Odpowiedzi papieża Benedykta XVI podczas spotkania z duchowieństwem diecezji rzymskiej, 7.02.2008
7 lutego 2008, jak co roku na początku Wielkiego Postu, Benedykt XVI spotkał się w Auli Błogosławieństw z rzymskim duchowieństwem i odpowiadał na pytania.
Giuseppe Corona, diakon stały: Ojcze Święty, pragnę przede wszystkim w imieniu własnym i moich współbraci diakonów wyrazić wdzięczność za posługę, którą opatrznościowo Sobór przywrócił w Kościele, posługę, dzięki której możemy w pełni realizować nasze powołanie. Pełnimy wiele funkcji w bardzo różnych środowiskach: wśród rodzin, w miejscach pracy, w parafii, w społeczeństwie, a nawet na misjach w Afryce i Ameryce Łacińskiej, w miejcach, które Wasza Świątobliwość nam wskazał w czasie audiencji z okazji 25-lecia diakonatu stałego w Rzymie. Znowu nas przybyło, jest nas 108. Bardzo prosimy Waszą Świątobliwość o wskazanie nam dzieła duszpasterskiego, które mogłoby stać się wyraźnym znakiem obecności diakonatu stałego w Rzymie, takiej jak w pierwszych wiekach Kościoła rzymskiego. W istocie jeden wspólny i doniosły cel zjednoczyłby nas wszystkich i z jednej strony przyczyniłby się do zacieśnienia diakońskiego braterstwa, a z drugiej — zwiększenia widoczności naszej posługi w tym mieście. Powierzamy Waszej Świątobliwości to nasze pragnienie, prosząc o wybranie dzieła, które moglibyśmy wspólnie realizować we wskazany sposób. W imieniu wszystkich diakonów pozdrawiam Waszą Świątobliwość z synowską miłością.
Dziękuję za to świadectwo jednego z ponad stu rzymskich diakonów. Ja także bardzo się z tego powodu cieszę i jestem wdzięczny Soborowi za to, że przywrócił w Kościele powszechnym tę ważną posługę. Muszę powiedzieć, że kiedy byłem arcybiskupem Monachium, miałem nie więcej niż trzech czy czterech diakonów i bardzo się starałem o rozwój tej posługi, bo należy, jak sądzę, do bogactwa posługi sakramentalnej Kościoła. Jednocześnie może ona stanowić swoisty pomost między światem świeckim, zawodowym i duchowieństwem. Wielu diakonów bowiem nadal wykonuje swój zawód, pracuje na swoich stanowiskach, ważnych albo skromnych, a w sobotę i niedzielę pracuje w Kościele. W ten sposób dają świadectwo wobec dzisiejszego świata, również w środowisku pracy, świadectwo obecności wiary, posługi sakramentalnej i diakońskiego wymiaru sakramentu kapłaństwa. To wydaje mi się bardzo ważne: by wymiar diakoński był widoczny.
Oczywiście również każdy kapłan pozostaje diakonem i musi zawsze myśleć o tym wymiarze, bo sam Pan stał się naszym sługą, naszym diakonem. Pomyślmy o ewngelicznej scenie, w której Pan myje uczniom nogi. Ukazuje ona bardzo wyraźnie, że Mistrz pełni funkcję diakona i chce, aby wszyscy, którzy Go naśladują, byli diakonami i służyli ludzkości, by pomagali nawet myć brudne nogi ludzi, którzy zostali nam powierzeni. Ten aspekt wydaje mi się bardzo ważny.
Przy tej okazji przypomniał mi się pewien epizod — choć nie jest bezpośrednio związany z tym tematem — o którym wspomina Paweł VI. Podczas Soboru codziennie odbywała się intronizacja Ewangelii. Papież powiedział ceremoniarzom, że pewnego dnia on sam chciałby dokonać tej intronizacji Ewangelii. Odpowiedziano mu: nie, to należy do zadań diakona, a nie papieża czy biskupów. On zaś zapisał w swoim dzienniku: ale przecież ja także jestem diakonem, pozostaję diakonem i chcę także pełnić tę posługę diakonatu i intronizować Słowo Boże.
A zatem dotyczy to nas wszystkich. Kapłani pozostają diakonami, a diakoni wyrażają w Kościele i w świecie ten diakoński wymiar naszej posługi. Owa liturgiczna intronizacja Słowa Bożego, która odbywała się codziennie podczas Soboru, zawsze była dla nas gestem bardzo doniosłym — pokazywała nam, kto jest prawdziwym Panem tego zgromadzenia, pokazywała nam, że na tronie jest Słowo Boże, a my pełnimy posługę polegającą na słuchaniu, interpretowaniu i przekazywaniu innym tego właśnie słowa. Jest to bardzo ważne we wszystkim, co robimy: intronizować w świecie Słowo Boże, Słowo żywe, Chrystusa. Aby to rzeczywiście On kierował naszym życiem osobistym i naszym życiem w parafiach.
Zadał mi diakon pytanie — muszę przyznać — ponad moje siły: co powinno być specyficznym zadaniem diakonów w Rzymie? Wiem, że kardynał wikariusz o wiele lepiej niż ja zna rzeczywistą sytuację w mieście, we wspólnocie diecezji rzymskiej. Myślę, że charakterystyczną cechą diakonatu jest właśnie wielka różnorodność posług. Kilka lat temu, gdy byłem członkiem Międzynarodowej Komisji Teologicznej, poświęciliśmy wiele czasu refleksji nad diakonatem w historii Kościoła i we współczesnym Kościele. I odkryliśmy, że nie istnieje jeden wzorzec. To, co powinni robić diakoni, zależy od ich osobistego przygotowania, od sytuacji, w jakiej się znajdują. Konkretne sposoby realizacji tej posługi mogą być bardzo różne, ale oczywiście jest ona zawsze pełniona w komunii z biskupem i z parafią. W różnych sytuacjach pojawiają się różne możliwości. Zależy to również od kwalifikacji zawodowych diakonów: mogą pracować w sektorze kultury, dziś tak istotnym, albo mogą być obecni i pełnić ważną rolę w sektorze edukacji. W tym roku myślimy właśnie o edukacji jako kluczowej kwestii, od której zależy nasza przyszłość, przyszłość ludzkości.
Oczywiście, w Rzymie najdłuższą tradycję ma sektor charytatywny, bo parafie i diakonie były ośrodkami chrześcijańskiej dobroczynności. W Rzymie od samego początku był to sektor podstawowy. W Encyklice Deus caritas est ukazałem, że nie tylko głoszenie i liturgia są istotne dla Kościoła i dla jego posługi, ale także, i to w nie mniejszym stopniu, obecność wśród ubogich, potrzebujących, posługa caritas w jej różnych wymiarach. Mam zatem nadzieję, że w każdej epoce, w każdej diecezji, w różnych sytuacjach, będzie to nadal podstawowy czy nawet priorytetowy wymiar posługi diakonów, choć nie jedyny, co widzimy również w Kościele pierwotnym, w którym wybrano siedmiu diakonów, aby apostołowie mogli się poświęcić modlitwie, liturgii, przepowiadaniu Ewangelii. Choć później Szczepan znalazł się w sytuacji, w której musiał nauczać hellenistów, Żydów mówiących po grecku, i w ten sposób zakres jego posługi się rozszerzył. Było to uwarunkowane przez sytuację kulturową, że tak powiem, w której mógł zabrać głos, by w niej właśnie zaistniało Słowo Boże i by w ten sposób ułatwić uniwersalizację świadectwa chrześcijańskiego i przetrzeć drogę św. Pawłowi, który był świadkiem jego ukamienowania, a potem, w pewnym sensie, następcą w procesie uniwersalizacji Słowa Bożego. Być może ksiądz kardynał wikariusz mógłby powiedzieć coś więcej, ja nie znam tak dobrze konkretnych sytuacji.
Kard. Camillo Ruini: Mogę jedynie potwierdzić, że zgodnie z tym, co powiedział Ojciec Święty, również w Rzymie, w tej konkretnej sytuacji diakoni pracują na wielu polach, przede wszystkim w parafiach, gdzie zajmują się duszpasterstwem charytatywnym, ale wielu też zajmuje się na przykład duszpasterstwem rodzin. A że niemal wszyscy diakoni są żonaci, zajmują się przygotowywaniem do sakramentu małżeństwa, wspierają młode pary itp. Ponadto bardzo dobrze pracują w duszpasterstwie chorych i służby zdrowia, w wikariacie — niektórzy są tam zatrudnieni — i, jak już słyszeliśmy, na misjach. Tak, diakoni są również obecni na misjach. Oczywiście, jeśli chodzi o liczby, to najwięcej diakonów pracuje w parafiach, ale są też inne nowe pola działalności i właśnie dlatego mamy już ponad stu diakonów stałych.
O. Graziano Bonfitto, wikary w parafii Wszystkich Świętych: Ojcze Święty, urodziłem się w San Marco in Lamis w prowincji Foggii. Jestem orionistą, od półtora mniej więcej roku kapłanem, wikarym w parafii Wszystkich Świętych w dzielnicy Appio. Nie kryję, że jestem bardzo wzruszony i odczuwam niesłychaną radość z przywileju, który mnie spotkał. Wasza Świątobliwość jest biskupem i pasterzem naszego Kościoła diecezjalnego, a przy tym Papieżem, czyli pasterzem Kościoła powszechnego. A więc wzruszenie jest podwójne. Chciałbym przede wszystkim wyrazić wdzięczność za wszystko, co dzień po dniu Ojciec Święty robi nie tylko dla naszej rzymskiej diecezji, ale dla całego Kościoła. Słowa i gesty, zainteresowanie okazywane nam, Ludowi Bożemu, są znakiem miłości i więzi, jaka łączy Waszą Świątobliwość z nami wszystkimi i każdym z osobna. Ja swą posługę duszpasterstką pełnię głównie wśród młodzieży. I właśnie w jej imieniu chcę dzisiaj podziękować. Założyciel mojego zgromadzenia św. Alojzy Orione mawiał, że młodzież to jutrzejsze słońce albo burza. Wydaje mi się, że w tym momencie dziejów młodzież jest i słońcem, i burzą, ale nie jutra, lecz obecnej chwili. My, młodzi, bardziej niż poprzednie pokolenia młodzieży, potrzebujemy dziś pewników. Pragniemy szczerości, wolności, sprawiedliwości, pokoju. Chcemy mieć obok siebie ludzi, którzy pójdą razem z nami, którzy będą gotowi nas wysłuchać. Takich jak Jezus, który szedł z uczniami do Emaus. Młodzież pragnie ludzi, którzy mogą jej wskazać drogę do wolności, odpowiedzialności, miłości, prawdy. Oznacza to, że dziś młodzi ludzie mają nieugaszone pragnienie Chrystusa. Potrzebują radosnych świadków, którzy spotkali Jezusa i na Niego postawili, całym swoim życiem. Młodzi pragną Kościoła obecnego, coraz lepiej rozumiejącego ich potrzeby. Chcą, aby był przy nich, kiedy decydują o swym życiu, nawet jeśli odnoszą się do niego z dystansem. Młody człowiek szuka niezawodnej nadziei — jak Ojciec Święty napisał w swym ostatnim liście do nas, wiernych diecezji rzymskiej — aby uniknąć życia bez Boga. Ojcze Święty — niech mi będzie wolno powiedzieć «Tato» — jak trudno jest żyć w Bogu, z Bogiem i dla Boga. Młodzi ludzie zdają sobie sprawę z tego, że z różnych stron czyhają niebiezpieczeństwa. Jest wielu fałszywych proroków, handlarzy złudzeń. Zbyt wielu podsuwa fałszywe prawdy i niegodne ideały. A jednak młodzi, którzy dzisiaj wierzą, nawet jeśli czują się osaczeni, są przekonani, że Bóg jest nadzieją, która jest silniejsza od wszystkich rozczarowań, że jedynie miłość oprze się śmierci, nawet jeśli czasami nie jest łatwo zdobyć się na odwagę i dać świadectwo. Co robić? Jak się zachować? Czy warto zatem postawić swoje życie na Chrystusa? Czy życie, rodzina, miłość, radość, sprawiedliwość, poszanowanie opinii drugiego, wolność, modlitwa i miłość bliźniego to wartości, których warto jeszcze bronić? Czy życie błogosławionych, na miarę błogosławieństw, może być wzorem dla ludzi, dla młodzieży trzeciego tysiąclecia? Wielkie dzięki za zainteresowanie, za miłość i troskę o młodych. Młodzi są z Ojcem Świętym, szanują, kochają i oczekują Ojca Świętego. Niech Ojciec Święty będzie zawsze z nami, z coraz większą mocą wskazuje nam, jak dojść do Chrystusa, który jest drogą, prawdą i życiem. Niech nas zachęca do coraz wyższych lotów i zawsze się za nas modli. Dziękuję.
Dziękuję za to piękne świadectwo młodego kapłana, który idzie z młodymi ludźmi, towarzyszy im, i — jak ksiądz powiedział — pomaga im iść z Chrystusem, z Jezusem. Cóż mogę powiedzieć? Wszyscy dobrze wiemy, jak trudno jest dziś młodemu człowiekowi żyć jak prawdziwy chrześcijanin. Kontekst kulturalny, medialny proponuje coś, co różni się zasadniczo od drogi do Chrystusa. Wydaje się, że uniemożliwia wręcz postrzeganie Chrystusa jako centrum życia i życie według Jego wskazań. Odnoszę jednak wrażenie, że wielu coraz bardziej odczuwa, że te wszystkie propozycje, ten styl życia jest niewystarczający i pozostawia w nich pustkę.
Z tego względu wydaje mi się, że dzisiejsze czytania liturgiczne z Księgi Powtórzonego Prawa (30, 15-20) i z Ewangelii Łukasza (9, 22-25), pokazują nam, co w istocie wciąż na nowo musimy mówić młodym i sobie samym. Tak jak ksiądz powiedział, podstawą jest szczerość. Młodzi muszą czuć, że nie mówimy tego, czym sami nie żyjemy, ale mówimy do nich, bo znaleźliśmy i ciągle na nowo, każdego dnia znajdujemy prawdę, która jest prawdą dla naszego życia. Tylko wtedy, gdy jesteśmy na tej drodze, jeśli staramy się upodobnić do tego życia, upodobnić nasze życie do życia Pana, wtedy również i nasze słowa mogą być wiarygodne, mieć jasną i przekonującą logikę. Wracając do pytania, jest to dziś podstawowa zasada nie tylko na czas Wielkiego Postu, ale na całe chrześcijańskie życie: wybierz życie. Masz przed sobą śmierć i życie: wybierz życie. I wydaje mi się, że ta odpowiedź jest naturalna. Tylko nieliczni mogą żywić tak głębokie pragnienie zniszczenia, śmierci, że nie chcą już istnieć, żyć, bo wszystko jest dla nich pełne sprzeczności. Ale niestety, spotykamy się z tym coraz częściej. Na skutek tych wszystkich sprzeczności, fałszywych obietnic, wydaje się w końcu, że życie jest przeciwieństwem samego siebie, nie darem, lecz potępieniem, i dlatego istnieją ludzie, którzy bardziej pragną śmierci niż życia. Ale normalnie człowiek odpowiada: tak, chcę życia.
Pozostaje jednak pytanie: jak znaleźć życie, co wybrać, jak wybrać życie? Wiemy, jakie zazwyczaj padają propozycje: pójść na dyskotekę, brać ile się da, pojmować wolność jako możliwość robienia wszystkiego, co chcemy, wszystkiego, na co w danej chwili przyjdzie nam ochota. Wiemy jednak — i możemy tego dowieść — że jest to droga kłamstwa, bo na jej końcu nie znajdujemy życia, lecz prawdziwą otchłań nicości. Wybierz życie. Samo czytanie mówi nam: Bóg jest twoim życiem, wybrałeś życie i wybrałeś Boga. Wydaje mi się to bardzo ważne. Tylko wówczas nasz horyzont jest wystarczająco szeroki i tylko dzięki temu znajdujemy się u źródeł życia, które jest silniejsze od śmierci i wszystkich jej zagrożeń. Wiemy zatem, jaki ma być podstawowy wybór: wybierz Boga. Trzeba zrozumieć, że ten, kto idzie drogą bez Boga, kończy w ciemnościach, nawet jeśli bywają takie chwile, kiedy wydaje się mu, że znalazł życie.
Kolejny krok to pytanie, jak znaleźć Boga, jak wybrać Boga. Dochodzimy tu do Ewangelii. Bóg nie jest nieznany, nie jest hipotetyczną pierwszą przyczyną wszechświata. Bóg ma ciało i kości. Jest jednym z nas. Znamy Jego oblicze, Jego imię. Jest Nim Jezus Chrystus, który mówi do nas w Ewangelii. Jest człowiekiem i Bogiem. I będąc Bogiem, wybrał człowieczeństwo, abyśmy mogli wybrać Boga. Trzeba zatem poznać Jezusa i zaprzyjaźnić się z Nim, aby iść razem z Nim.
Sądzę, że to jest kwestia zasadnicza w naszej duszpasterskiej trosce o młodzież, o wszystkich, lecz przede wszystkim o ludzi młodych: zwrócić im uwagę, że wybierają Boga, który jest życiem. Zwrócić uwagę na fakt, że Bóg istnieje. I istnieje w sposób bardzo konkretny. A przy tym uczyć przyjaźni z Jezusem Chrystusem.
Jest jeszcze jeden krok, trzeci z kolei. Owa przyjaźń z Jezusem nie jest przyjaźnią z kimś nierealnym, z kimś, kto należy do przeszłości albo jest daleko od ludzi, po prawicy Ojca. Jest On obecny w swoim ciele, które nadal jest ciałem z krwi i kości: jest nim Kościół, wspólnota Kościoła. Musimy tworzyć wspólnoty odzwierciedlające wielką wspólnotę żywego Kościoła i starać się, aby były one coraz bardziej otwarte. Trzeba to widzieć jako całość: żywe doświadczenie wspólnoty, ze wszystkimi ludzkimi słabościami, ale realne, z wyraźnie wytyczoną drogą, głębokim życiem sakramentalnym, w którym możemy doświadczyć również tego, co może nam się wydawać dalekie, obecności Pana. W ten sposób możemy też uczyć przykazań — powracając do Księgi Powtórzonego Prawa, od której zaczęliśmy. Bo jak mówi czytanie: wybrać Boga znaczy wybierać zgodnie z Jego Słowem, żyć według Słowa. Na pierwszy rzut oka wygląda to niemal pozytywistycznie: są to przykazania. Ale pierwsza rzecz to dar: Jego przyjaźń. I dzięki temu możemy zrozumieć, że «drogowskazy» są owocem tej naszej przyjaźni.
Można powiedzieć, że taka jest ogólna wizja, która rodzi się z kontaktu z Pismem Świętym i z codziennym życiem Kościoła. Później trzeba to stopniowo wyrażać w konkretnych spotkaniach z młodymi: wprowadzać ich w dialog z Jezusem poprzez modlitwę, lekturę Pisma Świętego — lekturę wspólnotową, ale przede wszystkim indywidualną — i życie sakramentalne. Tą drogą można przenieść te doświadczenia do życia zawodowego, nawet jeśli jest to kontekst często nacechowany przez całkowitą nieobecność Boga i pozorną niemożność dostrzeżenia Jego obecności. Ale właśnie w takiej sytuacji, poprzez nasze życie i nasze doświadczenie Boga, musimy starać się uobecniać Chrystusa również w tym dalekim od Boga świecie.
Pragnienie Boga jest żywe. Niedawno złożyli mi wizytę ad limina biskupi z kraju, w którym ponad 50 procent mieszkańców stanowią ludzie uważający się za ateistów i agnostyków. Powiedzieli mi: w rzeczywistości wszyscy pragną Boga, żywią to ukryte pragnienie. Dlatego zaczynamy najpierw od młodych, których możemy znaleźć. Tworzymy wspólnoty, w których można zobaczyć Kościół, uczymy przyjaźni z Jezusem. I w ten sposób, pełni radości, z tym doświadczeniem, możemy również dziś uobecniać Boga w tym naszym świecie.
Ks. Pietro Riggi, salezjanin z ośrodka dla młodzieży im. ks. Bosco: Ojcze Święty pracuję w ośrodku dla trudnej młodzieży. 25 marca 2007 r. w improwizowanym przemówieniu Wasza Świątobliwość ubolewał nad tym, że dziś tak mało się mówi o ostatecznych rzeczach człowieka. Istotnie, w ktechizmach Konferencji Episkopatu Włoch, którymi posługujemy się ucząc wiary chłopców i dziewczęta, przygotowujących się do spowiedzi, komunii i bierzmowania, pominięte zostały, jak sądzę, niektóre prawdy wiary. W ogóle nie wspomina się w nim o piekle ani o czyśćcu, raz tylko mówi się o raju, raz o grzechu, i to tylko pierworodnym. Czy Ojciec Święty nie sądzi, że brak tych istotnych części credo podważa całą logikę systemu, który pozwala nam dostrzec Chrystusowe odkupienie? Jeśli grzechu nie ma i nie mówi się o piekle, to zmniejsza się znaczenie odkupienia Chrystusa. Czy Ojciec Święty nie uważa, że sprzyja to zanikaniu poczucia grzechu, a tym samym umniejszaniu wartości sakramentu pojednania oraz zbawczego i sakramentalnego wymiaru posługi kapłana, który ma władzę odpuszczania grzechów i sprawowania liturgii w imieniu Chrystusa? Niestety, dziś również my, kapłani, kiedy w Ewangelii jest mowa o piekle, stosujemy uniki. O tym się nie mówi. A może nie potrafimy mówić o raju? Nie potrafimy mówić o życiu wiecznym. Grozi nam, że będziemy przedstawiać wiarę wyłącznie w wymiarze horyzontalnym, albo, że za bardzo oddzielimy od siebie dwa wymiary: pionowy i poziomy. A zatem czegoś brakuje w katechizacji dzieci i młodzieży, a może także w przedsięwzięciach proboszczów, w samych strukturach Kościoła. Jeśli się nie mylę, w tym roku przypada 25. rocznica poświęcenia Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi. Czy z tej okazji, nie można by uroczyście odnowić tego poświęcenia w skali całego świata? Mur berliński legł w gruzach, ale jest jeszcze wiele murów grzechu, które powinny upaść: wrogość, wyzysk, dziki kapitalizm. Mury, które muszą jeszcze upaść i które wciąż czekają na triumf Niepokalanego Serca Maryi również w tym wymiarze. Pragnę również zauważyć, że Matka Boża nie obawiała się mówić o piekle i niebie dzieciom z Fatimy, które były rówieśnikami dzieci uczęszczających na katechezę, miały siedem, dziewięć i dwanaście lat. My natomiast tak często uciekamy od tego tematu. Czy może nam Ojciec Święty powiedzieć coś na ten temat?
Ma ksiądz rację, mówiąc o tych zasadniczych dla naszej wiary tematach, które niestety rzadko pojawiają się w naszym nauczaniu. W Encyklice Spe salvi mówiłem również o Sądzie Ostatecznym, o sądzie jako takim, i w tym kontekście również o czyśćcu, piekle i raju. Sądzę, że na nas wszystkich wciąż jeszcze ciąży krytyka marksistowska, według której chrześcijanie mówią jedynie o zaświatach, zapominając o ziemi. I dlatego chcemy pokazać, że w rzeczywistości angażujemy się w sprawy ziemskie i nie jesteśmy ludźmi, którzy mówią o rzeczach dalekich, którzy nie pomagają ziemi. A teraz, choć trzeba pokazywać, że chrześcijanie pracują dla dobra ziemi — i powołaniem nas wszystkich jest pracować, aby ta ziemia była rzeczywiście miastem dla Boga i miastem Bożym — nie możemy zapominać o innym wymiarze. Jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy, nasza praca nie pomaga ziemi. Właśnie ukazanie tego było jednym z głównych celów, jakie przyświecały mi przy pisaniu Encykliki. Kto nie wie nic o sądzie Bożym, kto nie wie o możliwości piekła, radykalnej i definitywnej klęski życia, ten nie wie też o możliwości i konieczności oczyszczenia. A wtedy praca człowieka nie służy ziemi, bo traci on w końcu kryteria, nie zna siebie, nie zna Boga i niszczy ziemię. Wszystkie wielkie ideologie obiecywały: weźmiemy wszystko w swoje ręce, nie zaniedbamy ziemi, stworzymy nowy, sprawiedliwy, poprawny, braterski świat. A zamiast tego zniszczyły świat. Widzimy to patrząc na nazizm, a także na komunizm, ideologie, które obiecały stworzyć świat taki, jaki powinien być, a zamiast tego go zniszczyły.
W czasie wizyt ad limina biskupów z krajów postkomunistycznych widzę wciąż na nowo, jak bardzo w tych krajach została zniszczona nie tylko ziemia, ekologia, ale przede wszystkim i w największym stopniu dusza człowieka. Przywrócić człowiekowi prawdziwie ludzkie sumienie, oświecone obecnością Boga, to pierwsze zadanie w procesie odrodzenia ziemi. Takie jest wspólne doświadczenie wszystkich tych krajów. Można odbudować ziemię i odpowiedzieć na okrzyk bólu naszej planety tylko wtedy, gdy człowiek odkryje w swej duszy Boga, jedynie gdy będzie miał oczy otwarte na Boga.
Dlatego ma ksiądz rację: musimy o tym wszystkim mówić właśnie ze względu na odpowiedzialność za tę ziemię, za ludzi, którzy dziś żyją. Musimy mówić również i przede wszystkim o grzechu jako możliwości zniszczenia samego siebie, a tym samym również innych elementów ziemi. W Encyklice starałem się ukazać, że właśnie ostateczny sąd Boga gwarantuje sprawiedliwość. Wszyscy pragniemy sprawiedliwego świata. Ale nie możemy naprawić wszystkich zniszczeń z przeszłości, nie możemy zrekompensować krzywd ofiarom niesprawiedliwości, ludziom, którzy byli męczeni i zabijani. Tylko Bóg może zaprowadzić sprawiedliwość, która musi być sprawiedliwością dla wszystkich, również dla zmarłych. I jak mówi Adorno, wielki marksista, tylko zmartwychwstanie ciała, które dla niego jest nierealne, mogłoby stworzyć sprawiedliwość. My wierzymy w to zmartwychwstanie ciała, w którym wszyscy będziemy równi. Dziś zwykliśmy myśleć: czymże jest grzech, Bóg jest wielki, zna nas, a zatem grzech się nie liczy, na koniec Bóg będzie dobry dla wszystkich. Jest to piękna nadzieja. Ale istnieje sprawiedliwość i istnieje prawdziwa wina. Ci, którzy zniszczyli człowieka i ziemię, nie mogą od razu zasiąść do stołu Bożego razem ze swymi ofiarami. Bóg jest sprawiedliwy. Musimy o tym pamiętać. Dlatego wydawało mi się ważne napisać w tym tekście również o czyśćcu, który dla mnie jest prawdą tak bardzo oczywistą, tak jasną, a przy tym tak bardzo konieczną i pocieszającą, że nie mogło jej zabraknąć. Starałem się powiedzieć, że być może nie są liczni, ci którzy tak bardzo zniszczyli samych siebie, że nigdy nie będzie można ich uzdrowić, że nie ma w nich niczego, na czym mogłaby się oprzeć Boża miłość, nie są już zdolni w najmniejszym stopniu do kochania. To byłoby piekło. Z drugiej strony, mało jest na pewno takich — a przynajmniej niewielu — którzy są tak czyści, że mogliby od razu wejść w komunię z Bogiem. Bardzo wielu z nas ma nadzieję, że da się w nas coś uleczyć, że będzie w nas w końcu wola służenia Bogu i służenia ludziom, życia według Boga. Ale jest tak wiele, wiele ran, tyle brudu. Musimy zostać przygotowani, oczyszczeni. To jest nasza nadzieja: w naszej duszy jest tak wiele brudu, ale na koniec Pan da nam możliwość, obmyje nas w końcu swą dobrocią, która pochodzi z Jego krzyża. I w ten sposób sprawi, że będziemy mogli być z Nim na wieki. A zatem raj jest nadzieją, jest sprawiedliwością, która wreszcie nastanie. I daje nam również kryteria życia, aby i ten czas był w jakiś sposób rajem, był pierwszym promieniem raju. Tam, gdzie ludzie żyją według tych kryteriów, na świecie pojawia się odrobina raju, i można to zobaczyć. Wydaje mi się, że dowodzi to również prawdziwości wiary, konieczności trwania na drodze przykazań, o których musimy mówić coraz więcej. Są one prawdziwymi drogowskazami i pokazują, jak żyć dobrze, jak wybrać życie. Dlatego musimy również mówić o grzechu, a także o sakramencie przebaczenia i pojednania. Człowiek szczery wie, że jest winny, że musi rozpoczynać od nowa, że musi zostać oczyszczony. I oto istnieje coś wspaniałego, coś, co daje nam Pan: istnieje możliwość odnowy, możemy być nowi. Pan zaczyna z nami od nowa i my możemy zacząć od nowa również z innymi ludźmi w naszym życiu.
Ten aspekt odnowy, powrotu do siebie po tak wielu błędach, po tak wielu grzechach, jest wielką obietnicą, wielkim darem, który daje Kościół, a którego na przykład psychoterapia dać nie może. Psychoterapia jest dziś tak bardzo rozpowszechniona, a także niezbędna, bo jest tak wielu ludzi ze zniszczoną czy poważnie zranioną psychiką. Ale możliwości psychoterapii są bardzo ograniczone: może jedynie starać się przywrócić trochę równowagi w niezrównoważonej duszy. Nie może jednak dać prawdziwej odnowy, nie może pokonać tych poważnych chorób duszy. I dlatego jej zabiegi są zawsze prowizoryczne i nigdy trwałe. Sakrament pokuty jest okazją do gruntownej odnowy mocą Boga — ego te absolvo — która jest możliwa dzięki temu, że Chrystus wziął na siebie nasze grzechy, nasze winy. Wydaje mi się, że właśnie dziś jest to niezbędne. Możemy zostać uzdrowieni. Dusza, która jest zraniona, która jest chora — wszyscy tego doświadczyli — potrzebuje nie tylko rad, ale prawdziwej odnowy, którą może sprawić jedynie Boża moc, moc Miłości ukrzyżowanej. Wydaje mi się, że tu spotykają się tajemnice, które ostatecznie mają rzeczywisty wpływ na nasze życie. My sami musimy przemyśleć je na nowo i sprawić, by ponownie dotarły do naszego ludu.
Ks. Massimo Tellan, proboszcz z Sant'Enrico: Nazywam się Massimo Tellan, jestem kapłanem od 15 lat, a od 6 proboszczem w Casal Monastero, sektorze północnym. Wszyscy, jak sądzę, zdajemy sobie sprawę, że żyjemy coraz bardziej zanurzeni w świecie, w którego kulturze doszło do zalewu słów, często wręcz pozbawionych znaczenia, które dezorientują serce człowieka do tego stopnia, że czynią go głuchym na słowo prawdy. Słowo Odwieczne, które stało się ciałem i przyjęło oblicze w Jezusie z Nazaretu, staje się przez to dla wielu ludzi niewyraźne, a zwłaszcza dla nowych pokoleń — pozbawione treści i odległe. Z pewnością zagubione w gąszczu dwuznacznych i ulotnych obrazów, którymi jesteśmy na co dzień bombardowani. A zatem, jakie miejsce przyznać w wychowaniu do wiary temu połączeniu słowa, które należy przyjąć, i obrazu, który trzeba kontemplować? Co stało się ze sztuką przekazywania wiary i wprowadzania w tajemnicę, tak jak to odbywało się w przeszłości za pomocą «biblia pauperum»? Jak możemy w dzisiejszym społeczeństwie obrazu odzyskać przemożną siłę widzenia, która towarzyszy tajemnicy wcielenia i spotkaniu z tajemnicą Jezusa, jak to miało miejsce w przypadku Jana i Andrzeja nad brzegiem Jordanu, którzy usłyszeli zachętę, by pójść i zobaczyć, gdzie mieszka Mistrz? Innymi słowy, jak wdrażać do poszukiwania i kontemplacji tego prawdziwego piękna, które, jak pisał Dostojewski, zbawi świat? Dziękuję, Ojcze Święty, za uwagę, i jeśli Wasza Świątobliwość pozwoli, również za zgodą współbraci, chciałbym jako członek tej kapłańskiej wspólnoty a zarazem jako artysta amator po tym, co powiedziałem, podarować Waszej Świątobliwości ikonę Chrystusa przy kolumnie — wizerunek tego człowieczeństwa cierpiącego i poniżanego, które Słowo zechciało przyjąć nie tylko aż po «Ecce homo», lecz nawet po śmierć na krzyżu, a zarazem aktualny obraz Kościoła, mistycznego Ciała Chrystusa, często ranionego przez arogancję zła, lecz powołanego przez swojego Pana do tego, aby przyjąć grzech świata i go odkupić przez ofiarowanie się wraz z Jezusem. Dziękuję, Ojcze Święty, i dziękuję także moim współbraciom. Wszyscy oni na co dzień bardziej niż ja i lepiej ode mnie starają się przez własne świadectwo życia pokazać światu obecne oblicze Mistrza. Jeżeli jest prawdą — a tak jest — że kto zobaczył Syna, zobaczył Ojca, to oby ten, kto widzi nas, Jego Kościół, mógł zobaczyć Chrystusa.
Dziękuję za ten piękny dar. Cieszę się, że oprócz słów mamy także obrazy. Widzimy, że również dziś z medytacji chrześcijańskiej powstają nowe obrazy, odradza się kultura chrześcijańska, ikonografia chrześcijańska. Tak, żyjemy pośród zalewu słów, obrazów. Trudno jest zatem stworzyć przestrzeń dla słowa i obrazu. Wydaje mi się, że właśnie w sytuacji, w jakiej żyje nasz świat, którą wszyscy znamy i z której powodu również cierpimy — cierpimy wszyscy, okres Wielkiego Postu nabiera nowego znaczenia. Niewątpliwie post cielesny, przez pewien czas uważany za już niemodny, dziś przez wszystkich postrzegany jest jako konieczny. Nietrudno zrozumieć, że powinniśmy pościć. Niekiedy mamy też do czynienia z pewną przesadą, związaną z niewłaściwie pojmowanym modelem piękności. W każdym wypadku jednak post cielesny jest rzeczą ważną, ponieważ składamy się z ciała i duszy, i dyscyplina ciała, również dyscyplina materialna, jest ważna dla życia duchowego, które jest zawsze życiem wcielonym w osobę, mającą ciało i duszę.
To jeden aspekt. Dziś nabierają znaczenia i dają o sobie znać inne aspekty. Wydaje mi się, że czas Wielkiego Postu mógłby być właśnie również czasem postu od słów i obrazów. Potrzebujemy trochę ciszy, potrzebujemy przestrzeni bez ustawicznego bombardowania obrazami. W tym sensie ukazanie i wyjaśnienie dzisiaj znaczenia czterdziestodniowej dyscypliny zewnętrznej i wewnętrznej jest dla nas bardzo ważną pomocą w zrozumieniu, że jednym z wymiarów naszego Wielkiego Postu, tej dyscypliny ciała i ducha, jest stworzenie sobie przestrzeni ciszy, także bez obrazów, aby otworzyć na nowo nasze serca na prawdziwy obraz i na prawdziwe słowo. Wydaje mi się rzeczą obiecującą, że również dziś obserwujemy odradzanie się sztuki chrześcijańskiej, zarówno muzyki medytacyjnej — na przykład tej, która powstała w Taizé — jak również, nawiązującej do sztuki ikonicznej, sztuki chrześcijańskiej, która trzyma się, powiedzmy, wielkich norm ikonologii z przeszłości, lecz otwiera się na dzisiejsze doświadczenia i wizje. Tam gdzie jest prawdziwa, głęboka medytacja słowa, gdzie rzeczywiście zagłębiamy się w kontemplację tej widzialności Boga w świecie, tej uchwytności Boga w świecie, rodzą się także nowe obrazy, nowe możliwości uczynienia widzialnymi wydarzeń zbawienia, bo umożliwia to wydarzenie wcielenia. Stary Testament zakazuje wszelkich obrazów i musi ich zakazywać w świecie pełnym bóstw. Żyje on właśnie w wielkiej pustce, którą wyobraża również wnętrze świątyni, gdzie w przeciwieństwie do innych świątyń nie ma żadnego obrazu, a jest tylko pusty tron słowa, tajemnicza obecność niewidzialnego Boga, nie dającego się przedstawić za pomocą naszych obrazów.
Lecz później ten tajemniczy Bóg uwalnia nas od zalewu obrazów, także od czasu pełnego wyobrażeń bóstw, i daje nam wolność widzenia tego, co istotne. Pojawia się jako mający oblicze, ciało, ludzką historię, która jest zarazem historią Boską. Historię, która nadal trwa w dziejach świętych, męczenników, świętych miłosierdzia, słowa, którzy są zawsze przejawem, przedłużeniem w Ciele Chrystusa Jego życia boskiego i ludzkiego; i daje nam podstawowe obrazy, które — poza tymi powierzchownymi, przesłaniającymi rzeczywistość — pozwalają otworzyć oczy na samą Prawdę. W tym sensie wydaje mi się, że przesadny był ikonoklazm, jaki nastąpił po Soborze, choć miał on pewien sens, bowiem trzeba było, być może, uwolnić się od zbyt wielu płytkich obrazów.
Teraz powracamy do poznania Boga, który stał się człowiekiem. Jak mówi nam List do Efezjan, On jest prawdziwym obrazem. I w tym prawdziwym obrazie widzimy — poza pozorami skrywającymi prawdę — samą prawdę: «Kto widzi Mnie, widzi i Ojca». W tym sensie powiedziałbym, że przy wielkim szacunku i wielkiej czci możemy odkryć na nowo sztukę chrześcijańską, a także odkryć wielkie zobrazowania tajemnicy Boga w ikonograficznej tradycji Kościoła. I tak będziemy mogli na nowo odkryć prawdziwy obraz, obraz ukryty pod tym, co widać. Jest to rzeczywiście ważne zadanie chrześcijańskiego wychowania: uwolnienie słowa skrytego za słowami, które wymaga wciąż nowych przestrzeni ciszy, medytacji, zgłębiania, wstrzemięźliwości, dyscypliny. W podobny sposób odbywa się to w wychowaniu do prawdziwego obrazu, czyli do odkrywania wielkich ikon, które powstały w historii chrześcijaństwa: z pokorą uwalniamy się od obrazów powierzchownych. Tego rodzaju ikonoklazm jest zawsze potrzebny, żeby na nowo odkryć Obraz, to znaczy podstawowe obrazy, które wyrażają obecność Boga w ciele.
To jest podstawowy wymiar wychowania do wiary, do prawdziwego humanizmu, do czego dążymy teraz w Rzymie. Na nowo odkrywamy ikonę z jej bardzo surowymi regułami, bez renesansowych upiększeń. I tak również i my możemy znów wejść na drogę pokornego odkrywania wielkich obrazów, ku wciąż nowemu uwalnianiu się od zbyt wielu słów, zbyt wielu obrazów, aby odkryć na nowo obrazy istotne, które są dla nas konieczne. Sam Bóg ukazał nam swój wizerunek, i my możemy odkryć ten wizerunek poprzez głęboką medytację słowa, która sprawia, że odradzają się obrazy.
Prośmy zatem Pana, aby nam pomagał na tej drodze prawdziwej edukacji, reedukacji w wierze, która jest zawsze nie tylko słuchaniem, lecz także widzeniem.
Ks. Paul Chungat, wikary w parafii św. Józefa Cottolenga: Nazywam się Chungat, jestem Hindusem, obecnie pracuję jako wikary w parafii św. Józefa w Valle Aurelia. Chciałbym podziękować Waszej Świątobliwości za to, że miałem możliwość przez trzy lata posługiwać w diecezji rzymskiej. To było dla mnie, również ze względu na moje studia, wielką pomocą, podobnie jak jest, sądzę, dla wszystkich księży studentów, którzy pozostają w Rzymie. Nadszedł już czas powrotu do mojej diecezji w Indiach, gdzie katolicy stanowią jedynie 1%, podczas gdy 99% to niechrześcijanie. W ostatnich dniach wiele rozmyślałem nad sytuacją ewangelizacji misyjnej w mojej ojczyźnie. W ostatniej «Nocie» Kongregacji Nauki Wiary występują pewne trudne do zrozumienia pojęcia z dziedziny dialogu międzyreligijnego. Na przykład w punkcie 10. jest mowa o «pełni zbawienia», a w części wstępnej czytamy o konieczności formalnego włączenia do Kościoła. Są to pojęcia trudne do wyjaśnienia, kiedy wrócę z tym do Indii i będę musiał rozmawiać z moimi przyjaciółmi hinduistami i wyznawcami innych religii. Moje pytanie to: Czy pełnię zbawienia należy rozumieć w sensie jakościowym czy ilościowym? Jeżeli ilościowym, jest w tym pewna trudność. Sobór Watykański II mówi o możliwości istnienia ziarna światła również w innych wyznaniach. Jeżeli w sensie jakościowym, to poza historycznością i pełnią wiary, co jeszcze pozwala wykazać jedyność naszej wiary w dialogu międzyreligijnym?
Dziękuję za tę wypowiedź. Wie ksiądz dobrze, że tak obszerne pytania wymagałyby sześciomiesięcznego kursu teologii! Postaram się odpowiedzieć krótko. Zna ksiądz teologię, są wielcy mistrzowie i jest tak wiele książek. Przede wszystkim dziękuję za to świadectwo, bo mówi ksiądz o swej radości z tego, że może pracować w Rzymie, chociaż jest Hindusem. W moim przekonaniu jest to wspaniałe zjawisko katolickości. Teraz nie tylko misjonarze z Zachodu udają się na inne kontynenty, lecz jest wymiana darów: księża z Indii, Afryki, Ameryki Południowej pracują u nas, a nasi wyjeżdżają na inne kontynenty. To jest dawanie i otrzymywanie ze wszystkich stron. Na tym właśnie polega żywotność katolicyzmu, w którym wszyscy jesteśmy dłużnikami Pana, który nas obdarował, a poza tym możemy obdarowywać jeden drugiego. I właśnie w tej wzajemnej wymianie darów, dawaniu i otrzymywaniu, żyje Kościół katolicki. Wy możecie uczyć się w tych środowiskach, poznawać doświadczenia zachodnie, a my możemy uczyć się od was. Widzę, że właśnie ta religijność występująca w Azji, podobnie jak w Afryce, zdumiewa Europejczyków, którzy często są nieco chłodni w wierze. I tak owa żywotność, przynajmniej ducha religijnego, istniejącego na tych kontynentach, jest wielkim darem dla nas wszystkich, zwłaszcza dla nas biskupów świata zachodniego, a w szczególności tych krajów, w których bardziej zaznacza się zjawisko imigracji, z Filipin, z Indii itd. Nasz zimny katolicyzm jest na nowo ożywiany przez żar, jaki płynie od was. A zatem katolickość jest wielkim darem.
Przejdźmy do pytań, jakie mi ksiądz postawił. Nie mam w tym momencie przed sobą dokładnych słów dokumentu Kongregacji Doktryny Wiary, które ksiądz przytacza; w każdym razie chciałbym powiedzieć dwie rzeczy. Z jednej strony, absolutnie konieczny jest dialog, wzajemne poznawanie się, szacunek i dążenie do współpracy na wszystkie możliwe sposoby, by realizować wielkie cele ludzkości albo zaspokajać jej wielkie potrzeby, aby przezwyciężony został fanatyzm i zapanował duch pokoju i miłości. A jest to zgodne również z duchem Ewangelii; jej sensem jest właśnie to, aby duch miłości, której nauczyliśmy się od Jezusa, pokój, który Jezus dał nam przez krzyż, panowały w świecie. W tym sensie dialog musi być prawdziwym dialogiem, w którym szanuje się drugiego i akceptuje jego inność; lecz musi być także ewangeliczny, w takim sensie, że jego podstawowym celem jest pomagać ludziom żyć w miłości i dążyć do tego, aby ta miłość mogła się szerzyć we wszystkich stronach świata.
Lecz ten jakże potrzebny wymiar dialogu, a mianowicie poszanowanie, tolerancja, współpraca, nie wyklucza drugiego — tego, że Ewangelia jest wielkim darem, darem wielkiej miłości, wielkiej prawdy, której nie możemy mieć tylko dla siebie, lecz którą musimy darować innym, uznając, że Bóg daje im wolność i światło konieczne do znalezienia prawdy. Taka jest prawda. A zatem taka jest też moja droga. Misja nie jest narzucaniem, lecz jest ofiarowaniem Bożego daru, pozostawiając dobroci Boga sprawę oświecenia osób, aby zyskiwał coraz większy zasięg dar konkretnej przyjaźni z Bogiem o ludzkim obliczu. Dlatego chcemy i powinniśmy zawsze dawać świadectwo tej wiary i miłości, która żyje w naszej wierze. Byłoby z naszej strony zaniedbaniem prawdziwego obowiązku względem ludzi i Boga, gdybyśmy pozostawili innych samych i zachowali jedynie dla siebie wiarę, którą posiadamy. Bylibyśmy niewierni również samym sobie, gdybyśmy nie proponowali tej wiary światu, zawsze jednak respektując wolność innych. Obecność wiary w świecie jest elementem pozytywnym, nawet jeśli nikt się nie nawraca; jest ona punktem odniesienia.
Wysocy przedstawiciele religii niechrześcijańskich powiedzieli mi: dla nas obecność chrześcijaństwa jest pomocnym punktem odniesienia, chociaż się nie nawracamy. Pomyślmy o wielkiej postaci Mahatmy Gandhiego: choć był mocno przywiązany do swojej religii, Kazanie na Górze było dla niego zasadniczym punktem odniesienia, ukształtowało całe jego życie. I tak zaczyn wiary, choć nie spowodował jego nawrócenia na chrześcijaństwo, był obecny w jego życiu. Wydaje mi się też, że ten zaczyn chrześcijańskiej miłości, przebijający z Ewangelii, to nie tylko praca misyjna, która stara się poszerzyć obszary wiary, lecz posługa, jaką świadczymy ludzkości.
Pomyślmy o św. Pawle. Niedawno oddałem się głębszym rozważaniom nad jego motywacją misyjną. Mówiłem o nim również do Kurii przy okazji spotkania na zakończenie roku. Poruszyło go słowo Pana w Jego mowie eschatologicznej. Zanim cokolwiek się wydarzy, zanim Syn człowieczy powróci, Ewangelia musi być głoszona wszystkim narodom. Warunkiem, który musi być spełniony, aby świat osiągnął doskonałość, aby się otworzył na raj, jest głoszenie Ewangelii wszystkim. Włożył on cały swój zapał misyjny w to, aby Ewangelia dotarła do wszystkich, w miarę możliwości już w jego pokoleniu, w odpowiedzi na przykazanie Pana, «aby była głoszona wszystkim narodom». Jego pragnieniem było nie tyle ochrzczenie wszystkich narodów, ile sprawienie, by Ewangelia była obecna w świecie, a zatem wypełnienie się historii jako takiej. Wydaje mi się, że dzisiaj, patrząc na bieg historii, można lepiej zrozumieć, że ta obecność słowa Bożego, że to głoszenie, które dociera do wszystkich jako zaczyn, są konieczne, aby świat mógł naprawdę osiągnąć swój cel. W tym sensie my pragniemy, owszem, nawrócenia wszystkich, lecz pozwalamy, aby to Pan działał. Ważne jest, aby każdy, kto chce się nawrócić, miał tę możliwość i aby wszystkim objawiło się w świecie to światło Pana — jako punkt odniesienia i jako światło, które pomaga, bez którego świat nie może się odnaleźć. Nie wiem, czy wyraziłem to wystarczająco jasno: dialog i misja nie tylko się nie wykluczają, lecz jedno domaga się drugiego.
Ks. Alberto Orlando, wikary w parafii Najświętszej Maryi Panny Matki Opatrzności: Nazywam się Alberto Orlando, jestem wikarym w parafii Najświętszej Maryi Panny Matki Opatrzności. Chciałbym powiedzieć Waszej Świątobliwości o pewnej trudności, jakiej doświadczyłem w ubiegłym roku z młodzieżą w Loreto. Przeżyliśmy w Loreto piękny dzień, lecz pomimo tak licznych wspaniałych rzeczy zauważyliśmy pewien dystans między Waszą Świątobliwością a młodzieżą. Przybyliśmy po południu. Nie udało nam się zająć miejsc ani widzieć, ani słyszeć. Później, kiedy nadszedł wieczór, Wasza Świątobliwość odjechał, a my zostaliśmy niejako skazani na telewizję, która w pewnym sensie posłużyła się nami. Młodzież jednak potrzebuje ciepła. Jedna dziewczyna, na przykład, powiedziała mi: «Zwykle Papież zwraca się do nas: 'droga młodzieży', dziś natomiast powiedział: 'młodzi przyjaciele'». I była tym bardzo uradowana. Dlaczego nie zaakcentować tego aspektu, tej bliskości? Również transmisja telewizyjna z Loreto była bardzo zimna, bardzo daleka; także w czasie modlitwy wystąpiły trudności, związane z oświetleniem, przynajmniej do momentu, dopóki nie skończyło się przedstawienie telewizyjne. Natomiast drugą rzeczą, która nastręczyła nam pewnych trudności, była liturgia następnego dnia, trochę przytłaczająca, zwłaszcza jeżeli chodzi o śpiewy i muzykę. W czasie śpiewu «Alleluja», na przykład, pewna dziewczyna zauważyła, że pomimo upałów pieśni i utwory muzyczne przeciągały się niezmiernie długo, jakby nikt nie przejmował się niewygodami tych, którzy byli ściśnięci w tłumie. A przecież to byli młodzi ludzie, którzy co niedzielę chodzą na mszę. Oto dwa pytania: skąd ten dystans między Waszą Świątobliwością a nimi; a po drugie, jak pogodzić bogactwo liturgii, zachowując całą jej uroczystość, z uczuciem, czułością, emocjonalnością, którymi kieruje się młodzież i których tak bardzo potrzebuje? Prosiłbym też o radę: jak znaleźć równowagę między uroczystością a emocjonalnością? Ponieważ również my sami, kapłani, często zastanawiamy się, na ile potrafimy z prostotą przeżywać emocje i uczucia. A jako że to my jesteśmy szafarzami sakramentu, chcielibyśmy być w stanie ukierunkować uczucie i emocjonalność ku właściwej równowadze.
Pierwszy z przedstawionych mi problemów jest związany z organizacją; ja zastałem sytuację taką, jaka była, a zatem nie wiem, czy można było urządzić to inaczej. Zważywszy, że były tam tysiące osób, nie sposób było, jak sądzę, umożliwić wszystkim, by byli równie blisko. I właśnie dlatego przejechaliśmy pewien odcinek samochodem, aby być trochę bliżej poszczególnych osób. Będziemy jednak mieć to na uwadze i zobaczymy, czy w przyszłości, przy okazji innych spotkań z wieloma tysiącami osób będzie możliwe zorganizowanie tego jakoś inaczej. Wydaje mi się jednak, że ważne jest, aby wzrastało poczucie bliskości wewnętrznej, która stanowi most łączący nas również wtedy, gdy przestrzennie jesteśmy od siebie daleko.
Wielkim problemem natomiast jest kwestia liturgii, w których uczestniczą tłumy ludzi. Pamiętam, jak w 1960 r. podczas wielkiego międzynarodowego kongresu eucharystycznego w Monachium próbowano nadać nowe oblicze kongresom eucharystycznym, które do tamtej pory były jedynie aktami adoracji. Chciano centralnym punktem uczynić Eucharystię, jako akt obecności celebrowanej tajemnicy. Od razu jednak zrodziło się pytanie, jak to będzie możliwe. Jeżeli chodzi o adorację, mówiono, jest ona możliwa również na odległość; ale do celebrowania konieczna jest ściśle określona wspólnota, która by mogła wejść w relację z tajemnicą, a zatem wspólnota, która musi być zgromadzona wokół celebracji tajemnicy. Wielu było przeciwnych publicznemu celebrowaniu Eucharystii z udziałem 100 tys. osób. Mówiono, że jest to niemożliwe właśnie ze względu na samą strukturę Eucharystii, która wymaga wspólnoty, aby była komunia. Temu rozwiązaniu sprzeciwiały się wielkie, bardzo szacowne osobistości. Później prof. Jungmann, wielki liturgista, jeden z wielkich twórców reformy liturgicznej, stworzył pojęcie statio orbis, nawiązując do statio Romae, gdzie właśnie w czasie Wielkiego Postu wierni gromadzą się w jednym punkcie: statio; a zatem są w statio niczym żołnierze, i później idą razem na Eucharystię. Jeżeli to była — powiedział — statio miasta Rzymu, gdzie gromadził się Rzym, to ta jest statio orbis. I od tamtej pory mamy celebracje eucharystyczne z udziałem mas. Dla mnie, muszę przyznać, problem pozostaje, ponieważ konkretna komunia w celebrowaniu jest rzeczą zasadniczą, a zatem nie sądzę, że naprawdę została znaleziona ostateczna odpowiedź. Również na ostatnim synodzie przedstawiłem to pytanie, jednak nie uzyskało ono odpowiedzi. Poleciłem rozważyć także inne jeszcze pytanie, dotyczące masowej koncelebracji. Bowiem jeżeli koncelebruje, na przykład, tysiąc kapłanów, nie wiadomo, czy jest to jeszcze struktura zgodna z wolą Pana. W każdym wypadku są pytania. I tak ksiądz dostrzegł jako trudność uczestniczenie w liturgii masowej, kiedy nie jest możliwe, by wszyscy byli w jednakowym stopniu zaangażowani. Trzeba zatem wybrać pewien styl, aby zachować tę godność, która jest zawsze konieczna w przypadku Eucharystii; wspólnota zatem nie jest jednolita, i doświadczenie udziału w wydarzeniu jest różne, dla niektórych z pewnością niezadowalające. Ale to nie zależało ode mnie, a raczej od tych, którzy zajmowali się przygotowaniami.
Trzeba się zatem dobrze zastanowić nad tym, co robić w takich sytuacjach, jak poradzić sobie z wyzwaniami danej sytuacji. Jeśli się nie mylę, utwory muzyczne wykonywała orkiestra osób niepełnosprawnych, i być może chodziło właśnie o to, by dać do zrozumienia, że niepełnosprawni mogą być animatorami świętej liturgii i że właśnie oni nie powinni być wyłączeni, lecz być głównymi współuczestnikami. I tak, dzięki miłości do nich, nikt nie czuł się wyłączony, lecz przeciwnie — wszyscy uczestniczyli. Wydaje mi się, że jest to idea godna uznania, i ja ją podzielam. Naturalnie pozostaje jednak problem zasadniczy. Ale, jak sądzę, również w tym wypadku, wiedząc, czym jest Eucharystia, nawet jeśli nie ma warunków do zewnętrznych gestów, jak by się tego pragnęło, by czuć się współuczestnikami, można włączyć się w nią sercem, zgodnie ze starożytnym wezwaniem Kościoła, które powstało być może właśnie z myślą o tych, którzy stali w tyle bazyliki: «W górę serca! Wyjdźmy teraz z samych siebie, dzięki czemu wszyscy będziemy z Panem i będziemy razem». Jak powiedziałem, problem pozostaje, lecz jeżeli rzeczywiście będziemy trzymać się tych słów: «W górę serca!», wszyscy znajdziemy sposobność, także w sytuacjach trudnych i niekiedy dyskusyjnych, prawdziwie czynnego udziału.
Ks. prał. Renzo Martinelli, delegat Papieskiej Akademii Niepokalanej: Ojcze Święty, chciałbym przede wszystkim podziękować za przedstawienie w ubiegłą niedzielę podczas spotkania na modlitwie «Anioł Pański» swoich intencji modlitwy, ponieważ my zawsze pouczamy naszych wiernych, by modlili się za Papieża, i kiedy Wasza Świątobliwość mówi, żeby modlić się za osoby konsekrowane, żeby modlić się w intencji Dnia Życia, by modlić się o owoce wielkopostnego nawrócenia, przedstawianie tego wszystkiego buduje jeszcze większą komunię duchową i daje poczucie, że te intencje nas zbliżają. W tych dniach spotyka nas także łaska modlitwy przed wizerunkiem Niepokalanej w rocznicę objawień w Lourdes. Nawiązuję jednak do tematu kryzysu wychowawczego i moje pytanie jest następujące: ostatnio Wasza Świątobliwość powiedział do biskupów słoweńskich: «Jeśli, na przykład, zgodnie z rozpowszechnioną tendencją, pojmuje się człowieka w sposób indywidualistyczny», jak można uzasadnić konieczność budowania wspólnoty sprawiedliwej i solidarnej. Ta mentalność indywidualistyczna — ja wstąpiłem do seminarium mając 11 lat, i zostałem wychowany w przekonaniu, że obok mojego «ja» jest jeszcze inne «ja», trochę moralizatorskie, nakazujące mi, bym się upodabniał do Chrystusa, tak że w końcu moja wolność była niewolą, jak mówi Wasza Świątobliwość w swojej książce «Jezus z Nazaretu», omawiając postać starszego brata w przypowieści o synu marnotrawnym. A to dzieli. Jak zatem przekonywać młodzież do tego, co Wasza Świątobliwość powtarza z naciskiem od początku, a więc, że «ja» chrześcijańskie, kiedy należy do Chrystusa, nie jest już «ja». Tożsamością chrześcijanina, jak Wasza Świątobliwość głęboko wyraził w Weronie, jest «ja» już nie «ja», bo w komunii podmiotem jest Chrystus. Jak zachęcać do tego nawrócenia, tego nowego sposobu bycia, tej oryginalnej wspólnoty chrześcijańskiej, która skutecznie przekazuje nowość doświadczenia chrześcijańskiego.
To wielkie pytanie każdy kapłan, który jest odpowiedzialny za innych, zadaje sobie każdego dnia. Stawia je również oczywiście samemu sobie. To prawda, że w XX w. występowała tendencja do pobożności indywidualistycznej, mającej na celu zbawienie przede wszystkim własnej duszy i zdobycie zasług, także policzalnych, były nawet takie listy z cyferkami. Naturalnie ruch, jaki pojawił się w Kościele w związku z Soborem Watykańskim II, dążył do przezwyciężenia tego indywidualizmu.
Ja nie chcę teraz osądzać tych przeszłych pokoleń, które na swój sposób starały się przecież służyć innym. Istniało tam jednak ryzyko skoncentrowania się przede wszystkim na zbawieniu własnej duszy, czego konsekwencją było takie uzewnętrznianie pobożności, że w końcu wiara była bardziej ciężarem niż wyzwoleniem. I na pewno podstawowym celem nowego duszpasterstwa, opartego na wskazówkach Soboru Watykańskiego II, jest przezwyciężenie tej zbyt ciasnej wizji chrześcijaństwa i doprowadzenie do odkrycia, że ja zbawiam swoją duszę tylko wtedy, kiedy ją daję, jak powiedział dziś w Ewangelii Pan, tylko uwalniając się ode mnie samego, wychodząc poza mnie, tak jak Bóg w swoim Synu wyszedł poza siebie, by nas zbawić. I my wchodzimy w tę dynamikę Syna, staramy się wyjść z nas samych, bo wiemy, gdzie mamy dotrzeć. I nie wpadamy w pustkę, ale zostawiamy nas samych i oddajemy się Panu, oddajemy się do Jego dyspozycji, tak jak On chce, a nie tak jak my myślimy.
Na tym polega prawdziwe posłuszeństwo chrześcijańskie, które jest wolnością: nie tak jak chcę, nie według mojego projektu życia, ale oddając się Mu do dyspozycji, żeby On o mnie decydował. A oddając się w Jego ręce, jestem wolny. Jest to jednak wielki przeskok, który nigdy nie jest ostateczny. Myślę tu o św. Augustynie, który mówi nam o tym wielokrotnie. Po nawróceniu początkowo myślał, że osiągnął szczyt i że znalazł się w raju dzięki nowości, jaką było chrześcijaństwo. Potem odkrył, że trudna droga życia była jeszcze długa, choć od tamtej chwili zawsze rozjaśniało ją Boże światło, i że konieczne było zdobywanie się każdego dnia na ten przeskok od samego siebie; dawanie swojego «ja», aby obumarło i odrodziło się w wielkim «Ja» Chrystusa, które jest — w pewnym sensie, bardzo prawdziwym zresztą — naszym wspólnym «ja».
Powiedziałbym jednak, że my sami, sprawując Eucharystię — która jest naszym wielkim i głębokim spotkaniem z Panem, podczas którego oddajemy się w Jego ręce — musimy zdobywać się na ten wielki przeskok. Im lepiej sami się tego nauczymy, tym lepiej będziemy mogli ukazywać to również innym, sprawić, że stanie się to dla innych zrozumiałe i osiągalne. Tylko idąc z Panem, w komunii Kościoła i z otwartością, a nie żyjąc dla siebie samych, czy to zabiegając o szczęście na ziemi, czy o własną szczęśliwość, tylko stając się narzędziem Jego pokoju, żyję dobrze i nabieram odwagi w obliczu codziennych nowych i trudnych wyzwań, często niemal nie do pokonania. Zdaję się na Ciebie, bo Ty tego chcesz, i jestem pewien, że tak postępując, czynię dobrze. Możemy tylko modlić się do Pana, żeby nam pomagał na tej codziennej drodze, abyśmy mogli oświecać innych i ich zachęcać, aby i oni mogli zostać zbawieni i odkupieni.
Ks. Paolo Tammi, proboszcz parafii św. Piusa X, katecheta: Pragnę jako jeden z wielu podziękować za trud i pasję, jakie Wasza Świątobliwość włożył w napisanie książki o Jezusie z Nazaretu, która nie jest wypowiedzią Magisterium — jak Wasza Świątobliwość powiedział — lecz owocem osobistego poszukiwania Bożego oblicza. Ta książka przyczyniła się do przywrócenia osobie Jezusa Chrystusa centralnego miejsca w chrześcijaństwie i z pewnością pomaga coraz właściwiej ocenić częściowe wizje wydarzenia chrześcijańskiego, takie jak wizja polityczna, która towarzyszyła mnie i moim rówieśnikom w okresie dorastania, albo wizja moralistyczna, moim zdaniem zbyt natarczywie obecna w kaznodziejstwie katolickim, a także wizja samookreślająca się jako demitologizacja postaci Jezusa Chrystusa, którą reprezentują pewni przedstawiciele myśli laickiej, którzy dziś — co w gruncie rzeczy tak bardzo nie dziwi — nagle zaczynają zajmować się Założycielem chrześcijaństwa i Jego ziemskim życiem, odbierając Mu miejsce w historii bądź szukając źródeł Jego boskości w wyobraźni Kościoła apostolskiego. Tymczasem Wasza Świątobliwość niestrudzenie poucza nas, że Jezus jest naprawdę wszystkim; że w Nim, człowieku i Bogu, można się tylko zakochać, a to co innego niż zapisać się do partii, o ile taka istnieje, albo ciągle o tym mówić tylko po to, żeby ocalić kulturową tożsamość. Dodam tylko, że w zlaicyzowanym środowisku, jakim jest szkoła, gdzie słusznie przedstawia się argumenty historyczne i filozoficzne przemawiające na korzyść religii bądź na jej niekorzyść, codziennie stykam się z młodymi ludźmi zachowującymi emocjonalny dystans, podczas gdy widziałem ich wzruszenie, gdy na wycieczce do Asyżu słuchali pełnego żaru świadectwa młodego franciszkanina. Pytam więc: w jaki sposób ksiądz może w swoim życiu coraz żarliwiej oddawać się najważniejszemu, czyli Jezusowi Oblubieńcowi? A także: po czym można poznać, że ksiądz jest zakochany w Jezusie? Wiem, że Wasza Świątobliwość odpowiadał już wielokrotnie na tego typu pytania, ale jeszcze jedna odpowiedź może nam pomóc w pracy nad sobą, w odzyskaniu nadziei. Proszę, by Wasza Świątobliwość zrobił to dla swoich księży.
Jak mam pouczać księży, którzy pracują tak dobrze? Możemy tylko pomagać sobie nawzajem. A więc zna ksiądz dobrze środowisko świeckie zachowujące dystans nie tylko intelektualny, ale i emocjonalny w stosunku do wiary. A my musimy — w zależności od okoliczności — budować mosty. Wydaje mi się, że sytuacja jest niełatwa, ale ksiądz ma tu rację: musimy zawsze myśleć o najważniejszym, choć mogą być potem różne punkty zaczepienia dla kerygmatu, różne konteksty, sposoby działania. Ale problem musi być zawsze ten sam: Co jest najważniejsze? Co trzeba odkryć? Co chciałbym dać? I zawsze powtarzam: najważniejszy jest Bóg. Jeśli nie mówimy o Bogu, jeśli nie odkrywamy Boga, pozostajemy w kręgu rzeczy drugorzędnych. Sądzę zatem, że podstawową sprawą jest, by co najmniej pojawiło się pytanie: Czy Bóg istnieje? Czy mógłbym żyć bez Boga? Czy Bóg jest dla mnie ważną rzeczywistością?
Jestem zawsze pod wrażeniem faktu, że Sobór Watykański I chciał właśnie zainicjować ten dialog, chciał pojąć Boga rozumem. Choć w naszej sytuacji historycznej potrzebujemy, by Bóg nam pomagał i oczyszczał nasz rozum. Wydaje mi się, że próbuje się już odpowiedzieć na to wyzwanie środowiska świeckiego, mówiąc, że Bóg jest kwestią fundamentalną, a Jezus Chrystus jest odpowiedzią Boga. Rzekłbym, że naturalnie istnieją preambula fidei, że są one być może pierwszym krokiem do otwarcia serca i umysłu na Boga, a są to cnoty naturalne. W tych dniach przybył do mnie z wizytą szef pewnego państwa i powiedział: nie jestem religijny, podstawą mojego życia jest etyka Arystotelesowska. To już dobra rzecz, już dochodzimy do św. Tomasza, jesteśmy na drodze do syntezy św. Tomasza. A więc taki może być ten punkt zaczepienia: nauczyć się ukazywać w sposób zrozumiały dla wszystkich, że dzieląc życie z innymi ludźmi, potrzebujemy etyki racjonalnej, która potem wewnętrznie się otwiera — jeśli się zgodnie z nią żyje — na pytanie o Boga, na odpowiedzialność przed Bogiem.
A zatem wydaje mi się, że musimy z jednej strony mieć jasną wizję, co jest najważniejsze, co chcemy i musimy przekazywać innym, i jakie są preambula w sytuacjach, w których możemy zrobić pierwsze kroki: z pewnością właśnie dziś pewne podstawowe wychowanie etyczne jest krokiem zasadniczym. Tak postępowało również chrześcijaństwo antyczne. Cyprian na przykład mówi, że najpierw prowadził życie bardzo rozwiązłe, a potem, kiedy znalazł się we wspólnocie katechumenów, nauczył się podstawowych zasad etyki i tak otworzył sobie drogę do Boga. Również św. Ambroży mówi podczas wigilii paschalnej: dotąd mowa była o moralności, teraz przechodzimy do tajemnicy. Drogę preambula fidei pokonali dzięki temu, że poznali podstawowe zasady etyki, które przygotowują do zrozumienia tajemnicy Boga. Powiedziałbym zatem, że musimy budować współzależność między wychowaniem etycznym — dziś tak ważnym — z jego oczywistym pragmatyzmem, a kwestią Boga, której nie możemy zaniedbywać. I myślę, że łącząc te dwie drogi, może zdołamy otworzyć na tego jedynego Boga, który może nas oświecić.
Ks. Daniele Salera, wikary w parafii pw. Maryi Matki Odkupiciela w dzielnicy Tor Bella Monaca, nauczyciel religii: Ojcze Święty, nazywam się Daniele Salera, od 6 lat jestem kapłanem, wikarym w Tor Bella Monaca i nauczycielem religii w tej samej dzielnicy. Czytając list Waszej Świątobliwości o pilnym zadaniu, jakim jest wychowanie, zwróciłem uwagę na pewne rzeczy, o których chciałbym porozmawiać. Przede wszystkim uważam, że skierowanie listu do miasta i do diecezji jest znaczące. To rozróżnienie wskazuje na różne tożsamości i dotyczy — z poszanowaniem wolności, o którym mówi Wasza Świątobliwość — również niewierzących. W tych kilku minutach chciałbym opowiedzieć, jak piękna jest moja praca w szkole z kolegami, którzy z różnych względów nie żyją już wiarą bądź nie utożsamiają się z Kościołem, ale są dla mnie przykładem pasji wychowawczej i umiejętności pracy z trudną młodzieżą, zaniedbaną bądź z przeszłością przestępczą. W wielu osobach, z którymi pracuję w Tor Bella Monaca, odnajduję prawdziwy zapał misjonarski. Innymi, lecz zbieżnymi drogami dążymy do zwalczenia kryzysu nadziei, wciąż się czającego, kiedy codziennie ma się do czynienia z młodzieżą, która wydaje się wewnętrznie wypalona, nie ma żadnych planów na przyszłość albo jest tak zniewolona przez zło, że nie potrafi dostrzec życzliwości innych ani szans na wolność i odkupienie, które pojawiają się na jej drodze. W sytuacji takiej ludzkiej katastrofy nie ma miejsca na podziały, i dlatego często powtarzam słowa papieża Roncallego (Jana XXIII): «Będę zawsze szukał tego, co łączy, nie tego, co dzieli». Ojcze Święty, to doświadczenie pozwala mi stykać się codziennie z młodzieżą i dorosłymi, których nigdy bym nie spotkał, gdybym skoncentrował się wyłącznie na pracy w parafii, i mogę potwierdzić, że wielu wychowawców rezygnuje z zasad etyki w imię uczuciowości, która nie daje pewników i uzależnia. Inni boją się stawać w obronie norm życia społecznego, ponieważ ich zdaniem nie odpowiadają one potrzebom, trudnościom i tożsamości młodzieży. Powiedziałbym, że z punktu widzenia wychowawczego żyjemy w kulturze, którą określa slogan «tak zawsze» i «nie nigdy». Jest to jednak «nie» wypowiadane z miłością do człowieka i jego przyszłości, które często wyznacza granicę między złem i dobrem; granicę, która w okresie dojrzewania ma podstawowe znaczenie w budowaniu silnej tożsamości osobowej. Z jednej strony jestem zatem przekonany, że w obliczu kryzysu różnice stają się mniej wyraźne i na płaszczyźnie wychowawczej możemy naprawdę znaleźć wspólny język z osobami, które w swojej wolności nie uważają się za wierzące; z drugiej strony, zadaję sobie pytanie, dlaczego my, Kościół, którzy zgromadziliśmy tak wiele pism, myśli i doświadczeń na temat wychowania pojmowanego jako formacja do właściwego korzystania z wolności — jak mówi Wasza Świątobliwość — nie potrafimy dobrze przedstawić tego celu wychowawczego? Dlaczego wydaje się, że na ogół jesteśmy tak mało wyzwoleni i wyzwalający?
Dziękuję za ten obraz doświadczeń w dzisiejszej szkole, dzisiejszej młodzieży i za te pytania będące dla nas samokrytyką. Mogę teraz jedynie potwierdzić, że moim zdaniem obecność Kościoła również w szkole jest bardzo ważna, ponieważ wychowanie, które nie jest wychowaniem z Bogiem i w obecności Boga, wychowanie, które nie przekazuje wielkich wartości etycznych, które Chrystus oświecił swoim światłem, nie jest wychowaniem. Nigdy nie wystarczy wykształcenie zawodowe bez formacji serca, a serce nie może się uformować bez obecności Boga, będącej co najmniej wyzwaniem. Wiemy, że wielu młodych ludzi żyje w środowiskach czy sytuacjach, które nie pozwalają im zbliżyć się do światła i do słowa Bożego, ich życie jest formą autentycznej niewoli, nie tylko zewnętrznej, bo zniewala ona intelekt, zaciemnia serce i umysł. Starajmy się użyć wszystkich środków, którymi dysponuje Kościół, by im także dać perspektywę wyzwolenia. W każdym jednak razie starajmy się, aby w tym zróżnicowanym środowisku, jakim jest szkoła, gdzie spotykamy różnych ludzi — od wierzących aż po przypadki najsmutniejsze — było obecne słowo Boże. To właśnie powiedzieliśmy o św. Pawle, który chciał dotrzeć z Ewangelią do wszystkich. Ten nakaz Pana — Ewangelia musi być głoszona wszystkim — nie jest diachroniczny, nie jest kontynentalny, nie mówi o konieczności głoszenia jej we wszystkich kulturach w sposób zmasowany, ale jest imperatywem wewnętrznym, mówiącym o konieczności przepajania nią różnych sfer i płaszczyzn życia społecznego, aby choć trochę je rozjaśnić światłem Ewangelii; aby Ewangelia była rzeczywiście głoszona wszystkim.
I wydaje mi się, że jest to również jeden z aspektów kształcenia w dzisiejszych czasach. Trzeba wiedzieć, czym jest wiara chrześcijańska, która uformowała ten kontynent i jest światłem dla wszystkich kontynentów. Sposobów, w jaki można tę prawdę uobecniać i maksymalnie przybliżać, jest wiele, i ja nie mam tu jakiejś recepty. Jednakże konieczność wzięcia udziału w tej pięknej i trudnej przygodzie jest rzeczywiście imperatywem, wypływającym z samej Ewangelii. Prośmy Pana, by nam pomagał coraz lepiej wypełniać ten nakaz i by we wszystkich sferach naszego społeczeństwa On był znany, by było znane Jego oblicze.
O. Umberto Fanfarillo, proboszcz parafii pw. św. Doroty na Zatybrzu: Ojcze Święty, jestem proboszczem u św. Doroty na Zatybrzu, nazywam się Umberto Fanfarillo, jestem franciszkaninem konwentualnym. Pragnę powiedzieć Waszej Świątobliwości, że oprócz wspólnoty chrześcijańskiej, która żyje na terenie mojej parafii, znacząca jest, choć nie aż tak wyraźna, obecność innych religii, z którymi spotykamy się na co dzień, wzajemnie się szanujemy, poznajemy i współżyjemy w pokoju. Mówiąc o tych zasadniczo pozytywnych postawach, muszę wspomnieć o zaangażowaniu Akademii Nauk oraz amerykańskiego Uniwersytetu Johna Cabota, z ponad 800 studentami, pochodzącymi z około 60 krajów i wyznającymi różne religie: od katolików i luteranów po żydów i muzułmanów. Ci właśnie młodzi ludzie, kiedy umarł Jan Paweł II, zgromadzili się na modlitwie w naszym kościele. Niektórzy z nich, przychodząc do naszej parafii, okazują szacunek naszym symbolom religijnym, takim jak krzyż, wizerunki Maryi, świętych, Papieża. Na terenie parafii znajduje się «Dom Piotrusia Pana» dla dzieci chorych na raka, związany ze szpitalem «Bambin Gesů». Również tutaj obecna jest «międzyreligijność», która urzeczywistnia się we wspaniałych gestach miłości i pobożnym zainteresowaniu chorym i potrzebującym bratem. Podobne realia i pełne szacunku spotkania różnych form życia religijnego występują w więzieniu «Regina Coeli», które również znajduje się na terenie naszej parafii. Ostatnio w atmosferze szacunku i świadectwa udzielono sakramentu bierzmowania dwóm młodym anglikanom, którzy przeszli na katolicyzm. Te żywe świadectwa wiary można spotkać również w ośrodkach «otwartych drzwi», z których słynie Zatybrze. Ojcze Święty, wszyscy szukamy nowych i bardziej zrównoważonych postaw wzajemnego poznawania się i szacunku. Zawsze wysoko cenimy wystąpienia Waszej Świątobliwości, w których wyraża się szacunek i wola dialogu w poszukiwaniu prawdy. Prosimy, by Wasza Świątobliwość wspomógł nas swoim słowem.
Dziękuję za to świadectwo z parafii, która rzeczywiście jest bardzo zróżnicowana i wielokulturowa. Wydaje mi się, że ukazał ojciec w konkretny sposób to, o czym mówiłem przed chwilą do hinduskiego współbrata, a mianowicie połączenie dialogu, współżycia we wzajemnym szacunku, szanowania się nawzajem i przyjmowania jedni drugich, takich, jakimi są, w ich inności, w ich komunii. A zarazem obecność chrześcijaństwa, wiary chrześcijańskiej, będącej punktem odniesienia, na który wszyscy mogą patrzeć, jako zaczynu, który jest jednak światłem dla wszystkich — w poszanowaniu wolności — i łączy nas właśnie w poszanowaniu dla różnic. Mamy nadzieję, że Pan zawsze będzie nam pomagał w ten sposób przyjmować drugiego w jego inności, szanować go i uobecniać Chrystusa w geście miłości, która jest prawdziwym wyrazem Jego obecności i Jego słowa. I że z Jego pomocą będziemy prawdziwymi kapłanami Chrystusa, szafarzami Jego zbawienia dla świata. Dziękuję.
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano (3/2008) and Polish Bishops Conference