którzy tam mieszkali, cierpieli na wiele chorób: nowotwory, demencję, zwyrodnieniowe choroby mięśni. Były wśród nich osoby zdumiewająco młode: na przykład młodzi mężczyźni cierpiący na uszkodzenia mózgu będące skutkiem wypadków samochodowych lub motocyklowych. Pewna matka przychodziła codziennie do swego dwudziestoletniego syna, żeby go karmić albo żeby mu czytać lub siedzieć przy jego łóżku. Tu toczyło się życie całkowicie ukryte przed światem, w samotnym szpitalu, o którym widzieli nieliczni; nieliczni nawet w najbliższej okolicy, sąsiedztwie. (“Youville? Gdzie to jest?” – pytali mnie długoletni bostończycy). Pewnego zimowego popołudnia zastałem tę matkę ostrożnie czeszącą syna. “Czyż nie wygląda dzisiaj na przystojnego chłopaka?” – powiedziała z promiennym uśmiechem).
Ten rodzaj niewidoczności jest dla mnie atrakcyjny dlatego, że dalece odbiega od celów moich własnych egoistycznych pragnień. W kulturze, która ceni widoczne gesty, publiczne oświadczenia, godne publikacji teksty, łapię się na tym, iż nieustannie ciągnie mnie do zdobywania i osiągania czegoś, co mogą zobaczyć inni. Samo robienie dobra wydaje się niewystarczające: inni muszą wiedzieć, że to ja zrobiłem tę dobrą robotę! W tym sensie stwierdzam, że moje pragnienie sławy jest przeciwieństwem tego, czego nauczał Jezus: “Kiedy zaś dajesz jałmużnę – mówi on w Ewangelii według świętego Mateusza – niech nie wie lewa ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie” 7.
Palące pragnienie sławy jest oczywiście przejawem dumy; dumy, która poszukuje nie skrytości pustyni czy pokory niewidocznego działania, ale pochlebstwa innych. Ostatecznie jest nastawieniem destrukcyjnym, ponieważ człowiek dumny nigdy nie otrzymuje takiego poklasku, który usatysfakcjonowałby jego pragnienie popularności, sławy lub rozgłosu. Nieubłaganie prowadzi do desperacji, zatem należy mu się opierać. Droga pokory, chociaż konieczna, jest też jednak drogą trudną. Jak trafnie ujmuje to Henri Nouwen człowiek zmaga się, szukając wolności, “aby stać się niewidocznym dla świata, lecz widocznym dla Boga”.
Zastanawiam się też, czy im bardziej czyn jest niewidoczny, tym bardziej docenia go Bóg. Zawsze przypomina mi się opowieść o rzeźbiarzu w jednej ze wspaniałych średniowiecznych katedr we Francji. Ten sędziwy człowiek spędził wiele godzin, rzeźbiąc tył figury Maryi, czule cyzelując skomplikowane wygięcia i fałdy jej szaty. Ktoś zapytał go, jaki to ma sens? Wszak figura zostanie umieszczona w ciemnej niszy i oparta o ścianę, gdzie z pewnością nikt nie będzie oglądać jej pleców.
“Bóg je zobaczy” – odparł rzeźbiarz.
Gorąco pragnę właśnie takiej świętości. Jestem jednak od niej bardzo daleki.
Wciąż widzę wiele przykładów świętości ukrytego życia. W mojej jezuickiej wspólnocie filozoficznej siedziałem przy stole w jadalni obok zacnego starszego jezuity, gdy nasza sprzątaczka (kobieta w średnim wieku, imigrantka z Europy Wschodniej, przychodziła do nas raz w tygodniu), przechodząc obok nas z mopem, uśmiechnęła się do nas.
– Wiesz – powiedział, gdy wyszła – ona pracuje u nas bez zarzutu od dziesięciu lat i troje dzieci wykształciła w college’u? I wiesz, zawsze jest uśmiechnięta i bardzo dla mnie uprzejma.
Przerwał, a po chwili dodał:
– Kiedy pójdziemy do nieba, wiem, że w kolejce wejścia ona będzie przede mną.
***
Na dzień przed moim wyjazem z Nairobi małe siostry Jezusa zaprosiły mnie na pożegnalną kolację. Kolejny raz zdumiało mnie, jak doskonale sobie radzą, mając najmniejszą liczbę najprostszych rzeczy. Mimo ich ubóstwa, kolacja była bogata, pełna serdecznego śmiechu, który zawsze cechował ich wspólnotę. Mimo smutku rozstania z Afryką Wschodnią (i takimi przyjaciółkami), był to radosny wieczór.
Gdy uprzątnięto talerze, siostra Monique poprosiła swoją wspólnotę o odmówienie nade mną modlitwy błogosławieństwa.
Gdy umilkły i pochyliły głowy, zrozumiałem, że już otrzymałem szczególny dar od tych kobiet, których ukryte życie będzie zawsze się toczyć w prostym ubóstwie, które swoim przykładem pokazują, co to znaczy “głosić Ewangelię” i których serdeczny śmiech pokazał mi wartość chrześcijańskiej radości.
“Boże, błogosław Jimowi – zaczęła cicho – który uczy nas żyć prosto”.
I kiedy usłyszałem ten nieoczekiwany, spontaniczny, niezasłużony komplement, nadeszła wreszcie moja kolej śmiechu.
Przypisy:
1 Charles de Foucauld [przyp. tłum.].
2 Jezus przed chrześcijaństwem [przyp. tłum.].
3 Mt, 1, 19–20, Biblia Tysiąclecia, Pallotinum, Poznań 1989 [przyp. tłum.].
4 Mt, 1, 20 [przyp. tłum.].
5 Łk. 2, 52 [przyp. tłum.].
6 Duchowi Bracia [przyp. tłum.].
7 Mt. 6: 3–4 [przyp. tłum.].
opr. aś/aś