Do zobaczenia w niebie

Wspomnienie w pierwszą rocznicę śmierci Jana Pawła II

Nigdy w swoim życiu nie doświadczyłam spotkania z Ojcem Świętym Janem Pawłem II w Rzymie. Nigdy nie unosił mnie duch porywającej serca radości w momencie, gdy pojawiał się w oknie bazyliki św. Piotra, czy oknie swojego apartamentu. Nigdy nie przekroczyłam progu Sali Klementyńskiej, gdzie przyjmował swoich rodaków. Nigdy nie spotkałam się z nim podczas żadnej audiencji generalnej. Nigdy podczas całego Jego pontyfikatu, za Jego życia... Jednak wszystko, o czym mówił — poprzez słowo, własny przykład i cierpienie, ofiarowane dla odkupienia świata — nosiłam głęboko w swoim wnętrzu. Nosiłam, stawiając pewne słowa, zdania —Jego zdania — jako drogowskazy na mojej własnej drodze, starając się żyć Ewangelią, bo On nieustannie uczył i wzywał do takiego życia. Bywało różnie, gdyż żyć Słowem Chrystusa nie jest łatwo, wręcz coraz trudniej. Ale On uczył też, jak powstawać, gdy się upadło. Wskazywał wciąż na Miłującego i Miłosiernego Ojca, który wszystkim wybacza, wszystkich przygarnia, wszystkich przemienia. Sam też był Ojcem, był nim dla mnie.

Dlatego wtedy płakałam. Płakałam wraz z całym płaczącym kościołem, jak się płacze po stracie kogoś najbliższego, ukochanego, po stracie ojca ...

Dlatego też nie zastanawiałam się wcale, gdy w mgnieniu oka należało podjąć decyzję o wyjeździe na pogrzeb. On dał wszystko, siebie bez reszty — mi, nam, całemu światu. Ja winna Mu jestem choćby to jedno — pożegnać Go tam w Rzymie, pojechać na Jego pogrzeb.

Od powrotu minął już prawie rok.. Nastał nowy pontyfikat, mamy nowego Pasterza. Cieszę się i wraz z całym kościołem idę z ufnością za tym, którego wskazał Duch Święty. W myślach i w sercu wciąż jednak żywo noszę to, co działo się na placu św. Piotra i w całym Rzymie w ów pamiętny piątek 8 kwietnia oraz dzień wcześniej, gdy stanęłam po raz ostatni przy naszym Papieżu w bazylice. Nosić to będę w sobie długo. Pewnie zawsze. Nie tylko ten ostatni, niezwykły pobyt w Watykanie, ale cały polski pontyfikat, który mnie wychował i ukształtował, gdyż jestem tylko kilka lat starsza, niż on. Dlatego nie boję się mówić, z całym oddaniem i szacunkiem dla każdego kolejnego Następcy Świętego Piotra na ziemi, że do tego polskiego pontyfikatu będę wracać zawsze jak do źródła, z niego czerpać, do niego się odwoływać. I jednego papieża wciąż będę nazywać „moim”. Nie może być nim nikt inny, jak tylko Jan Paweł II.

Wielu moich rówieśników czuje podobnie. Są wśród nich nie tylko Polacy. To, ile cały świat zawdzięcza Papieżowi z Polski, promieniowało z twarzy zgromadzonych w Rzymie przedstawicieli wszystkich krajów i kontynentów. Promieniowało i radością i łzami, gdyż tamtego dnia wszystkie postawy i gesty miały inny, szczególny wydźwięk. Nie mogę nie podzielić się moimi przeżyciami ze wszystkimi, którzy też chcieli fizycznie być tam z nami. Przeżyciami jednego z milionów pielgrzymów uczestniczących w owych niezapomnianych, drogich sercu wydarzeniach.

A było tak...

Po długiej i naprawdę męczącej, ponad 24. godzinnej podróży zbliżaliśmy się do miejsca noclegu (80 km na południe od Rzymu) w środową noc 6 kwietnia. Spokój ostatnich godzin podróży zakłócały napływające wciąż SMSy i wiadomości z Polski, które streścić można w jednym zdaniu: „nie macie już żadnych szans na wejście do bazyliki”. Postanowiłam wyłączyć się z obejmujących powoli cały autokar dysput na temat naszych szans. „Wiadomo, po co jedziemy, dla kogo jedziemy, najważniejsza jest nasza obecność tam, nasza modlitwa” — myślałam. Wewnętrznie przygotowana byłam na niemożność dostania się do bazyliki, nie uważałam nawet, że to jest najważniejsza rzecz, dla której jadę do Rzymu. A jedna z sióstr zakonnych siedzących za mną w autokarze powiedziała później: „Zaakceptowałam, że mogę Go nie zobaczyć, zapamiętam go więc żywego”.

Następnego dnia (czwartek) dosięgliśmy rogatek Rzymu ok. 14.00. Tam należało opuścić autokary i przesiąść się do metra, którym mieliśmy nadzieję dostać się jak najbliżej centrum. Ogromny parking, całe szeregi autobusów i już tam — od pierwszych chwil pobytu w wiecznym mieście — niezwykła, ujmująca wręcz uprzejmość obsługi i wolontariuszy. Życzliwość wszelkiego rodzaju służb nie opuszczała nas zresztą do końca pobytu w stolicy słonecznej Italii. Niektórzy przyznawali z uśmiechem, że na dźwięk języka polskiego i polski pielgrzymkowy identyfikator można było dostać się wszędzie. Zdementuję — może nie wszędzie, lecz czasami i w niektóre miejsca — tak. Stanęliśmy więc na peronie rzymskiego metra, przyprowadzeni przez pana w jaskrawo żółtym uniformie, zastanawiając się, w jakiej odległości od placu św. Piotra wysiąść, żeby w ogóle wysiąść i wyjść z metra. I wtedy, niewiadomo skąd i jak, pojawiła się obok młoda kobieta - mieszkająca w Rzymie Polka. Była jak anioł, zwiastujący „dobrą nowinę”, gdyż dla nas wiadomość, że można bez trudu dotrzeć do samego Watykanu, przejść na Via della Conciliazione i stanąć w kolejce do bazyliki, była nawet więcej, niż d o b r ą. Potem inne osoby relacjonowały mi, że podczas tych jedynych w historii dwóch dni w Rzymie, spotkały niejednego podobnego „anioła”, który wskazał drogę lub poradził akurat w momencie zawahania. A momentów takich było całe mnóstwo. Przypadek?

Stacja Ottaviano. Wysiedliśmy. Stąd już przysłowiowy „rzut beretem” do Watykanu. I od razu zaskakujące zderzenie rzeczywistości, jaką zastaliśmy z informacjami, jakie posiadaliśmy dotychczas — głównie z mediów — o blokadach, tłumach, wręcz oblężeniu Rzymu przez pielgrzymów. Owszem, ludzie byli wszędzie i chyba ze wszystkich stron świata. Ale sprawna, przemyślana organizacja nie pozwoliła dać się zaskoczyć. Przeciwnie — to nas co rusz zaskakiwano. Po pierwsze: woda. Miała być w cenie 10 euro za butelkę, była rozdawana za darmo w każdych ilościach i na każdym kroku. Rozdawano też czapeczki, mając na uwadze przede wszystkim mocno świecące słońce i perspektywę co najmniej kilkugodzinnego stania w kolejce do bazyliki. W różnych miejscach Rzymu była też gorąca kawa, herbata, koce i kołdry rzucane w tłum w miarę zbliżającego się wieczoru i nocy. Kompletnie „wyposażeni” stanęliśmy więc w miejscu, w którym zaczynała się kolejka do bazyliki. Nie sposób opisać szczegółowo wszystkiego, co działo się wokół, co działo się w nas, zanim mogliśmy oddać hołd Ojcu Świętemu. Tych kilka godzin spędzonych w owej niecodziennej, niepowtarzalnej i chyba największej kolejce świata, upływało w atmosferze rozmodlenia i głębokiej refleksji. Nie pasuje mi zresztą tutaj termin: kolejka. To była swoista pielgrzymka, ukoronowanie całego trudu dotychczasowego pielgrzymowania. Droga, którą w normalnych warunkach przebywa się w kilka, kilkanaście minut, urosła do miary symbolu — drogi trudu, wysiłku, poświęcenia, a nawet cierpienia, jakie lud Boży podjął, aby po raz ostatni spotkać się ze swoim Pasterzem, swoim Ojcem. W oczekiwaniu na to spotkanie pomagały nam fragmenty Pisma Świętego, a także różnych dzieł, encyklik, adhortacji, listów Ojca Świętego, jakie przytaczane były w kilku językach, w tym po polsku. Papieskim słowem wybrzmiewał cały Rzym. Obok mnie ktoś ciągnął za sobą ciężką torbę, ktoś niósł sporych rozmiarów plecak, pot spływał po twarzy, ręce i plecy zaczynały boleć. Ale nie na tyle, żeby podnieść do góry transparent, czy flagę, nie na tyle, żeby trzymając wiele, przesuwać jeszcze w dłoniach paciorki Różańca. Spokojnie, powoli, w zadumie, ale też jakimś szczególnym uniesieniu, zbliżaliśmy się do bram bazyliki św. Piotra. Przekraczając jej próg, odruchowo sięgnęłam po chusteczki. Byłam tutaj po raz pierwszy. Wszystko oszałamiało i zdumiewało swym ogromem, ale z drugiej strony czułam się jakoś przedziwnie u siebie. Czy to za sprawą otaczających mnie zewsząd rodaków, czy osoby Ojca, którego szliśmy pożegnać? Faktycznie, jeśli miałabym do czegokolwiek przyrównać wszystkich nas, kierujących się wtedy w stronę konfesji Św. Piotra, powiedziałabym, że to siostry i bracia idą spotkać się ze swym Ojcem. To wielogodzinne pielgrzymowanie zbratało nas, zbliżyło do siebie. I na przeszkodzie temu zbliżeniu nie stanęły żadne bariery językowe, wielonarodowość, wielopokoleniowość. Ogarniała i przenikała nas przedziwna jedność i jedno dążenie.

Nawet dziś trudno mi opisać uczucia, jakie przychodziły wraz ze zbliżaniem się do ołtarza. Czułam na pewno — i wtedy w bazylice i potem podczas uroczystości pogrzebowych — że przeżywam coś, co nie miało żadnego precedensu i co zarazem pewnie nigdy się nie powtórzy. Przynajmniej w moim życiu. Wtedy płakałam. A płacząc niosłam w modlitwie tych wszystkich, którzy mnie o to przed wyjazdem prosili. To także było znamienne. Co więcej, osoby, z którymi dzieliłam później swoje przeżycia, doświadczyli czegoś podobnego. W momencie wejścia do bazyliki, w czasie owego ostatniego etapu „pielgrzymowania” do Ojca Świętego, stawali nam przed oczyma wszyscy, którzy prosili nas o modlitwę. Nagle się przypominali, jeden po drugim, jasno, wyraźnie. I szliśmy, wypowiadając szeptem wszystkie ich imiona, wiedząc, jak bardzo chcieliby być tutaj z nami. Myślę, że była to jakaś nasza nieuświadomiona szczególna misja, niecodzienne zadanie: przyprowadzić tu wszystkich. Takie też musiało być pragnienie samego Ojca Świętego. Mówił przecież podczas pierwszej pielgrzymki do Polski: „Pragnąłbym zbliżyć się do każdego z was, każdego z was przygarnąć, z każdym z was zamienić chociaż jedno ojczyste słowo. Darujcie, że jest to niemożliwe. Ale pragnienie serca jest takie.” Było to niemożliwe, nawet na przestrzeni tak długiego pontyfikatu. Było to fizycznie niemożliwe i tam w Rzymie w dniach „ostatnich odwiedzin”, jakie zgotowała swemu Pasterzowi jego owczarnia. Ale może właśnie przez to, że każdy z nas niósł w sercu i modlitwie swoich najbliższych, krewnych, przyjaciół, przybyli tam wszyscy. Byli tam wszyscy! Chciało się wykrzyczeć, parafrazując jedne z ostatnich słów Ojca Świętego: Szukałeś nas, a my przyszliśmy do Ciebie! Jesteśmy! I są z nami całe rzesze, które Ty na pewno widzisz, na pewno na nie spoglądasz!

Wymiar owego ostatniego spotkania z naszym Papieżem, naszym Ojcem był tak głęboki, że przeszło to wszelkie moje wyobrażenia i jakiekolwiek próby duchowego przygotowania się na ten moment. Stojąc kilka metrów od katafalku, płacząc i spoglądając na Niego, na Jego twarz, spokojną, ale inną, odmienioną cierpieniem, odczuwałam i smutek i tęsknotę. Ale chyba właśnie tam, u stóp Jego ciała, zrodziła się i wybuchła podobnie rzewnymi łzami...nadzieja. Nieodparte było bowiem wrażenie, nie tylko moje, nie tylko niektórych, że On tam był. Żywy. Duchowo był z nami, tak jak był przez wszystkie te lata. Koleżanka podeszła potem do mnie i wyszeptała: „Wiesz, miałam wrażenie, że nie ma Go w tym ciele”. A ja dodałam: „Tak, pewnie stał, jak zawsze, pod konfesją Świętego Piotra, przyglądał się temu wszystkiemu, uśmiechał serdecznie i nam błogosławił”.

Takie były nasze odczucia, takie było owo przeżywanie spotkania z Ojcem. Myślę, że sposób tego przeżywania wynikał nie tyle z nagromadzenia się w jednym momencie tak wielu uczuć i emocji, co z niezłomnej wiary w to, co Jan Paweł II sam napisał w „Tryptyku Rzymskim”: „A przecież nie cały umieram, to, co we mnie niezniszczalne, trwa.”

Potem przyszedł wieczór i noc w Watykanie. Jedyna taka noc. Miała w sobie coś z tęsknej zadumy, cichego smutku i radosnego oczekiwania jednocześnie. I znów trudno racjonalnie wytłumaczyć występowanie obok siebie tak odmiennych uczuć. Jednak tak właśnie było. Świadomi zbliżającego się momentu pożegnania, odczuwający — tak zupełnie po ludzku — stratę, pustkę, chcieliśmy zarazem pokazać, że czuwamy, że jesteśmy, że przybyliśmy z całego świata. Dla Niego. Ojciec Święty pisał w jednym z listów do młodzieży, iż pulsuje w niej i w jej młodych sercach pragnienie prawdziwego braterstwa wszystkich ludzi, bez podziałów, przeciwstawień, dyskryminacji oraz, że to pragnienie świadczy właśnie o tym, że młodzi znają Ojca. „Bo tylko tam są bracia, gdzie jest Ojciec. I tylko tam, gdzie jest Ojciec, ludzie są braćmi”. Papież też był Ojcem. Dla każdej i każdego z nas, bez względu na wiek, pochodzenie, narodowość, rasę. I ta szczególna obecność przedstawicieli całego świata w tamtych dniach w Rzymie była z jednej strony dowodem ogromnego przywiązania, ukochania i wdzięczności Temu, który przez długie lata nas prowadził, a z drugiej dowodem ukochania Tego, do którego prowadził i na którego stale wskazywał — Jezusa Chrystusa. W głębokim rozumieniu powagi chwili i w wypełniającej serca synowskiej tęsknocie za ojcem, niekłamany był również ów nasz entuzjazm, jakże bardzo widoczny tamtej nocy i następnego dnia podczas uroczystości pogrzebowych. Wznosząc, wśród łez i oklasków, okrzyki „Santo Subito” chcieliśmy całymi sobą wykrzyczeć nie tylko „Dziękujemy!”, nie tylko „Dla nas już jesteś Święty!”, ale zapewnić, jakże bardzo zapewnić, że chcemy „zdać sprawę z nadziei, która jest w nas”. Dziś i jutro, bo to jutro świata i kościoła — jak zawsze podkreślał Ojciec Święty — zależy od młodych. Od młodych sercem i duchem. I w tym dziękczynieniu i hołdzie wyrażonym oklaskami we łzach, oklaskami, które — jak mi potem opowiadali znajomi oglądający transmisję telewizyjną — miały nawet inne brzmienie, wyrażaliśmy nasze zobowiązanie do życia tym wszystkim, co zostawił nam Jan Paweł II, nasze „Nie zmarnujemy!”. Nie zmarnujemy „tego wielkiego dziedzictwa synów Bożych”, do którego jesteśmy powołani. Nie opuści nas odwaga, „by tym dziedzictwem żyć każdego dnia i głosić je innym”. A jak żyć tym wszystkim, jak żyć pięknie i pięknie umierać pokazał nam On sam: Papież — Polak, Wielki Papież, Święty Papież.

Tak Go żegnaliśmy i jakże inne od wszystkich było to pożegnanie. Właśnie: czy pożegnanie? 8 kwietnia 2005 roku w Rzymie wszystko wydawało się współbrzmieć z wielkością chwili. Zerwał się wiatr, którego nocą i nad ranem na ulicach Watykanu wcale nie odczuwaliśmy. Wiatr porywał paliusze i piuski kardynalskie, wiatr przewracał strony Ewangeliarza na trumnie. Wiatr ostatecznie go zamknął, ale ... przodem do góry. A od przodu się zaczyna, przód oznacza początek. W wymiarze ludzkim coś się zakończyło. Jednak — o zaskakujący paradoksie — przyjeżdżając do nieżyjącego papieża, jakże bardzo zastałam Go tam żywym! Jak bardzo obecnym! Już nie poprzez niesamowicie ciepły, serdeczny gest ani słowo w ojczystym języku, już inaczej, ale tak nieopisanie blisko. Tak, jakby Jego duch unosił się nad nami wszystkimi, pogodny i radosny. To się po prostu czuło. To się tam czuło. Dla nas była to już wtedy Msza św. beatyfikacyjna. Rozumieją to wszyscy, którzy byli obecni na placu przed bazyliką, na Via della Conciliazione i we wszystkich miejscach Rzymu, bo wszystkich, gdziekolwiek stali, owiał ten sam Duch. Wierzę, że w pewien sposób doświadczyli tego i ci, którzy uczestniczyli w tych wydarzeniach poprzez transmisje telewizyjne.

Plac św. Piotra opuszczaliśmy nieśpiesznie. Jednak, być może znów paradoksalnie, radośni i pełni nadziei. Wierząc, że uda nam się wytrwać na drodze, jaką przez całe swoje życie szedł Jan Paweł II — drodze Ewangelii, drodze „trudnego piękna życia ludzkiego” oraz w to, że przecież, jak głosił jeden z transparentów na Mszy św.: „Nie mówimy Tobie — żegnaj. Mówimy — do zobaczenia”.

Kopuła bazyliki oddalała się i zmniejszała z każdym krokiem. Wracaliśmy na miejsce noclegu, by nazajutrz wyruszyć w drogę powrotną do kraju. Odwróciłam się. Jeszcze jedno spojrzenie na bazylikę, plac, budynki i niebo nad Watykanem. I wtedy przemknęła mi myśl, z którą powróciłam, którą żyję do dziś i pewnie żyć będę: „Tato, teraz już znamy się po imieniu.... To imię stale będzie się Tobie przypominać. Wstawiaj się za mną i ... do zobaczenia! Do zobaczenia w Niebie Ojcze Święty!”.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama