Fragmenty książki będącej zbiorem medytacji o wierze chrześcijańskiej
Ks. Jan Sochoń WIDZIMY TYLKO ZNAKI
|
Mamy kłopoty ze zrozumieniem słowa Bożego. Nie jesteśmy bowiem w komfortowej sytuacji uczniów Jezusa, którym On sam wprost wyjaśniał niemal wszystko. Musimy podjąć niemały wysiłek, aby podążać śladami Jego nauczania, nie zawsze z dobrym skutkiem. Ale tak chyba musi pozostać. Tajemnica Królestwa Bożego nie może być — w ludzkim porządku — rozjaśniona raz na zawsze. Dlatego ważne jest, abyśmy „dosłyszeli”, zwłaszcza w przypowieściach, przesłanie Boga i próbowali je włączać w rytm nieustannie podejmowanych decyzji. Ziarno wiary zostało zasiane. U jej początków stoi sam Bóg, który sprawia, że wewnętrznie dorastamy do wymogów Ewangelii. Ale — dopowiedzmy — gdyby nie obecność naszych rodziców, nauczycieli, przyjaciół, gdyby nie ich codzienne świadectwo, zapewne nie wytrwalibyśmy przy Bogu. Ziarno leżące w ziemi należy pielęgnować, ono samo, bez pomocy, nie zdoła wydźwignąć się ku pełni.
Nie pamiętam pierwszych chwil swojej wiary, lecz na pewno wiązały się z atmosferą domowych krajobrazów, gdzie chrześc? ańskie odczuwanie świata było czymś naturalnym. Dzięki rodzicom, Franciszce i Józefowi, mogłem umieścić siebie w rzeczywistości stworzonej przez Boga, dostrzec, że moje istnienie nie jest pozostawione samemu sobie, że jest Ktoś, kto zawsze wspiera i przeprowadza przez młodzieńcze trudności. To spontanicznie kiełkujące we mnie światełko zagasłoby zapewne szybko, gdyby nie rodzinny czar wychowawczy.
Później — dzięki księdzu Piotrowi Bożykowi, prefektowi szkolnemu — znalazłem się pod skrzydłami Kościoła, który uczynił ze mnie i z moich rówieśników „naród przykościelny”.
Ofiarował nam inny świat doznań, przeżyć, więzi społecznych, idei i doświadczeń, niż ten, jaki dostrzegaliśmy wokoło. Nie było w nim sierpa i młota, Stalina i Bieruta, zideologizowanych akademii szkolnych, zagrożenia imperialistycznego, marszów pierwszomajowych, niczego z tych koszmarów i głupstw tworzących życie w socjalizmie. Było natomiast poczucie ciągłości dziejowej, ewangeliczne wartości, odmienny język, inne lektury, styl zachowania, po prostu — egzystencja pełna zaufania Jezusowi, który stawał się coraz bliższy sercu, choć niepojęty.
Zaczęliśmy rozumieć, że do wiary trzeba dorastać, że mamy prawo do prawdziwej polskiej historii, do stanowienia o sobie i swoich wyborach, że nasza wolność jest Bożym darem i nie może być przez nikogo kwestionowana. Ksiądz Piotr otoczył nas czułą opieką, chronił młode oczy przed zakusami oficjalnych programów nauczania i pokusami czasu dorastania. Już wtedy odczuwaliśmy radość ze smaku bycia wspólnotą ministrancką, z aury modlitwy, której uczyliśmy się z młodzieńczą nieporadnością. Wiara mogła się więc ostać i ufamy, że ostanie się na zawsze.
Dlatego nie jesteśmy nazbyt bojaźliwi, nie łamie nas pierwszy podmuch choroby ani bolesna utrata. Żyjemy ze świadomością przynależenia do Jezusa, w otoczeniu którego zanika wszystek strach. Oddala się duch ciągłego niepokoju, nowinkarstwa, poszukiwania tego, co popłaca w świecie, co jest popularne, a wzrasta duch Świętej Rodziny, świętych wyznawców i męczenników. Duch pokoju i miłości. Jeśli przyjmujemy, że zasadą istnienia jest miłość, jesteśmy chrześcijanami.
