Myśli na sprzedaż

Czy ktoś jest w stanie nauczyć ludzi etyki i rzetelności zawodowej?



Myśli na sprzedaż

Katarzyna Hermann

Czy myśli już sprzedane można ukraść?

Czy ktoś jest w stanie nauczyć ludzi etyki i rzetelności zawodowej?

Często się zdarza, że dla jednego klienta przy jednym projekcie zaczynają pracować dwie, cztery, a nawet więcej firm. Właściwie dzieje się tak prawie zawsze, gdy projekty są duże i intensywne. Rzadziej, ale jednak zdarza się, że przy projekcie pracują razem agencje. Jeśli są to firmy PR-owskie, dzielą pomiędzy siebie koordynację i realizację prac. W przypadku dwóch agencji reklamowych też najczęściej następuje podział wykonania i nadzoru zadań. Wreszcie współpraca pomiędzy agencjami PR i reklamowymi. Tutaj przynajmniej nie trzeba się dzielić. Tutaj po prostu każdy robi swoje. Jako osobie od dawna pracującej w public relations często przydarza się współpracować przy jednym projekcie z jedną, dwiema, a nawet i trzema agencjami równolegle. Czasem nazywani jesteśmy firmą wiodącą, a czasem podwykonawcą. Często możemy mówić, że wykonaliśmy dobrą robotę, a niekiedy nie wolno nam przyznać się do jej autorstwa, choćby efekt był najlepszy pod słońcem. Czasem, niekiedy, nierzadko... To normalne sytuacje, choć wymagające od każdej ze stron wysokiej etyki i poszanowania punktów widzenia innych osób. To po prostu rynek. To po prostu komunikacja. I jak każda komunikacja bywa prostsza, jeśli się postaramy, bądź skomplikowana, gdy sprawia nam kłopoty. Bo ją po prostu tworzą ludzie ze swoimi zasadami pracy, postępowania czy... pokusami. Pokusami przypisania sobie myśli innych osób. Chwalenia się efektami projektów pracy innych — tych podwykonawców, tych, których nie widać.

Współpraca dwóch czy trzech agencji przy jednym projekcie to wyzwanie. I to nie tylko wyzwanie dla kreatywnych, sypiących pomysłami jak z rękawa i pracujących w błyskawicznym tempie. To również sprawdzian uczciwości zawodowej wszystkich współpracujących stron. Ale... No właśnie „ale”. Coraz częstym bowiem zjawiskiem jest „wynajmowanie” przez agencje reklamowe agencji PR w celu uzupełniania realizowanych kampanii reklamowych działaniami PR. I słusznie, gdyż wszyscy na wszystkim znać się nie mogą i nie powinni. Cóż z tego jednak, jeśli potem to agencje reklamowe przyznają się do całego efektu pomysłów PR i ich realizacji. To jest to owo „ale” i owa ludzka pokusa.
Czytając artykuły prezentujące zrealizowane projekty niejednokrotnie zastanawiam się, dlaczego część z autorów tych publikacji tak bezwzględnie zabiera pomysły i efekty pracy innych ludzi, innych agencji, innych firm. Tak dużo i tak często mówimy w naszym środowisku o etyce zawodowej. Naszym, czyli ludzi w taki czy inny sposób zajmujących się komunikacją. Ludzi od reklamy, PR czy działań BtL.

Wiem, że częstokroć współpraca, o której piszę wcześniej, to współpraca na zasadzie „wynajęcia”. Ale czy to zwalnia nas od pamiętania o tym, z kim i kto dla nas tę trudną pracę wykonał? Wiem też, że większość z nas powie, iż każdorazowe mówienie o producentach wstążek, balonów, montażystach i operatorach spowodowałoby, iż wszelkie opisy czy podsumowania składałyby się tylko i wyłącznie z listy firm zaangażowanych w realizację projektów. I to prawda. Prawda, gdyż wiadomym jest, że żadna agencja nie wyprodukuje sama gwoździ, nie zainstaluje laserów, nie wydrukuje materiałów. Więc gdy czytamy: „zrobiliśmy”, oznacza to: „zrobiliśmy razem z...”. I już. To po prostu nie wymaga komentarza. Inaczej, bo nie tak jednoznacznie, jest z projektami i pracą PR czy projektami i pracą speców od słowa i obrazu. No bo jak rozumieć sformułowania agencji nadzorujących prace typu: „podczas kilkumiesięcznej kampanii nawiązaliśmy kontakty z redakcjami z całego kraju...”, „przygotowaliśmy projekty kampanii billboardowych...” czy „nasz scenariusz najdokładniej realizował cele określone w strategii...”? Przecież nikt z czytających nie będzie zastanawiał się, kto rzeczywiście stał za całym projektem. Case study to case study. Ważne jest, czego z takich przykładów mogą nauczyć się inni. Tyle tylko, że ktoś musiał całą tę robotę wykonać, by mogło powstać case study. I to od początku do końca. I ten „ktoś” nie powinien być anonimowy!

Będąc czytelnikiem takich „nie do końca prawdziwych informacji” (a nie jest ich mało), każdorazowo mam ochotę potrząsnąć autorem. No bo jakże: dlaczego tak trudno powiedzieć światu, że to nie ja jestem twórcą pomysłu i jego realizatorem? Dlaczego ludzie koniecznie chcą sobie dodawać powagi i znaczenia zawodowego poprzez przywłaszczanie sobie myśli i pracy innych? Czy to zjawisko jest w ogóle uświadomione, czy też uznaliśmy go już za normę? Czy myśli sprzedane uprawniają do bezpardonowego przypisania sobie również ich efektu? Nie chcę przechodzić nad tym do porządku dziennego, bo to mnie złości, bo zmniejsza zaufanie do innych ludzi „po fachu”, bo wreszcie powoduje, że za chwilę inni spoza branży zaczną generalizować, przypisując nam brak kontroli nad naszą komunikacją „wewnętrzną”. Celowo piszę „wewnętrzną”, gdyż za branżę uznaję i marketingowców, i PR-owców! Bo wreszcie nowi ludzie zaczynający pracę na tym niełatwym rynku, przyjmą takie postępowanie jako standard.

Boli mnie fakt, że tak często zdarza się to, o czym piszę. Tym bardziej że nie wiem, w jaki sposób i czy w ogóle powinnam reagować. No bo cóż: czy mam pisać sprostowania, sądzić się, a może każdorazowo polemizować? Może i można, ale po co? Po co tracić czas na udowadnianie, iż to my, to nasza praca, to nasz pomysł. Prawo z pewnością by nam pomogło, ale czy prawo nauczy ludzi uczciwości i etyki zawodowej?

PS: do napisania tego tekstu skłonił mnie jeden z artykułów w grudniowych wydaniach pism branżowych. Może od czasu do czasu odrobina refleksji przyda się każdemu z nas?

Autorka jest współwłaścicielem agencji Marka PR


opr. MK/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama