Wszyscy uczymy się od Pana

Odpowiedzi na pytania podczas spotkania z alumnami Rzymskiego Seminarium Duchownego, 17.02.2007

17 lutego po południu Papież złożył wizytę w Rzymskim Wyższym Seminarium Duchownym. W kaplicy seminaryjnej spotkał się z alumnami i odpowiadał na ich pytania.

Ojcze Święty! Ten rok jest dla nas pierwszym z dwóch lat przeznaczonych na rozeznanie. W tym okresie staramy się dogłębnie wnikać w nasze wnętrze. To niełatwe dla nas zadanie, bo język, jakim przemawia Bóg, jest szczególny, i tylko będąc uważnym, można go rozpoznać wśród tysięcy innych, jakie rozbrzmiewają w naszym wnętrzu. Prosimy zatem, by Wasza Świątobliwość pomógł nam zrozumieć, jak konkretnie przemawia Bóg i jakie ślady pozostawia Jego tajemnicza mowa. (Gregorpaolo Stano, I rok filozofii)

Na początku dziękuję księdzu rektorowi za przemówienie. Już jestem ciekawy tekstu, który napiszecie, i mam nadzieję, że w ten sposób czegoś się nauczę. Nie jestem pewny, czy potrafię wyjaśnić istotne elementy życia seminaryjnego, ale powiem to, co mogę.

Teraz pierwsza kwestia: jak możemy rozpoznać głos Boga wśród tysięcy głosów, które słyszymy codziennie w tym naszym świecie. Powiedziałbym: Bóg przemawia do nas na przeróżne sposoby. Mówi przez innych ludzi, przez przyjaciół, rodziców, proboszcza, księży. Tutaj przez księży, którym jesteście powierzeni, którzy was prowadzą. Przemawia przez wydarzenia naszego życia, w których możemy rozpoznać działanie Boga. Mówi również przez przyrodę, przez stworzenie. I mówi oczywiście przede wszystkim przez swoje słowo, w Piśmie Świętym, czytanym we wspólnocie Kościoła i czytanym osobiście w rozmowie z Bogiem.

Ważne jest, by czytać Pismo Święte z jednej strony w sposób bardzo osobisty i, jak mówi św. Paweł, nie jako słowo ludzkie czy jako dokument z przeszłości, tak jak czytamy Homera, Wergiliusza, ale rzeczywiście jako słowo Boga, które jest zawsze aktualne i przemawia do mnie. Nauczyć się słyszeć w tekście, który historycznie należy do przeszłości, żywe słowo Boga to znaczy zagłębić się w modlitwę i w ten sposób uczynić czytanie Pisma Świętego rozmową z Bogiem.

Św. Augustyn w swoich homiliach mówi często: Wielokrotnie pukałem do drzwi tego słowa, dopóki nie zdołałem zrozumieć, co sam Bóg mówił do mnie. Z jednej strony potrzebna jest ta lektura bardzo osobista, ta osobista rozmowa z Bogiem, w której wsłuchuję się w to, co Pan mówi do mnie. A oprócz tej lektury osobistej bardzo ważna jest lektura wspólnotowa, bo żywym podmiotem Pisma Świętego jest Lud Boży, jest Kościół.

To Pismo nie było tylko prywatną sprawą wielkich pisarzy — chociaż Pan zawsze potrzebuje osoby, jej osobistej odpowiedzi — ale rozwijało się wraz z Ludem Bożym, i dlatego ich słowa odzwierciedlają jego drogę, tę wzajemność między Bożym powołaniem a odpowiedzią człowieka.

Tak więc człowiek żyje dziś tak, jak żył w tamtych czasach, a zatem Pismo nie należy do przeszłości, gdyż jego podmiot, Lud Boży inspirowany przez samego Boga, jest zawsze ten sam, a zatem słowo jest zawsze żywe w żywym podmiocie. Dlatego ważne jest, by czytać Pismo Święte i słuchać Pisma Świętego we wspólnocie Kościoła, czyli z wszystkimi wielkimi świadkami tego słowa, poczynając od pierwszych Ojców aż do świętych dzisiejszych, aż do dzisiejszego Magisterium.

Przede wszystkim to słowo staje się żywotne i żywe w liturgii. Powiedziałbym więc, że liturgia jest tym szczególnym miejscem, gdzie każdy z nas utożsamia się z «my» dzieci Bożych w rozmowie z Bogiem. To ważne: modlitwa Ojcze nasz rozpoczyna się słowami «Ojcze nasz». Tylko wówczas, gdy mieszczę się w «my», które wyraża owo «nasz», mogę znaleźć Ojca. Jedynie wewnątrz tego «my», które jest podmiotem modlitwy Ojcze nasz, dobrze słyszymy słowo Boże. To zatem wydaje mi się bardzo ważne: liturgia jest szczególnym miejscem, gdzie słowo jest żywe, jest obecne, a co więcej, gdzie Słowo, Logos, Pan rozmawia z nami i oddaje się w nasze ręce. Jeżeli wsłuchujemy się w głos Pana w tej wielkiej wspólnocie Kościoła wszystkich czasów, znajdujemy Go.

Powoli otwiera nam drzwi. Powiedziałbym zatem, że to jest kwestia, z którą wiążą się wszystkie inne: Pan osobiście kieruje nami na naszej drodze, a równocześnie żyjemy w wielkim «my» Kościoła, gdzie żywe jest słowo Boże.

Dochodzą do tego inne elementy: słuchanie przyjaciół, słuchanie prowadzących nas księży, słuchanie żywego głosu dzisiejszego Kościoła. A także wsłuchiwanie się w głosy wydarzeń obecnych czasów i głosy stworzenia, które dają się odczytać w tym głębokim kontekście.

Podsumowując powiedziałbym więc, że Bóg przemawia do nas na wiele sposobów. Ważne jest z jednej strony, by należeć do owego «my» Kościoła, «my» przeżywanego w liturgii. Ważne jest, bym dokonał personalizacji tego «my» w sobie samym. Ważne jest, by być wyczulonym na inne głosy Pana, dać się prowadzić również osobom doświadczonym, by tak powiedzieć, w sprawach Boga i pomagającym nam w tej drodze. Wtedy to «my» stanie się moim «my», a ja kimś, kto rzeczywiście należy do tego «my». W ten sposób dojrzewa rozeznanie i zacieśnia się osobista przyjaźń z Bogiem, wzrasta zdolność rozpoznania wśród tysięcy głosów, jakie dziś słyszymy, głosu Boga, który jest zawsze obecny i zawsze do nas mówi.

Ojcze Święty, jak wyglądało życie Waszej Świątobliwości w okresie przygotowania do kapłaństwa w seminarium i czym się Wasza Świątobliwość interesował? Jakie są, na podstawie doświadczenia Waszej Świątobliwości, najważniejsze elementy formacji do kapłaństwa? I jakie miejsce zajmuje w niej Maryja? (Claudio Fabbri, II rok filozofii)

Myślę, że nasze życie w seminarium we Fryzyndze było zorganizowane w sposób bardzo podobny do waszego, choć nie znam dokładnie waszego rozkładu zajęć. Rozpoczynaliśmy dzień o 6.30 czy o 7.00 półgodzinną medytacją, podczas której każdy w ciszy rozmawiał z Panem, starał się przygotować w duchu do Świętej Liturgii. Potem była Msza św., śniadanie i poranne wykłady.

Po południu były seminaria, nauka indywidualna, a także wspólna modlitwa. Wieczorem — tak zwane puncta, czyli słowo kierownika duchowego albo rektora seminarium, które pomagało nam przygotować się do medytacji. Nie proponowali nam gotowej medytacji, lecz pewne myśli, mogące pomóc każdemu z nas w osobistym przyjęciu słowa Pańskiego, które miało być przedmiotem naszych rozważań.

Według tego programu żyliśmy każdego dnia. Były też oczywiście wielkie święta z piękną liturgią, muzyką... Ale wydaje mi się, że bardzo ważne jest — powrócę chyba jeszcze do tego na zakończenie — by mieć pewną dyscyplinę, daną z góry, i nie musieć co dnia na nowo wymyślać, co robić, jak żyć; trzeba wiedzieć, że istnieje pewna reguła, dyscyplina, która już na mnie czeka i pomaga mi przeżyć ten dzień w sposób uporządkowany.

A teraz jeśli chodzi o moje zamiłowania, to oczywiście bardzo uważnie, na ile mogłem, słuchałem wykładów. Początkowo, przez pierwsze dwa lata, z filozofii; od samego początku byłem zafascynowany zwłaszcza postacią św. Augustyna, a następnie również augustynizmem w średniowieczu: św. Bonawenturą, wielkimi franciszkanami, postacią św. Franciszka z Asyżu.

Fascynowała mnie przede wszystkim wielka osobowość św. Augustyna jako człowieka, który nie mógł po prostu identyfikować się z Kościołem, bo od samego początku był jedynie katechumenem, ale musiał prowadzić duchową walkę, by stopniowo znajdować dostęp do słowa Bożego, do życia z Bogiem, aż do chwili, gdy powiedział wielkie «tak» Jego Kościołowi.

Ta bardzo ludzka droga pozwala nam także dzisiaj zobaczyć, jak nawiązuje się kontakt z Bogiem, jak wszystkie opory naszej natury muszą być potraktowane z całą powagą i tak ukierunkowane, byśmy na koniec mogli powiedzieć Panu wielkie «tak». Tym właśnie zafascynowała mnie jego teologia, bardzo osobista, rozwinięta przede wszystkim w jego kazaniach. Jest to istotne, początkowo bowiem Augustyn chciał prowadzić życie wyłącznie kontemplacyjne, chciał pisać książki filozoficzne..., ale Pan tego nie chciał; sprawił, że został kapłanem i biskupem, i w ten sposób dalsze jego życie, jego działalność przebiegały zasadniczo w dialogu z bardzo prostymi ludźmi. Musiał on zawsze z jednej strony osobiście odkrywać znaczenie Pisma, a z drugiej, uwzględniać zdolności tych ludzi, kontekst ich życia, by jego chrześcijaństwo było realistyczne, a zarazem bardzo głębokie.

Ponadto bardzo ważna była dla mnie, oczywiście, egzegeza: mieliśmy dwóch egzegetów trochę liberalnych, ale wielkich i naprawdę wierzących, którymi byliśmy zafascynowani. Mogę powiedzieć, że Pismo Święte rzeczywiście było duszą naszych studiów teologicznych: my naprawdę żyliśmy z Pismem Świętym i nauczyliśmy się je kochać, z nim rozmawiać. Mówiłem już o patrologii, o spotkaniu z Ojcami. Również nasz wykładowca dogmatyki, który był wówczas bardzo znany, opierał swą dogmatykę na Ojcach Kościoła i liturgii. Centralnym punktem naszego życia była formacja liturgiczna; w owym czasie nie istniały jeszcze katedry liturgiki, ale nasz profesor teologii pastoralnej prowadził wspaniałe wykłady o liturgii, a że był on wówczas również rektorem seminarium, to sprawowanie i przeżywanie liturgii szło w parze z nauczaniem o niej i rozważaniem. To wraz z Pismem Świętym były główne elementy naszej formacji teologicznej. Za to zawsze będę wdzięczny Panu, ponieważ stanowią one razem prawdziwe centrum życia kapłańskiego.

Innym przedmiotem moich zainteresowań była literatura: obowiązkowo czytało się Dostojewskiego, który wówczas był w modzie; czytałem również wielkich pisarzy francuskich: Claudela, Mauriaca, Bernanosa, a także literaturę niemiecką. Istniało też niemieckie wydanie Manzoniego; wtedy nie znałem jeszcze włoskiego. W ten sposób pogłębialiśmy także nasze wykształcenie humanistyczne. Moją wielką miłością była również muzyka, a także piękno przyrody naszego kraju. Z tymi zamiłowaniami, w takiej rzeczywistości szedłem naprzód moją nie zawsze łatwą drogą. Pan pomógł mi dojść do tego momentu, kiedy powiedziałem kapłańskie «tak», które mi towarzyszyło każdego dnia mego życia.

Wiele osób postrzega nas jako ludzi, którzy odważnie i z przekonaniem mówią «tak» i zostawiają wszystko, aby pójść za Panem. Ale my wiemy, że nasze życie jest dalekie od owego «tak». Z synowską ufnością wyznajemy, Ojcze Święty, że nasza odpowiedź na wezwanie Jezusa bywa niepełna, że w życiu codziennym trudno nam postępować zgodnie z powołaniem, ale czujemy że wymaga ono definitywnego i całkowitego oddania. Jak iść za głosem trudnego powołania, by stać się pasterzem świętego Ludu Bożego, gdy nieustannie odczuwamy, że jesteśmy słabi i niekonsekwentni? (Gianpietro Savino, I rok teologii)

Dobrze jest uznać własną słabość, bo w ten sposób uświadamiamy sobie potrzebę Bożej łaski. Pan nas pociesza. Do kolegium apostołów należał nie tylko Judasz, lecz także dobrzy apostołowie. A jednak Piotr upadł, a Jezus wiele razy wyrzucał apostołom opieszałość, zatwardziałość serca oraz małą wiarę. Uczy nas zatem, że nikt z nas nie staje bez wysiłku na wysokości owego wielkiego «tak», by działać in persona Christi, by zgodnie z tym dążyć do zjednoczenia z Chrystusem w Jego kapłańskiej misji.

Na pocieszenie Pan ofiarował nam przypowieści: o sieci zagarniającej dobre i złe ryby, o polu, na którym rośnie pszenica, ale i kąkol. Uświadamia nam, że przyszedł właśnie po to, aby umocnić nas w słabości. Nie przyszedł — jak mówi — aby powołać sprawiedliwych, którzy sądzą, iż są już w pełni sprawiedliwi, że nie potrzebują łaski, którzy modląc się, wychwalają samych siebie. Przyszedł, aby powołać tych, którzy znają swą ułomność, tych, którzy wiedzą, iż codziennie potrzebują od Pana przebaczenia i łaski, aby iść dalej.

Wydaje mi się, że bardzo ważne jest uznanie, że potrzebujemy ciągłego nawracania się, że nigdy nie osiągamy celu. Św. Augustyn w chwili nawrócenia myślał, że osiągnął już szczyty życia z Bogiem, w olśniewającym pięknie Jego słowa. Jednak później musiał przyznać, że również po nawróceniu trzeba iść drogą nawrócenia, na której wiele jest wielkich wizji, radości, oświeceń ze strony Pana, lecz nie brakuje również mrocznych dolin, przez które musimy przechodzić z ufnością, szukając oparcia w dobroci Pana.

Dlatego ważny jest również sakrament pojednania. Nie należy myśleć, że powinniśmy żyć tak, aby nigdy nie potrzebować przebaczenia. Trzeba zaakceptować własną niestałość i iść dalej, nie poddawać się, lecz iść naprzód i za pomocą sakramentu pojednania ciągle się nawracać i zaczynać na nowo, aby wzrastać, dojrzewać dla Pana, we wspólnocie z Nim.

Ważne jest, oczywiście, aby się nie izolować, nie myśleć, że możemy iść naprzód bez innych. Potrzebujemy bliskości zaprzyjaźnionych księży, również zaprzyjaźnionych świeckich, którzy są z nami i nas wspomagają. Ważne, aby ksiądz wiedział, że ludzie w parafii mu ufają, żeby wraz z ich zaufaniem doświadczał również wielkoduszności, z jaką mu wybaczają słabości. Prawdziwi przyjaciele są dla nas wyzwaniem i pomagają nam dochować wierności na tej drodze. Myślę, że cierpliwość i pokora mogą nam pomóc dobrze się obchodzić z innymi ludźmi, odnosić się wyrozumiale do ich słabości, uczyć ich przebaczać, tak jak my przebaczamy.

Myślę, że nie będę mało dyskretny, jeśli powiem, że dostałem dziś piękny list od kard. Martiniego. Złożyłem mu życzenia z okazji osiemdziesiątych urodzin — jesteśmy rówieśnikami. W podziękowaniu kardynał napisał: «dziękuję Bogu przede wszystkim za dar wytrwałości. Dzisiaj również dobro czyni się raczej ad tempus, ad experimentum. Tymczasem dobro, zgodnie z jego istotą, można czynić jedynie w sposób definitywny. Aby jednak czynić je w sposób definitywny, potrzebujemy łaski wytrwałości. Modlę się codziennie — kończy autor listu — aby Pan obdarzył mnie tą łaską».

Wróćmy do św. Augustyna, który zrazu zadowolił się łaską nawrócenia. Potem odkrył, że potrzeba jeszcze innej łaski, mianowicie łaski przebaczenia, że musimy codziennie prosić o nią Pana, pamiętając, że jeśli — wracając do słów kard. Martiniego — «Pan obdarzał mnie do tej pory łaską wytrwałości, to da mi ją, ufam, również na ostatnim etapie mojej ziemskiej wędrówki». Sądzę, że powinniśmy pokładać ufność w tym darze wytrwałości, a jednocześnie z uporem, pokorą i cierpliwością modlić się do Pana, aby nam pomagał i wspierał nas w podejmowaniu definitywnych decyzji, aby nam towarzyszył dzień po dniu aż do końca, nawet jeśli droga prowadzi przez mroczne doliny. Dar wytrwałości daje nam radość, pewność, że Pan nas miłuje, a Jego miłość nas wspiera, wspomaga i nie opuszcza w słabościach.

Ojcze Święty! W rozważaniach Drogi Krzyżowej w 2005 r. Wasza Świątobliwość mówił o brudzie w Kościele, a w homilii wygłoszonej w zeszłym roku w czasie święceń kapłańskich rzymskich neoprezbiterów przestrzegał nas przed niebezpieczną pokusą «karierowiczostwa, zabiegania o wysokie stanowiska, wyrabiania sobie pozycji społecznej dzięki Kościołowi». Jak w sposób możliwie spokojny i odpowiedzialny należy podchodzić do tych spraw? (Koicio Dimov, II rok teologii)

Nie jest to łatwe pytanie, ale wydaje mi się, że już powiedziałem, i jest to ważne, iż Pan wie, wiedział od początku, że w Kościele istnieje także grzech. Łatwiej o pokorę, jeśli to uznamy i dostrzeżemy grzech nie tylko w innych, w strukturach, w wyższych urzędach, lecz również w nas samych. Staniemy się wówczas bardziej pokorni i zrozumiemy, że Pan nie zważa na to, jaka jest nasza pozycja w Kościele, lecz czy zachowujemy Jego miłość i ukazujemy ją w pełnym blasku. Osobiście sądzę, że bardzo oświecająca jest tu modlitwa św. Ignacego, który mówił: «Suscipe, Domine, universam meam libertatem; accipe memoriam, intellectum atque voluntatem omnem; quidquid habeo vel possideo, mihi largitus es: id tibi totum restituo, ac tuae prorsus voluntati trado gubernandum; amorem tuum cum gratia tua mihi dones, et dives sum satis, nec aliud quidquam ultra posco». [Zabierz, Panie, i przyjmij całą wolność moją, pamięć moją i rozum, i wolę mą całą, cokolwiek mam i posiadam. Ty mi to wszystko dałeś — Tobie to, Panie, oddaję. Twoje jest wszystko. Rozporządzaj tym w pełni wedle swojej woli. Daj mi jedynie miłość Twą i łaskę, albowiem to mi wystarcza, niczego więcej nie żądam]. I właśnie te końcowe słowa wydają mi się istotne — zrozumieć, że prawdziwym skarbem naszego życia jest trwanie w miłości Pana i troska o to, aby jej nigdy nie utracić. Wtedy jesteśmy rzeczywiście bardzo bogaci. Człowiek, który znalazł wielką miłość, czuje się rzeczywiście bogaty i wie, że ma prawdziwą perłę, że właśnie ona stanowi autentyczny skarb jego życia, a nie wszystkie inne rzeczy, które może posiadać.

Znaleźliśmy, a raczej zostaliśmy znalezieni przez miłość Pana. Im bardziej pozwolimy, by owa miłość nas przenikała w życiu sakramentalnym, na modlitwie, w pracy, w czasie wolnym, tym lepiej zrozumiemy, że faktycznie znaleźliśmy prawdziwą perłę, a reszta się nie liczy, wszystkie inne rzeczy są ważne tylko w takiej mierze, w jakiej miłość Pana mnie nimi obdarza. Jestem bogaty, jestem rzeczywiście bogaty i zaszedłem «wysoko», jeśli trwam w tej miłości. Ją trzeba uznać za centrum życia, bogactwo! I pozwolić, by Opatrzność nas prowadziła i decydowała, co z nami będzie.

Przychodzi mi na myśl mały epizod z życia św. Bakhity, pięknej afrykańskiej świętej, która była niewolnicą w Sudanie, a potem we Włoszech odkryła wiarę i została siostrą zakonną. Gdy była już staruszką, pewnego dnia przybył z wizytą do jej domu zakonnego biskup. Widząc nieznaną sobie, małą, przygarbioną afrykańską siostrę, zapytał: «Czym się siostra zajmuje?» Bakhita odpowiedziała: «Tym samym, co Ekscelencja». Zdumiony biskup zapytał: «To znaczy czym?», a Bakhita odpowiedziała: «Ależ Ekscelencjo, oboje staramy się robić to samo, wypełniać wolę Bożą».

Wydaje mi się, że to bardzo piękna odpowiedź: biskup i mała siostra, która już prawie nie mogła pracować, zajmowali się tym samym, choć każde na swój sposób — starali się wypełniać wolę Bożą. W ten sposób byli na właściwym miejscu.

Przypominają mi się też słowa św. Augustyna, który powiedział: My wszyscy zawsze jesteśmy tylko uczniami Chrystusa; a Jego katedra wznosi się wysoko nad nami, bo jest nią krzyż. Tylko jego wysokość jest prawdziwą wysokością: jest nią zjednoczenie z Panem, również w Jego męce. Myślę, że jeśli zaczniemy to rozumieć dzięki codziennej modlitwie i oddaniu służbie Pana, możemy się uwolnić od tych bardzo ludzkich pokus.

Ojcze Święty, z Listu apostolskiego Salvifici doloris Jana Pawła II jasno wynika, że cierpienie w zjednoczeniu z cierpieniami Chrystusa jest źródłem duchowego bogactwa. Jak we współczesnym świecie, który poszukuje wszelkich środków, dozwolonych i niedozwolonych, by wyeliminować jakiekolwiek cierpienie, kapłan może dawać świadectwo o chrześcijańskim sensie cierpienia i jak winien się zachować, gdy obcuje z cierpiącym człowiekiem, by nie narazić się na ryzyko, że jego słowa i gesty będą się wydawały retoryczne bądź patetyczne? (Francesco Annesi, III rok teologii)

No właśnie, jak się zachować? Otóż wydaje mi się, że musimy uznać, iż jest rzeczą słuszną czynić wszystko, co możliwe, by uwolnić ludzkość od cierpienia i pomóc osobom cierpiącym — jest ich na świecie tak wiele — mieć udane życie i wyzwolić się od nieszczęść, których przyczyną często jesteśmy my sami, takich jak głód, epidemie itd.

A jednocześnie, uznając ten obowiązek przeciwdziałania cierpieniom spowodowanym przez nas samych, powinniśmy również uznać i zrozumieć, że cierpienie ma istotne znaczenie w naszym ludzkim dojrzewaniu. Przychodzi mi tu na myśl przypowieść Pana o ziarnie pszenicy, które upadło w ziemię i które tylko w ten sposób, obumierając, może wydać owoc; a to upadanie w ziemię i obumieranie nie jest kwestią chwili, lecz właśnie procesem obejmującym całe życie.

Upaść jak ziarno w ziemię i obumrzeć, przeobrazić się, stać się narzędziem Boga i dzięki temu wydać owoc. Nie przypadkiem Pan mówi do swoich uczniów: Syn Człowieczy musi udać się do Jerozolimy, aby cierpieć; dlatego ten, kto chce być moim uczniem, musi wziąć na barki swój krzyż i pójść za Mną. W gruncie rzeczy jesteśmy zawsze trochę podobni do Piotra, który mówi do Pana: Nie, Panie, to nie może Ciebie dotyczyć, Ty nie powinieneś cierpieć. My nie chcemy nieść krzyża, chcemy stworzyć bardziej ludzkie, piękniejsze królestwo na ziemi.

Pan nas poucza, że jest to wielki błąd. Ale Piotr potrzebował wiele czasu, być może całego życia, aby to zrozumieć — jest w istocie ziarno prawdy w legendzie z Quo vadis? Trzeba się uczyć, że owocna jest właśnie ta droga, którą idziemy z krzyżem Pana. Tak więc, zanim zaczniemy mówić do innych, sami musimy zrozumieć tajemnicę krzyża.

Oczywiście chrześcijaństwo daje nam radość, bo miłość daje radość. Ale miłość zawsze jest także procesem prowadzącym do utraty siebie, a zatem również procesem wychodzenia z siebie samego — w tym sensie jest też procesem bolesnym. I jedynie dzięki temu jest piękna, pomaga nam dojrzewać i dostąpić prawdziwej radości. Kto obiecuje życie tylko radosne i wygodne lub chce wykazać, że ono takie jest, kłamie, ponieważ prawda o człowieku jest inna; konsekwencją tego jest potrzeba ucieczki w złudne raje. A w ten sposób nie znajduje się radości, lecz samozniszczenie.

Chrześcijaństwo, owszem, mówi nam o radości, jednak owa radość rodzi się jedynie na drodze miłości, a droga miłości związana jest z krzyżem, ze zjednoczeniem z Chrystusem ukrzyżowanym. Symbolizuje ją ziarno pszenicy, które upadło w ziemię. Kiedy zaczynamy to rozumieć i godzić się z tym na co dzień — każdy dzień przynosi bowiem jakieś niepowodzenie, jakiś ciężar, który powoduje także cierpienie — kiedy uczymy się tej lekcji o naśladowaniu Chrystusa, podobnie jak musieli się jej nauczyć apostołowie, wówczas stajemy się też zdolni pomagać cierpiącym.

To prawda, że jest to zawsze trudne, kiedy ktoś, kto cieszy się dość dobrym zdrowiem lub dobrze mu się powodzi, musi pocieszać drugiego człowieka, dotkniętego wielkim cierpieniem — czy to chorobą, czy utratą miłości. W obliczu tych nieszczęść, które wszyscy znamy, niemal nieuchronnie każde słowo wydaje się retoryczne i patetyczne. Myślę jednak, że jeśli damy tym osobom odczuć, że z nimi współ-czujemy, że chcemy z nimi nieść krzyż w jedności z Chrystusem, przede wszystkim modląc się z nimi, będąc przy nich, choćby milczeniem pełnym sympatii, miłości, pomagając im, na ile potrafimy — wówczas możemy stać się wiarygodni.

Musimy pogodzić się z tym, że być może w pierwszej chwili nasze słowa będą się wydawały puste. Ale jeśli rzeczywiście kierujemy się duchem prawdziwego naśladowania Chrystusa, znajdziemy sposób na to, by okazać bliskość, sympatię. Etymologicznie sympatia oznacza współ-czucie dla człowieka, które wyrażamy pomagając mu, modląc się i budząc ufność, że dobroć Pana istnieje także w najmroczniejszej dolinie. W ten sposób możemy otworzyć serce na Ewangelię samego Chrystusa, który jest prawdziwym pocieszycielem; możemy otworzyć serce na Ducha Świętego, który jest nazywany drugim Pocieszycielem, drugim Parakletem, który towarzyszy, który jest obecny.

Możemy otworzyć serce nie na nasze słowa, lecz na wielką naukę Chrystusa, na to, że On jest z nami, i w ten sposób dopomóc, aby cierpienie i ból stały się rzeczywiście łaską dojrzewania, jedności z Chrystusem ukrzyżowanym i zmartwychwstałym.

Ojcze Święty, w najbliższych miesiącach moi koledzy i ja zostaniemy wyświęceni na kapłanów. Od życia dobrze zorganizowanego, od reguł panujących w seminarium przejdziemy do życia w znacznie bardziej złożonych sytuacjach w parafiach. Jakich rad może nam udzielić Wasza Świątobliwość, abyśmy jak najlepiej rozpoczęli posługę kapłańską? (Marco Ceccarelli, diakon)

Tu w seminarium wasze życie jest dobrze zorganizowane. Powiedziałbym najpierw, że ważne jest, aby również w życiu pasterzy Kościoła, w codziennym życiu kapłana panował, na ile to możliwe, pewien porządek: aby nigdy nie zabrakło Mszy św. — dzień bez Eucharystii jest niepełny; dlatego już w seminarium wzrastamy z tą liturgią codzienną; ważne jest, jak sądzę, abyśmy odczuwali potrzebę spotkania z Panem w Eucharystii, która nie ma być «zawodowym obowiązkiem», ale powinnością prawdziwie odczuwaną w sercu; niech nigdy nie zabraknie Eucharystii.

Inna ważna rzecz to zarezerwować sobie czas na Liturgię Godzin, na tę wewnętrzną wolność. Gdy dźwigamy nasze ciężary, ona nas wyzwala i pomaga nam też bardziej się otwierać i być w bliskim kontakcie z Panem. Oczywiście musimy wypełniać wszystkie obowiązki, które nakłada na nas posługa duszpasterza, wikarego, proboszcza czy inne zadania kapłańskie. Ale, powiedziałbym, nie należy zapominać nigdy o tych punktach stałych, którymi są Eucharystia i Liturgia Godzin, tak abyśmy mieli pewien porządek dnia, którego, jak powiedziałem na początku, nie muszę wymyślać wciąż od nowa; przekonaliśmy się już, że Serva ordinem et ordo servabit te. Są to słowa prawdziwe.

Ważne jest też, żeby nie tracić więzi z innymi kapłanami, towarzyszami drogi, i nie stracić osobistego kontaktu ze słowem Bożym, medytacją. Jak to robić? Ja mam na to dość prostą receptę: połączyć przygotowanie niedzielnej homilii z osobistą medytacją, tak aby nie były to słowa wypowiadane tylko do innych, ale żeby były one naprawdę słowami wypowiedzianymi przez Pana do mnie i sformułowanymi w osobistej rozmowie z Panem. Aby to było możliwe, radzę zacząć już w poniedziałek, jeśli bowiem zaczyna się w sobotę, to jest już zbyt późno, przygotowanie odbywa się w pośpiechu i może zabraknąć natchnienia, bo na głowie mamy inne rzeczy. Dlatego radziłbym, żeby już w poniedziałek zacząć po prostu czytać teksty przewidziane na najbliższą niedzielę, które być może wydają się bardzo hermetyczne. Trochę jak owe skały Massa i Meriba, gdzie Mojżesz mówi: «Czy potrafimy z tej skały wyprowadzić dla nas wodę?» (Lb 20, 10).

Odłóżmy je, pozwólmy, by serce przetrawiło te czytania; słowa przenikają do podświadomości i po trochu powracają każdego dnia. Oczywiście, trzeba będzie jeszcze zaglądnąć do książek, o ile to możliwe. I dzięki tej intensywnej pracy wewnętrznej, dzień po dniu, widzimy, że powoli dojrzewa odpowiedź. Stopniowo dane słowo otwiera się, staje się słowem dla mnie. A że jestem człowiekiem współczesnym, staje się ono słowem także dla innych. Następnie mogę zacząć tłumaczyć to, co być może ja wyrażam w moim języku teologicznym, na język innych; zasadnicza myśl pozostaje jednak ta sama dla innych i dla mnie.

W ten sposób można mieć stały, milczący kontakt ze słowem, nie wymagający wiele czasu, którego prawdopodobnie nam brakuje. Zarezerwujcie go jednak trochę, bo dzięki temu nie tylko nabiera kształtu homilia na niedzielę, dla innych, lecz także moje serce zostaje dotknięte przez słowo Pana. Pozostaję z nim w kontakcie również wtedy, gdy być może mało mam czasu do dyspozycji.

Nie ośmieliłbym się teraz dawać zbyt wielu rad, ponieważ życie w wielkim mieście, jakim jest Rzym, różni się od tego, jakie ja prowadziłem 55 lat temu w naszej Bawarii. Ale myślę, że istotne jest właśnie to: Eucharystia, Godzina Czytań, modlitwa i rozmowa z Panem każdego dnia, chociażby krótka, o Jego słowach, które mam głosić. I by nie utracić nigdy, z jednej strony, przyjaźni z kapłanami, możliwości słuchania głosu żywego Kościoła i oczywiście być zawsze do dyspozycji powierzonych mi ludzi, bo właśnie od tych ludzi, z ich cierpieniami, doświadczeniami wiary, z ich wątpliwościami i trudnościami, możemy i my nauczyć się szukać i znajdować Boga. Znajdować naszego Pana Jezusa Chrystusa.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama