Po co nam Parlament Europejski? Jakie są jego uprawnienia?
Wybory. Jakie wybory? Tak — wedle badań socjologów wygląda reakcja większości z nas na pytanie o czerwcowe głosowanie nad kandydaturami do Parlamentu Europejskiego. Nie bardzo wiemy, że takie ciało istnieje, a jeśli już wiemy, to z wielkim trudem przychodzi nam zdefiniowanie, jakie są owego parlamentu zadania.
Jeden z przyjaciół kandydujący do Parlamentu Europejskiego pytał mnie o radę: „W jaki sposób mam powiedzieć wyborcom, po co kandyduję do PE”? Odpowiedziałem nieco złośliwie, że wyborcy i tak wiedzą po co — dla kasy, lepiej więc się skupić na wymyśleniu dobrego hasła i strategii wyborczej.
Przyglądając się procesowi wyłaniania kandydatur do parlamentu i kampanii wyborczej oraz medialnym komentarzom utwierdzam się jednak w przekonaniu, że ironia była jak najbardziej usprawiedliwiona. Nasza klasa polityczna robi bardzo niewiele, by zaprzeczyć przypuszczeniom o merkantylnych motywach kandydowania swoich przedstawicieli. Przeciwnie, w gruncie rzeczy jedyną informacją, jaka przebija się przez szum informacyjny, jest właśnie komunikat o niebotycznie wysokich dochodach w Strasburgu i Brukseli. Notabene jest to część „złotej legendy” o Unii. Bo coraz częściej dla studentów czy młodych absolwentów w Polsce horyzontem marzeń jest „załapanie się” do pracy w instytucjach unijnych. I założenie jest podobne jak w przypadku potocznej wiedzy o PE. Mało pracy, dużo pieniędzy i bardzo dużo działań pozornych.
Wiedza potoczna nie zawsze pokrywa się wszakże z faktami. Znaczenie Parlamentu Europejskiego nieustannie rośnie. I zapewne będzie wzrastało nadal, więc jakość polskiej reprezentacji i jej kompozycja zaczyna mieć znaczenie.
Do niedawna pokpiwano, że strasburska instytucja jest połączeniem hospicjum z przedszkolem. W dużych krajach starej Unii do PE kandydowali bowiem politycy zaczynający lub kończący swoją karierę. Było całkiem oczywiste, że prawdziwa polityka rozgrywa się na poziomie narodowych parlamentów i rządów, więc do Strasburga szli ci, którzy chcieli odpocząć, ci, których starano się pozbyć z polityki krajowej oraz młodzież mająca ambicje polityczne związane z polityką europejską po to, by nawiązać konieczne znajomości i zdobyć przygotowanie przed walką o miejsce w polityce krajowej. W praktyce nie zdarzało się, by w trakcie kadencji powoływano członków europarlamentu na stanowiska rządowe. Nie zdarzało się do czasu, gdy w Strasburgu znaleźli się delegaci nowych państw członkowskich. Bałtowie, Polacy, Węgrzy wystawili bowiem do europarlamentu zawodników wagi ciężkiej. Częściowo wynikało to z faktu, że politycy naszego regionu są niesłychanie prowincjonalni i niewykształceni. A minimum wymagań wobec kandydata było jakie takie obycie w świecie i znajomość języków obcych. Aby je spełnić, partie musiały sięgnąć po polityków z górnej półki. Ci zaś mieli nieco inne ambicje niż ich koledzy z Zachodu. W Parlamencie zaczął się więc ruch spowodowany wnoszeniem przed komisje i w kuluary spraw naprawdę ważnych.
To zbiegło się ze wzrostem roli PE w polityce Unii. Generalnie wyrażano w krajach unijnych postulat „większej demokratyzacji instytucji wspólnotowych”. Ale było to takie rytualne zaklęcie pozbawione treści. Do czasu. Po kolejnych traktatach definiujących UE jako jednolity byt polityczny i przesuwających coraz więcej kompetencji z rąk rządów narodowych do Brukseli okazało się, że Komisja Europejska, składająca się z komisarzy wyznaczanych przez rządy, i Rada Europejska, czyli szczyt przywódców państw, cierpią na deficyt mandatu demokratycznego. Jedynym ciałem spełniającym — jako tako — kryteria demokratycznego wyboru okazał się ów mariaż ochronki i hospicjum, czyli europarlament.
Kolejnym czynnikiem wzmacniającym rolę parlamentu stały się ambicje międzynarodówek partyjnych, zwłaszcza tych największych - Europejskiej Partii Ludowej i Europejskich Socjalistów. Dzieląc i rządząc w PE międzynarodówki chciały nie tylko synekur i zaszczytów, ale i realnej władzy. Uzyskał ją kosztem Rady Unii Europejskiej i Komisji. Realne uprawnienia parlamentu to zatwierdzanie i ewentualnie votum nieufności (większością 2/3 głosów) dla Komisji. Prawo, z którego parlament korzysta, że przypomnę głośną sprawę włoskiego chadeka Rocco Buttilione, którego kandydatura na komisarza upadła, gdyż nie wykazał wystarczającego entuzjazmu dla mniejszości seksualnych, a co gorsza „obnosił się” ze swoim katolicyzmem. A przede wszystkim tak zwana procedura współdecydowania, czyli zatwierdzanie i współtworzenie unijnych ustaw wspólnie z Radą Unii. Bez zgody PE nie może zostać wprowadzona żadna unijna ustawa.
Poprawa jakości posłów do PE w połączeniu z przesunięciem do niego części realnej władzy sprawiły, iż parlament stał się miejscem atrakcyjnym dla polityków. Nie bez znaczenia — zwłaszcza w krajach takich jak Polska — jest też doskonały status materialny europosła. Wynagrodzenie i diety to ponad 11 tys. euro (netto). Do tego dochodzi prawie 20 tys. euro na koszty biura i asystentów. No i jeszcze obfite diety na podróże. W porównaniu z dochodami posła do Sejmu polskiego to ponad pięć razy więcej.
Logika życia politycznego jest taka, że skoro w Parlamencie Europejskim będzie więcej polityków z krajowych „pierwszych lig”, to będą oni działali na rzecz przesunięcia do Strasburga decyzji dotyczących coraz bardziej strategicznych kwestii.
Pozostaje otwarte pytanie, czy jako wyborcy i obywatele jesteśmy na to przygotowani? Bo po 20 latach demokracji powoli i z oporami uczymy się rozliczania posłów i partii z działalności w polskim Sejmie. Oglądamy sprawozdania, zaczynamy pamiętać, jak poszczególni posłowie głosowali. To proces będący wciąż w powijakach, ale jakoś tam, lepiej czy gorzej, postępujący. Tymczasem kontrola działalności naszych eurodeputowanych jest czysto iluzoryczna. Dowiadujemy się a to o jakichś ekscesach, a to o pojedynczych inicjatywach. I tyle. To samo dotyczy zresztą innych państw. Strasburg i Bruksela są na tyle daleko, że mało który wyborca zadaje sobie trud przebrnięcia przez polityczną nowomowę, zwłaszcza że trzeba do niej docierać za pomocą Internetu i niejednokrotnie przebijając się przez barierę angielskiego bądź francuskiego.
Mówiąc krótko, w czerwcu, przy małej frekwencji (w Polsce bywa to ok. 20 proc. w innych krajach z wyjątkiem Belgii niewiele lepiej), wybierzemy posłów, których działania kontrolujemy wyłącznie poprzez relacje dziennikarskie, a którzy mają coraz większy wpływ na nasze codzienne życie. Kiedy irytujemy się, że mityczna Bruksela coś nam narzuca czy zakazuje, to powinniśmy wzywać na dywanik naszego lokalnego europosła i rozliczać go, a nie ciskać gromy w próżnię.
Obawiam się jednak, że jest to postulat zdecydowanie na wyrost. Przyznam szczerze, że nie wiem, czy zwiększanie uprawnień PE to rzeczywisty wzrost demokracji, czy tylko parawan dla konstytuowania się w Brukseli wyalienowanej kasty ludzi zarządzających Europą poza kontrolą, a często i wiedzą obywateli. Niewątpliwe jest tylko jedno: jeśli nie przemyślimy dobrze naszych wyborów i nie zaczniemy już teraz mówić o sposobach kontrolowania i rozliczania naszych europosłów, to możemy obudzić się w świecie, na który wcale nie głosowaliśmy.
opr. mg/mg