Czy Matka Boska Częstochowska jest lepsza od Matki Boskiej Ostrobramskiej? To pytanie, niejako przedszkolne, wskazuje na naszą pobożnościową słabość, ale także na pobożnościową szansę
Krąży tu i ówdzie, zawsze gotowa, by dać się przywołać, gdy ktoś potrzebuje, anegdotka o Matce Boskiej Częstochowskiej i jej „siostrach”:
Przyjechała pani do Częstochowy, ale na straganie w okolicy Jasnej Góry widzi jedynie wizerunki Matki Bożej Ostrobramskiej. Pyta więc sprzedawczynię: A Częstochowskiej nie ma? Na co przekupka odpowiada: Proszę się nie martwić, to są siostry...
Już Albrecht Oepke, protestancki profesor, widział „zamaskowany politeizm we wzajemnym odwiedzaniu się — jak on to powiada — »Matek Bożych«”, ale trzeba było jednak poczekać na ateistycznego profesora, żeby zarzut o katolicki flirt z politeizmem sformułować bez zbędnego pardonu. Według Richarda Dawkins w Kościele rzymskokatolickim mamy do czynienia z „inflacją boskości”: „Do Trójcy dołącza bowiem Maria, »Królowa Niebieska«, bogini w każdym aspekcie poza samym mianem, która, choćby jako adresatka modlitw, niewiele ustępuje samemu Panu Bogu”.
Autor Boga urojonego oskarżał Jana Pawła II o „politeistyczne ciągotki”, które ujawniły się w dramatycznych okolicznościach po zamachu, kiedy papież swoje ocalenie przypisał właśnie Matce Bożej Fatimskiej (a nie na przykład Częstochowskiej, której obraz notabene wisiał w jego prywatnej kaplicy). A przecież nawet dzieci, gdy im pokazać dowolną ilustrację jednej z „sióstr” maryjnych, nie mają problemów z rozpoznaniem tej samej Matki Bożej, ewentualnie spoglądając kątem oka, czy pytanie nie jest podchwytliwe, skoro jest tak podejrzanie proste... Oto prawdziwy fenomen, którego bez nadprzyrodzonego źródła nie sposób wyjaśnić: w jaki sposób „katolicki politeizm” okazuje się jednak monotheotokizmem?
Być może problem z „siostrami” Maryi, z którym borykają się niektórzy chrześcijanie (również, co trzeba przyznać, katolicy), wynika w pewnej mierze z utraty dziecięctwa Bożego i nieodłącznego od Boga, a więc i Jego Matki, pewnego poczucia humoru, które przestaje bawić nad wyraz dorosłych wierzących, którzy chcieliby kontrolować jeśli nie Boga, to przynajmniej Matkę Bożą, i udzielać Jej licencji na ukazywanie się zawsze w tej samej postaci i z tym samym przesłaniem. W każdym razie ciekawe jest, że zwykle właśnie dzieci wybiera sobie Matka Boża na odbiorców objawień.
Maryja daje się więc widzieć „dzieciom” jak Matka, z tym samym zdrowym dystansem, z jakim matki pozwalają swoim dzieciom rysować w przedszkolu ich portrety, które nie ukazują przecież wszystkich ich rysów. Oczywiście użyta przeze mnie ilustracja jest nazbyt szkicowa, pomijam w niej dziecięcą niedoskonałość artystyczną, z kolei wyraźniejszą kreską należało zauważyć religijną wrażliwość, swego rodzaju artyzm, dziecięcego serca i psychiki, który pozwala ufać temu, co ujrzały. Nie warto Maryi wyrzucać, że ukazuje się czy pozwala się widzieć w różnych miejscach w różnej postaci i z różnym orędziem, skoro jest Matką, która musi stawać się wszystkim dla wszystkich dzieci, tak że utożsamia się z nimi i pozwala się czcić różnymi wizerunkami i tytułami.
Dla przykładu: patronką umęczonego miasta, w którym mieszkam obecnie — jest nie kto inny, ale Matka Boża Bolesna, i nie może być inna! (Kto zna Wałbrzych, wie, o czym piszę). Jak na weselu w Kanie to Ona była niejako bliżej ludzkich potrzeb od Chrystusa, skoro zauważyła brak wina (por. J 2,3), tak teraz chce być blisko ludzi, i dlatego bez fałszywej pokory prosi nieraz w czasie objawień o wybudowanie miejsca modlitwy Jej poświęconego. Warto jednak podkreślić, że treści Maryjnych orędzi okazują się wyjątkowo zbieżne zarówno między sobą, jak i z Ewangelią, a niektórzy uważają, że nawet stanowią jakby „streszczenie Ewangelii”. To mogłoby być interesujące dla protestantów, którzy od czasów Marcina Lutra faworyzującego doktrynę usprawiedliwienia szukają wciąż takiego uprzywilejowanego „centrum Ewangelii”, podczas gdy katolikom zależy na docenieniu pełni.
Zgodnie z istotą tajemnicy wcielenia — a więc innymi słowy: miłości — wcielenie Boga musiało się dokonać w konkretną kulturę, inaczej nie mogłoby wejść w żadną; z tego wynika, że można i trzeba przedstawiać Chrystusa w obrazach bliskich danej kulturze, inaczej nie mógłby być Bogiem bliskim, Emmanuelem. Jezus murzyński musi być czarny, a Jezus białych też nie ma wyglądać jak historyczny żyd; a jeśliby się okazało, że Jezus historyczny był łysy, nikt nie zmieniałby z tego powodu krucyfiksów przedstawiających długowłosego niemal jak hipis mężczyznę.
Dlatego również „Matki Boskie” muszą być „inkulturowane”, swojskie, aby mogły stać się jedną Matką Bożą, która po prostu ukazuje się na wiele różnych sposobów. Krytycy Maryi wielorakiej powinni brać pod uwagę, że wierni nie muszą się nieustannie kontrolować i w swoich modlitwach do Matki Bożej takiej i owakiej pamiętać o tym, że chodzi o tę samą osobę; można sobie pozwolić na podobny skrót myślowy, jak wtedy, gdy zwracamy się do Niej tytułem „Orędowniczka”, choć przecież wiemy o tym — czai się to „z tyłu potylicy” — że Jej wstawiennicza moc wynika oczywiście z Boga, jedynego Pośrednika.
Z drugiej jednak strony należy sprawy pobożne porządkować. Jak „dary duchowe proroków zależą od proroków” (1Kor 14,32), tak również Maryjna pobożność zależeć musi od Maryjnie pobożnych, „Bóg bowiem nie jest Bogiem nieładu, lecz pokoju” (1Kor 14,33a). Nie było na przykład najlepszym pomysłem ozdabianie sąsiednich ścian wałbrzyskiej kolegiaty wizerunkami dwóch „sióstr” odwróconych do siebie bokiem: Matki Bożej Częstochowskiej oraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Ale chyba jakoś się dogadują ze sobą, a i modlący się w świątyni nie wyglądają na zdezorientowanych. Nie nieustannie, ale od czasu do czasu zerkam jednym okiem na tę, a drugim na tamtą, choć tę samą.
Tekst ukazał się w „Rycerzu Niepokalanej” (2014) nr 7-8. Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora
opr. mg/mg