Lecz musimy pamiętać: miłość nie jest uczuciem. Nie postrzegam uczuć jako czegoś niestosownego. Ludzie naprawdę wielcy na ogół są wrażliwi, nieco egzaltowani, czuli. Chcę podkreślić jedynie, że miłość nie jest powierzchownym poruszeniem, emocją, która gaśnie szybciej niż pierwszy dotyk. Jest natomiast w zasadniczym rdzeniu wolą i czynem; wolą oddania siebie i czynem, w którym rzeczywiście ofiarowujemy siebie innym.
Jedną z naszych podstawowych pokus jest chęć kochania ludzi bez konieczności miłowania Boga. Oczywiście, spotykamy takie osoby, które sądzą, że można kochać Boga, nie kochając ludzi (Kościół ma tu swoje gorszące doświadczenia). Porzućmy tę smutną perspektywę. Przyjmijmy piękniejszy i bardziej wzniosły punkt widzenia.
Bez miłości Boga miłość do ludzi traci głębię. Kiedy jesteśmy pozostawieni samym sobie, z trudem udaje się nam wyjść z kryjówki własnego egoizmu, nie potrafimy żyć bezinteresownie. Tylko Bóg kocha w sposób pozbawiony ułomności i czyni coś fascynującego, to mianowicie, że zyskujemy przynajmniej możliwość umiłowania na Jego wzór. Całkowita śmierć naszego egoizmu nastąpi dopiero w czyśćcu. Nasza nadzieja tkwi w tym, że kiedy ogarnia nas miłość, wówczas łatwiej poddajemy się przewodnictwu drzemiącej w nas wiary.
Mamy dwie przestrzenie, które warunkują powszednie szczęście: miłość do Boga i miłość do ludzi. One wzajemnie do siebie przynależą, choć przestrzeń pierwsza ma moc zasadniczą. Umożliwia walkę z tym wszystkim, co często niszczy relacje międzyludzkie, zaburza egzystencjalną harmonię. Niekiedy trwożliwie podnosimy ręce, ale przecież ubezpiecza nas sam Jezus. Nie popadajmy więc w zniechęcenie.
Nasze życie upływa pośród różnorakich znaków. Bez nich nie moglibyśmy mądrze istnieć ani się wzajemnie uszanować. Jesteśmy bowiem oddzieleni od siebie stałą barierą. Stanowi ją nasze ciało oraz niezdolność bezpośredniego przenoszenia własnej świadomości w świadomość kogoś drugiego. Odległość między naszym wnętrzem a wnętrzem innych osób zmniejszamy, budując specyficzny świat znaków kulturowych. W ten sposób możemy się spotykać, obdarzać nadzieją, przekazywać owoce twórczego wysiłku. Bez wątpienia, duchowa jedność nie tkwi w znakach samych w sobie ani w ciałach, choćby bardzo sobie bliskich, ale — podkreślam raz jeszcze — dokonuje się za pośrednictwem znaków, przez ciała, słowa, gesty. Nie mamy innego sposobu bycia i działania na tym świecie.
Rozważmy. Mąż chce okazać żonie swą miłość. Może ją wyrazić uśmiechem, objęciem, niekiedy drobnym podarunkiem. Ale jeżeli żona jest zazdrosna, jeśli przypuszcza, że mąż ją zdradza, wówczas będzie tłumaczyć sobie uśmiech czy kwiaty jako podstęp mający ją upewnić o fałszywej miłości. Wtedy dar męża, zamiast oznaką miłości, staje się murem odgradzającym od prawdziwych intencji. Zawsze istnieje obawa, że znaki mogą zawieść, bo każdy może je tłumaczyć, biorąc pod uwagę własny wewnętrzny świat i własne przekonania.
Nie dziwi więc, że niekiedy tak trudno nam się porozumieć. Podobna sytuacja zdarza się również pomiędzy ludźmi a Bogiem. Wielu z nas w wydarzeniach tkających historię świata widzi pustkę nieba, inni odwrotnie — odkrywają gorącą miłość Boga do własnego stworzenia. I nic na tę dramatyczną trudność nie można poradzić. Wszystko zależy od tego, czy potrafimy Boże znaki ukazywać innym ludziom w taki sposób, aby ich pociągały do osobistego, intymnego zaangażowania. Czy umiemy sami stać się znakiem, który Boga „uwierzytelnia”, bo jest autentycznym świadectwem, a nie tylko wzorcowym przekazicielem religijnej doktryny?
Ta książka chce być pomocą w tego rodzaju wysiłku. Zapraszam do szczerej rozmowy o wierze.
opr. aw/aw