Przyszedł czas, że w domu byłem gościem. Traktowałem dom jak hotel i, co więcej, byłem przekonany, że robię to dla dobra swojej rodziny...
Przyszedł czas, że w domu byłem gościem. Traktowałem dom jak hotel i, co więcej, byłem przekonany, że robię to dla dobra swojej rodziny...
Chciałbym podzielić się z Tobą pewną prywatną historią, która znacząco wpłynęła na moje życie i sposób prowadzenia firmy. Przez wiele lat z determinacją próbowałem pracować w korporacji oraz równocześnie rozwijać swoją firmę. Poświęcałem na to mnóstwo energii i czasu. Nieraz kosztem rodziny, nieraz kosztem własnego zdrowia. W słowach deklarowałem, że praca nie jest najważniejsza w życiu, ale moje czyny pokazywały coś zupełnie innego. Kiedy wyjeżdżałem z żoną na urlop, nerwowo szukałem możliwości zalogowania się na maila i sprawdzenia, co dzieje się w firmie. Kiedy znajomi, bliscy i inni życzliwi mi ludzie mówili: „Bartek, przesadzasz trochę z tą pracą”, dla mnie brzmiało to jak najlepszy komplement. Przez chwilę odczuwałem satysfakcję z tego, że ktoś ma mnie za tak pracowitą osobę, ale później i tak pojawiał się stres, zmęczenie, strach, palące poczucie, że muszę zabrać się do pracy, bo inaczej firma przestanie się rozwijać.
Przyszedł czas, że w domu byłem gościem. Traktowałem dom jak hotel i, co więcej, byłem przekonany, że robię to dla dobra swojej rodziny (wtedy nie mieliśmy jeszcze z Moniką dzieci). Mówiłem: „Przecież chcemy wybudować kiedyś nowy dom, prawda? Przecież rachunki same się nie zapłacą?! Czy Ty nie rozumiesz, że ja robię to dla Ciebie?!”. Kiedy słyszałem: „Bartku, wolę żebyś poświęcił mi więcej czasu” wkurzałem się na to, że moja żona myśli nielogicznie.
I tak mijały dni, miesiące, lata. Przez pierwsze kilka lat małżeństwa dodatkowo jeździłem na zaoczne studia w soboty i niedziele. Oczywiście nie zrezygnowałem ze swojego hobby – treningu samoobrony. Przecież miałem tyle pracy, że musiałem się jakoś odstresować. Mieliśmy czas dla siebie praktycznie co dwa tygodnie w weekend, nie licząc sytuacji (a w ciągu roku było ich wiele), gdzie wyjeżdżałem na kilkudniowe konferencje i szkolenia.
Kiedy już nadchodził wolny weekend, bałem się tego czasu. Mamy liczną rodzinę i cieszyłem się, że w weekend będą urodziny i będzie można poimprezować. Dzięki temu nie musiałem konfrontować się z trudną rzeczywistością.
Dokąd tak pośpiesznie zdążałem i od czego tak uciekałem? Bardzo mocno potrzebowałem uznania. Nie wiem tak na 100%, z czego to wynikało. Prawdopodobnie z tego, że jako dziecko w dość licznej klasie byłem jedyną osobą z nadwagą. Mimo ogólnej sympatii, którą obdarzali mnie rówieśnicy lekcje pływania były dla mnie horrorem. Wystarczyła jedna mała uwaga typu „grubasek”, a ja spalałem się ze wstydu. Kiedyś niechcący usłyszałem, jak dziewczyny rozmawiały na mój temat: „Bartek – fajny chłopak, ale jest za gruby”. To był gwóźdź do trumny do poczucia mojej własnej wartości. Od tego czasu bardzo łapczywie słuchałem pochwał na swój temat i starałem się takie zdobywać. Miałem poczucie, że na akceptację trzeba zapracować.
Myślę, że ten sposób myślenia miał największy wpływ na to, że pracowałem jak wariat, aby zdobyć uznanie. Mimo iż schudłem około 25 kg i zacząłem być doceniany w pracy, wcale nie czułem, że udało mi się zaspokoić to pragnienie. Zacząłem bardzo martwić się utratą wizerunku. Każdy negatywny komentarz na temat mojej firmy lub mojej osoby był przyczyną ogromnej frustracji. To sprawiało mi duży kłopot, bo kiedy działasz na większą skalę, zawsze popełnisz prędzej czy później jakiś błąd i prędzej czy później ktoś będzie niezadowolony z pracy z Tobą.
Moja misternie budowana konstrukcja zaczynała się rozpadać. Nie poświęcałem żonie dość czasu, więc nasza relacja była bardzo napięta – dostawałem za mało uznania w małżeństwie. Po pracy w korporacji rozwijałem swoją firmę, więc zarówno w korporacji, jak i w swojej firmie nie osiągałem maksymalnych wyników – nie dostawałem dość uznania w pracy. Nie miałem już tyle czasu, aby trenować intensywnie – nie dostawałem uznania na treningu. Mimo iż pracowałem po kilkanaście godzin dziennie, nie dostawałem tego, co chciałem. Na dodatek ten tryb życia spowodował, że w trakcie dnia nie miałem czasu na wartościowy posiłek (jadłem hot dogi na stacjach benzynowych), a wieczorem po pracy objadałem się obiadokolacją połączoną z zimnym piwem (w końcu po takim wysiłku nagroda mi się należała…). Przez takie żywienie zauważalnie przytyłem, więc postanowiłem spotkać się z dietetyczką. Poprosiła mnie przed spotkaniem, abym zapisał wszystko, co jadłem w ciągu dnia wraz z godzinami. Kiedy pokazałem jej mój „jadłospis”, zapytała mnie, czy przypadkiem nie byłem na weselu tego dnia… Przez miesiąc stosowałem się do diety, a później ją porzuciłem. W efekcie przytyłem więcej niż 25 kg. Moi bliscy, którzy już przyzwyczaili się do tego, że nie jestem gruby, zaczęli zauważać: „Bartek, znowu robisz się kuleczka”. Moje poczucie wartości po raz kolejny legło w gruzach.
Chciałem jakoś sobie z tym poradzić i doszedłem wtedy do bardzo naiwnego wniosku. Postanowiłem osiągnąć jeszcze większy sukces zawodowy. Moja logika przypominała gaszenie pożaru benzyną, ale wtedy wydało mi się to świetnym pomysłem. Założyłem dwie kolejne firmy i wpadłem w jeszcze większy wir pracy. W tym samym czasie zajmowałem się regionem sprzedaży w korporacji, raczkującą firmą nieruchomościową, agencją reklamy, biurem pośrednictwa finansowego oraz treningami. Do tego oczywiście miałem ambicję, aby być wzorowym mężem. Byłbym zapomniał, miałem jeszcze do skończenia studia zaoczne.
Od tego momentu zaczęło się szaleństwo. Jazda ze spotkania na spotkanie, w międzyczasie pisanie pracy magisterskiej, w międzyczasie montaże reklam w nowej agencji reklamowej (w bagażniku woziłem strój roboczy i przebierałem się z garnituru na dwie godziny i później znowu w garnitur). Teraz już nawet ja zacząłem czuć, że to wariactwo, a nie droga bycia solidnym i pracowitym. Kiedy zasypiałem na siedząco na kanapie, zacząłem powoli sobie zdawać sprawę, że to, co robię, jest kompletnie bezsensu, ale nie potrafiłem tego zmienić.
Pewnym przełomem było to, gdy z radością dowiedziałem się, że spodziewamy się pierwszego dziecka. Wkrótce okazało się, że ciąża jest zagrożona i istnieje ryzyko, iż Monika jej nie donosi. To było dla nas przerażające, bo bardzo czekaliśmy na dziecko. Biorąc pod uwagę tę informację, nie podzieliliśmy się z bliskimi informacją o ciąży. W tym samym czasie teściowe zaproponowali nam udział w pielgrzymce do Ziemi Świętej. Uznaliśmy z Moniką, że to dobry pomysł. W czasie, kiedy bardzo intensywnie zajmowałem się pracą moje życie duchowe, podobnie jak poczucie własnej wartości, legało w gruzach i czułem, że ta pielgrzymka to bardzo dobry pomysł, aby to odmienić i równocześnie prosić o dobre rozwiązanie dla żony. Jest to jedna z tych sytuacji, gdzie nie wiedzieć czemu, po prostu czujesz, że musisz to zrobić.
Poprosiłem w pracy o urlop, kupiliśmy bilety i czekaliśmy na podróż. Pojawiły się pewne komplikacje. Monika nie mogła już dojeżdżać do naszego biura do Pszczyny, a ja nie miałem możliwości, aby spędzać tam osiem godzin dziennie. Postanowiliśmy odsprzedać za cenę mebli nasze biuro i przeprowadzić ten biznes na parter starego domku, w którym mieszkaliśmy. Poczułem w związku z tym ulgę, bo znacznie spadł nam poziom miesięcznych kosztów i mieliśmy bardzo blisko do biura. Lokalizacja naszego domu to podmiejska okolica i nijak nie przypominała biura przy ruchliwej ulicy, ale zdałem sobie sprawę z tego, że to nie biuro sprzedaje, a ludzie, i nie martwiłem się tym za bardzo. Dodatkowo postanowiłem, że rozwiążemy naszą agencję reklamową. Ponad rok pracy praktycznie nie przyniósł żadnego zysku i nie było sensu tego ciągnąć. Dzięki temu mogłem skupić się na pracy zawodowej oraz rozwoju jednej, a nie trzech firm naraz. Choć bałem się, że nasze dochody spadną, o dziwo wzrosły, w krótkim czasie. Wtedy przekonałem się, że rozpraszanie uwagi nie ma sensu, a bardzo dobre efekty daje koncentracja.
Znienacka pojawiła się kolejna przeszkoda. Pracodawca odwołał kierownikom wszystkie urlopy. To był dla mnie szok. W tak ważnej dla mnie sprawie (pielgrzymka, w czasie której chcieliśmy prosić o dobre rozwiązanie zagrożonej ciąży) dowiedziałem się, że nie mogę pojechać. Próbowałem na każdy możliwy sposób uzgodnić przełożenie moich obowiązków na inny termin, ale wyglądało to na niemożliwe. W sercu podjąłem decyzję, która była dla mnie bardzo trudna. Jeżeli nie będę mógł dostać urlopu, zwalniam się pracy. To była moja wymarzona praca, więc nie było to łatwe. Decyzja wywoływała u mnie duże obawy, ale czułem, że nie ma innego wyjścia. Być może w ten sposób zostałem brutalnie zmuszony do wyboru, którego wcześniej nie potrafiłem dokonać – rodzina czy praca? Po mojej setnej prośbie dyrektor naszego departamentu chyba zobaczyła, jak bardzo jestem zdeterminowany i powiedziała coś w stylu: „nie chcę abyś brał urlop, ale nie mogę zabronić Ci jechać”. To była dla mnie duża ulga i zdecydowałem, że pojedziemy.
Pielgrzymka była dla nas wspaniałym przeżyciem duchowym oraz turystycznym. W Grocie Mlecznej prosiliśmy Matkę Boską o pomoc w naszej sprawie, a w Betlejem powiedzieliśmy całej rodzinie (pojechaliśmy z teściami i rodzeństwem), że spodziewamy się dziecka. To była wielka radość.
Po powrocie z naładowanymi „akumulatorami” zacząłem bardzo poważnie myśleć o zwolnieniu się z pracy. Miałem do tego kilka powodów. Po pierwsze już nigdy więcej nie chciałem być w takiej sytuacji, w której będę musiał walczyć o urlop w tak ważnych sprawach rodzinnych. Po drugie uświadomiłem sobie, że szukam niezależności, a w pracy w korporacji jej nie znajdę. Po trzecie dotarło do mnie w końcu, że aby rozwinąć swoją firmę, muszę podjąć decyzję o zwolnieniu z pracy. Łączenie firmy i pracy w tym samym czasie wychodzi równie kiepsko, co udział w dwóch spotkaniach z różnymi znajomymi tego samego wieczoru. Na coś trzeba się zdecydować. Zakładanie firmy na próbę nie działa. Trzeba zaryzykować i dać z siebie wszystko. Przez moment trzeba iść po wodzie. Decyzja w końcu stała się dla mnie jasna.
Mimo tego, jej podjęcie było dla mnie związane z ogromnym stresem. Odłożyłem temat na później, bo zbliżał się termin porodu. Najwyraźniej nasze modlitwy zostały wysłuchane, bo Monika urodziła nam zdrowego, kochanego syneczka. Antoś był pierwszym dzieckiem młodszego pokolenia w naszej licznej rodzinie i to był wielki powód do radości nie tylko dla nas, ale również dla rzeszy babć, dziadków, pradziadków i nawet jednej praprababci. W tym samym tygodniu Monika rodziła, a ja miałem cesarkę (uśmiech), ponieważ trzy dni przed porodem miałem operację wyrostka robaczkowego. Po czasie cieszę się, że tak było, bo pewnie po trzech dniach od porodu już byłbym w pracy i nie pozwoliłbym sobie na cieszenie się z dziecka, a w tej sytuacji miałem przez cztery tygodnie L4. Ciesząc się rodzicielstwem, podjąłem decyzję, że zwalniam się z pracy.
Byłem tą decyzją bardzo zestresowany. Chciałem poinformować o niej pracodawcę w czasie spotkania kierowników, które miało się odbyć za około trzy miesiące. Na co dzień pracowałem na południu Polski, więc wolałem zaczekać na spotkanie w Warszawie, aby tak ważnej sprawy nie załatwiać mailem lub telefonicznie. Ten czas czekania był straszny. Śniło mi się, że nie zdążyłem się zwolnić z pracy tylko mnie zwalniają. Koszmar.
Niezależnie od odczuwanego stresu decyzja dla mnie już zapadła. Pojawił się też kolejny kłopot. Po powrocie do pracy z L4 zaczęła mi drętwieć prawa noga. Nie kojarzyłem tego z niczym groźnym. Pomyślałem, że może to mieć związek z jakimś drobnym uszkodzeniem kręgosłupa i poszedłem do neurologa.
Pani doktor przebadała mnie dokładnie. Kazała wykonywać dziwne ćwiczenia (np. stanie na baczność z zamkniętymi oczami). Ze zdziwieniem zauważyłem, że nie tylko noga mi drętwieje, ale tracę równowagę, gdy zamykam oczy. Pani doktor dała mi skierowanie na rezonans mózgu. Nie kryłem zdziwienia: „Po co rezonans mózgu, jeśli mam coś z kręgosłupem?”. Tak czy inaczej miałem iść na badanie i wrócić z wynikami. Dostałem skierowanie z nic niemówiącym mi podejrzeniem „zmiany demielinizacyjne”.
Wróciłem do domu i postanowiłem sprawdzić w google, co to jest, bo nic mi to nie mówiło. Z przerażeniem odkryłem, że chodzi o stwardnienie rozsiane. Informacje, które wyczytałem były dla mnie porażające. Próbowałem się uspokajać, że chodzi tylko o podejrzenie, że nic nie mam przecież zdiagnozowanego i dopiero muszę iść na badanie, ale niewiele to pomagało. Trochę trwało zanim udałem się na rezonans i dobrze pamiętam moment badania, kiedy wjeżdżałem unieruchomiony do tej tuby. Na co dzień często zapominałem o modlitwie, a w tym momencie modliłem się, a raczej błagałem przez całe badanie.
Musiałem zaczekać jakiś czas na opis badania, a później na kolejną wizytę u neurologa, aby na podstawie badania postawił diagnozę. Na tę drugą wizytę pojechałem wspólnie z żoną i dzieckiem. Monia i Antek czekali na korytarzu, a ja – licząc na cud – wszedłem do gabinetu. Pani doktor odtworzyła dane z CD i zaczęła się przyglądać. To była chwila, ale dla mnie trwało to wieczność.
Usłyszałem wkrótce coś w stylu: „Jest Pan chory, ale proszę się nie martwić, bo to nie wyrok śmierci”. Dla mnie to był wyrok. Byłem przerażony.
Wyszedłem po rozmowie na korytarz i widziałem, że Monika czeka około 20 metrów dalej. Postanowiłem się uśmiechnąć, bo myślałem, że to ostatnie chwile, kiedy jeszcze może być szczęśliwa. Kiedy podszedłem do niej z wymuszonym uśmiechem, powiedziała: „No widzisz, niepotrzebnie się martwiliśmy”, a ja powiedziałem: „Moniu, jestem chory”.
Następne dni były dla nas bardzo trudne. Rodzina dookoła płakała albo dopytywała co mi jest, część martwiła się, że w tym stanie zdrowia podjąłem decyzję o zwolnieniu i prowadzeniu swojej firmy. Ja czułem się za to jak trup za życia i nie potrafiłem tego wszystkiego poukładać w głowie. Póki co byłem w stanie się poruszać, mimo drętwienia nogi, do którego doszło teraz drętwienie ręki i zawroty głowy.
Kiedy w okresie wypowiedzenia prowadziłem ostatnie szkolenia, miałem uczucie, że jestem bliski utraty przytomności (mocno kręciło mi się w głowie i momentami trudno było mi oddychać), ale postanowiłem nie mówić współpracownikom o mojej chorobie, bo litość okazywana od ludzi powodowała, że czułem się jeszcze gorzej. Prześladowała mnie myśl, że mój syn będzie biegał sam po podwórku, a ja będę siedział na wózku inwalidzkim i będę patrzył przez okno na niego. Nawet dość dokładnie to sobie wyobrażałem.
Kiedy wracałem autostradą do domu po przeprowadzonym szkoleniu, miałem pierwszy (i Bogu dzięki ostatni) raz pragnienie, aby umrzeć. Choć martwiłem się o los bliskich, wiedziałem, że jestem dobrze ubezpieczony i poradzą sobie finansowo. W głowie moja śmierć wydała mi się dobrym rozwiązaniem problemu. „Dzięki temu nie będą mieli ze mną kłopotu”. Nie targnąłbym się na swoje życie, to wbrew mojej wierze, ale rozpędziłem auto i chciałem mdleć tak jak przed chwilą mdlałem na sali szkoleniowej. Myślę, że mój Anioł Stróż miał wtedy dużo pracy, bo nic się nie stało i bezpiecznie wróciłem do domu.
W niczym nie poprawiło to mojego nastroju. Miałem do wyboru dwie eksperymentalne formy leczenia (niegwarantujące żadnego rezultatu), jedna kosztowała 6000 zł miesięcznie, a druga 10 000 zł miesięcznie. Miałem szansę na refundację z NFZ przez dwa lata, a później na swój koszt (tylko dla tej tańszej metody). Nie dysponowałem takimi pieniędzmi w tym czasie. Kiedy rodzina zaproponowała mi, że będzie się składać na moje leczenie, coś we mnie pękło. Starałem się dobrze sobie radzić w życiu, a teraz nawet nie potrafię zapłacić za swoje leczenie.
Nie wiem skąd, ale przyszła mi taka myśl, że powinienem porozmawiać ze znajomym księdzem. Postanowiliśmy z żoną, że pójdziemy razem. Czułem w sercu, że część pieniędzy z ostatniej wypłaty, jaką dostałem powinniśmy przeznaczyć na jakiś dobry cel. Spotkaliśmy się z księdzem Zenonem Działachem, przedstawiłem mu swoją historię. Po prostu chciałem się wygadać. Na koniec rozmowy poprosiliśmy, aby przekazał te pieniądze osobie w potrzebie. Wyszedłem z założenia, że ksiądz zrobi to lepiej niż ja, bo mi nikt konkretny do głowy nie przychodził. Ksiądz się trochę zdziwił, ale zgodził się spełnić naszą prośbę.
Ostatecznie nie zdecydowałem się na żadną formę leczenia. Piłem zioła i spożywałem różne zdrowotne specyfiki, ale nie wybrałem żadnej z tych terapii eksperymentalnych.
Po pewnym czasie od spotkania w parafii zadzwonił mój telefon. Akurat szedłem wtedy chodnikiem. Usłyszałem w słuchawce znajomy głos księdza, który powiedział: „Panie Bartku, chciałem tylko przekazać, że pieniądze dotarły w dobre ręce oraz że modli się za Pana cały zakon kontemplacyjny pod Częstochową”.
Poczułem taką dziwną radość w „środku”. Nie czułem jej od długiego czasu. W mojej głowie pojawiła się myśl: „będziesz zdrowy”. To było dla mnie niesamowite, bo zamiast radości i pokoju, od długiego czasu czułem rozpacz, a tu taka odmiana. Uchwyciłem się tej myśli i uwierzyłem w to. Myślałem sobie, że skoro cały zakon osób, które dobrowolnie postanowiły całkowicie zrezygnować z życia w świecie i poświęcić swoje życie Bogu, modli się za mnie, to ja po prostu będę zdrowy.
Chciałem powiedzieć Ci również, że od tego czasu minęło już ponad pięć lat i jestem kompletnie zdrowy. Tak niesamowite rzeczy Bóg uczynił w moim życiu, mimo że sobie na to nie zasłużyłem. Dwa miesiące temu moja ubezpieczalnia potrzebowała opinii neurologa i ta sama pani doktor, która wystawiała diagnozę napisała: „pacjent zdrowy neurologicznie, brak objawów choroby”. Nie tylko papier to potwierdza, ale również moje samopoczucie. Od tego czasu, oprócz tego, że wyzdrowiałem, to również urodziło nam się drugie dziecko, a Bóg pozwolił mi rozwinąć dobrze prosperującą firmę. W czasie, kiedy przed diagnozą byłem tak pochłonięty pracą, że nic innego nie dostrzegałem, moja cała modlitwa ograniczała się w ciągu dnia do jednego zdania wypowiadanego rano: „Jezu, prowadź”. Jak widać i to Mu wystarczyło, aby zechciał mnie i moją rodzinę uratować. Chwała Panu.
"MeLADY" nr 2/2016opr. ac/ac