Z czym wiąże się polska prezydencja w Unii Europejskiej? Co możemy zyskać i na co możemy mieć wpływ?
Najfajniejszy w całym pomyśle na polską prezydencję wydaje się jej graficzny logotyp. Choć i on znalazł się w ogniu krytyki, jako „takie nie wiadomo co”. No, ale ten przynajmniej wzbudza jakieś emocje.
1 lipca 2011 Polska obejmuje po raz pierwszy w historii półroczne rotacyjne przewodnictwo w Radzie Unii Europejskiej, czyli, mówiąc prościej, kierownictwo nad całą Unią.
Jaka to będzie prezydencja w sensie technicznym? Bliższa ambitnej i dynamicznej prezydencji szwedzkiej, czy raczej wycofana i ograniczona do doraźnego administrowania, niczym prezydencja belgijska? A może podobna do, z pozoru mało efektownej, ale skupionej na ważnych cywilizacyjnych problemach, prezydencji węgierskiej?
Jeszcze do niedawna powiedziałbym zapewne, że unijna prezydencja to władza, wpływy i prestiż. Stara brukselska formuła głosi wszak, że „państwo przewodniczące Radzie UE nadaje kierunek polityczny Unii”. Teraz jednak, po wejściu w życie traktatu lizbońskiego, ostał nam się głównie prestiż. Słusznie podsumował to jeden z prasowych komentatorów, stwierdzając, że lizboński dokument „odebrał nam szoł”. Nie dane więc nam będzie zobaczyć polskiego premiera w roli przewodniczącego obrad unijnych włodarzy. Tę funkcję zgodnie z nowym traktatem pełni dziś przewodniczący Rady Europejskiej. Nie bez przyczyny obecny szef tego organu, Belg Herman Van Rompuy, nazywany bywa „prezydentem UE”.
Nie mamy także raczej szans na realizację jakiegoś autorskiego programu polityki zagranicznej Unii. W tym przypadku dokument lizboński wprowadził dodatkową „czapę” w postaci stanowiska Wysokiego Przedstawiciela ds. Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa. I to on przejął większość kompetencji prezydencji w zakresie polityki zewnętrznej.
Wreszcie, trzeba także podkreślić, że nasza prezydencja nie będzie całkowicie samodzielna. To w pewnej mierze raczej trójprezydencja, rozciągnięta na okres 1,5 roku. Naszymi partnerami będą kraje, które przejmą po nas kierownictwo w UE: Dania, a po niej Cypr. Taki jest kolejny efekt zapisów traktatu lizbońskiego, przewidującego wprowadzenie strategii tria prezydencyjnego. Z grubsza rzec biorąc, chodzi o to, aby kolejne prezydencje następowały po sobie w sposób skoordynowany i płynny, a sprawy już rozpoczęte mogły być kontynuowane przez nowe kierownictwo.
Przy wszystkich tych ograniczeniach krajowa prezydencja ma jednak nadal całkiem sporo do powiedzenie na forum Unii: może przygotowywać grunt pod przyszłe unijne projekty, lobbować w ważnych dla siebie kwestiach albo inicjować debaty w sprawach, które nie były do tej pory w wystarczający sposób poruszane. Tak właśnie zrobili Węgrzy, wykorzystując czas swojej prezydencji do rozpoczęcia dyskusji na temat polityki prorodzinnej Unii.
Najwięcej informacji na temat polskiej prezydencji dostarcza nam analiza przyjętych przez rząd priorytetów i celów przewodnictwa Polski w Radzie Unii Europejskiej. Nie jest to rzecz jasna zbiór żelaznych, nieprzekraczalnych zasad — możliwe są tutaj pewne modyfikacje — ale co do istoty, nie powinniśmy spodziewać się większych odchyleń od przyjętych założeń.
Pierwszy cel polskiej prezydencji brzmi: „integracja europejska jako źródło wzrostu gospodarczego”. No tak, ale jak tu mówić o wzroście w czasach powszechnej recesji gospodarczej i dramatycznego kryzysu strefy euro? Już dziś wiadomo przecież, że średni wzrost gospodarczy w Unii nie przekroczy 2 proc. PKB. Trudno także przewidzieć, co stanie się z na poły zbankrutowanymi państwami członkowskimi z południa Europy, walczącymi desperacko o wyhamowanie deficytu budżetowego i ograniczenie zadłużenia publicznego.
Pomysł polskiego rządu na „wypracowanie modelu wzrostu” to przede wszystkim postawienie na rozwój unijnego rynku wewnętrznego (zwłaszcza budowę rynku usług elektronicznych), wykorzystanie unijnego budżetu do wspierania konkurencyjności europejskiej gospodarki oraz otwieranie nowych rynków zbytu dla UE. W tym ostatnim przypadku kluczowe mogą okazać się negocjacje handlowe z Kanadą i Indiami.
Ambitnym celem jest zwłaszcza praca nad tzw. 28 reżimem prawnym, czyli wspólnym systemem prawnym dla pół miliarda unijnych konsumentów, mającym doprowadzić do uproszczenia transakcji internetowych i zniesienia barier prawnych w sieci. To ważne, bo do tej pory 60 proc. usług elektronicznych w obrocie transgranicznym (czyli pomiędzy różnymi państwami) kończyło się niepowodzeniem.
Kluczowe znaczenie dla Polski ma jednak przede wszystkim pilnowanie obecnego kształtu polityki spójności, której zadaniem jest wyrównywanie poziomu życia w całej Unii Europejskiej. Innymi słowy, chodzi o obronę spójności przed zakusami unijnych „płatników netto”, chcących zmniejszyć swój finansowy udział w likwidowaniu regionów unijnej biedy.
„Będziemy przekonywali naszych partnerów z UE do podtrzymania i wzmacniania polityki spójności. (...) To nie tylko wielkie pieniądze dla państw, które z niej korzystają, ale także oczywisty interes UE jako całej organizacji” — mówił premier Donald Tusk podczas prezentacji priorytetów polskiego przewodnictwa.
No i jest jeszcze jedna dziedzina, w której mamy szansę dobrze wykorzystać naszą półroczną prezydencję. Bo to właśnie Polska będzie pierwszym krajem, który rozpocznie negocjacje w sprawie wieloletniego budżetu UE na lata 2014—2020, decydującego o tym, kto, gdzie, ile i za co. Będzie to oczywiście debata rozłożona na lata, tym niemniej już teraz warto przygotować „podstawy podstaw”, czyli — używając języka budowlanego — dobrze oczyścić i zniwelować teren pod przyszłe fundamenty unijnego domu.
Drugi priorytet naszej prezydencji to „Bezpieczna Europa — żywność, energia, obronność”. Hasło, które brzmi miło dla ucha, ale w rzeczywistości sprowadza się do wrzucenia do jednego wora zarówno postulatów realnych, jak i tych z półki pobożnożyczeniowej.
„Polska prezydencja chce przeprowadzić analizy aktualnego stanu zewnętrznej polityki energetycznej UE oraz przyśpieszyć prace nad nową strategią energetyczną na najbliższą dekadę” — czytamy m.in. w komunikacie przygotowanym przez Konrada Niklewicza, rzecznika polskiej prezydencji. Tymczasem akurat to założenie wydaje się dziś zupełnie nierealne. W sprawach energetycznych dzieli nas bowiem przepaść interesów z największymi graczami unijnymi, takimi jak Francja i Niemcy. I nie ma żadnych szans na jakąś spójną zewnętrzną politykę energetyczną UE ani na wspólne negocjowanie z zewnętrznymi dostawcami cen surowców strategicznych.
Znacznie więcej możemy za to zrobić w dziedzinie wzmacniania polityki bezpieczeństwa, obrony oraz stabilizacji granic. W tych sprawach interes unijnych państw jest wspólny i nie wzbudza raczej większych wątpliwości. Polska prezydencja chciałaby przede wszystkim rozpocząć wreszcie rozmowy na temat stworzenia ogólnounijnej grupy bojowej z prawdziwego zdarzenia oraz przyspieszyć prace nad wdrożeniem projektu tzw. Zintegrowanego Zarządzania Granicami.
Natomiast unijny rynek żywności to pole minowe, po którym trzeba stąpać z wyjątkową ostrożnością. Nasz rząd przebąkuje co prawda coś o rozpoczęciu dyskusji na temat zwiększenia mechanizmów rynkowych we Wspólnej Polityce Rolnej, ale w świecie unijnych dopłat bezpośrednich i wpływowych grup rolników z państw „starej” Unii wydaje się to kompletnie nierealne. Warto natomiast z pewnością pracować nad rozwiązaniami zmierzającymi do zapewnienia bezpieczeństwa żywnościowego Unii. Tu akurat nasza prezydencja „wstrzeliła się” idealnie w tematykę i czas, szczególnie biorąc pod uwagę niedawną epidemię wywołaną przez bakterie EHEC.
I wreszcie trzeci priorytetowy kierunek działania polskiej prezydencji, czyli „Europa korzystająca na otwartości”. Nasz rząd zamierza forsować zasadę głoszącą, że „rozszerzenie oznacza same korzyści” — i nie chodzi tu tylko o powiększanie rynku zbytu towarów i usług, ale przede wszystkim o rozszerzanie strefy pokoju, stabilności i bezpieczeństwa. W tej kwestii jest rzeczywiście nadal dużo do zrobienia. Kluczowe wydaje się przede wszystkim przyśpieszenie negocjacji akcesyjnych z państwami wschodniej Europy, bo to leży w naszym polskim interesie. W UE nie jest to już jednak takie oczywiste. „Atmosfera dla rozszerzenia UE nie jest wcale szczególnie entuzjastyczna w wielu stolicach europejskich, ale zadaniem polskiej prezydencji będzie doprowadzenie do końca tego najważniejszego etapu, jakim jest traktat akcesyjny” — zauważył niedawno Donald Tusk. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują przy tym, że w trakcie trwania naszej prezydencji zostanie sfinalizowany traktat akcesyjny z Chorwacją. Szef polskiego rządu zapowiedział już nawet, że Polska chce być „gospodarzem europejskim” dla Chorwacji. A w kolejce czekają następne państwa: Serbia, Czarnogóra i Mołdawia.
No i jest jeszcze bardzo ważna kwestia wynegocjowania umowy o stowarzyszeniu Ukrainy z UE oraz umowy o strefie wolnego handlu. Oba dokumenty mogą w znaczący sposób przyśpieszyć przyszłe wejście Ukrainy do UE, a przynajmniej utrzymać w Kijowie przewagę „opcji na Zachód”.
Kulminacją i najważniejszym momentem polskiej prezydencji będzie zaś wrześniowy szczyt Partnerstwa Wschodniego w Warszawie. Wtedy właśnie mogą zapaść kluczowe decyzje odnośnie do zacieśniania dalszej współpracy Unii ze wschodem Europy.
Zdaniem opozycji przyjęte przez rząd założenia polskiej prezydencji są mało konkretne i tylko w niewielkim stopniu nastawione na sprawy polskie. Gabinet Tuska przekonuje jednak, że główne zadanie prezydencji polega na ciągłym budowaniu ogólnounijnego porozumienia, w związku z czym narodowy egoizm byłby po prostu europejskim faux pas. Przywołuje także uniwersalny „wzór” wypraktykowany przez poprzednie prezydencje, zgodnie z którym 85 proc. przewodnictwa zajmują sprawy wspólne Unii — wynikające z agend i strategii rozwoju nakreślonych w unijnych dokumentach — 10 proc. problemy doraźne i nagłe sytuacje kryzysowe, a tylko 5 proc. priorytety narodowe. Tymczasem według krytyków owe 5 proc. nie zawsze oznacza tyle samo. I dlatego opozycja, powołując się na doświadczenia brytyjskiego i szwedzkiego przewodnictwa w UE, postuluje np. walkę o wyrównanie dopłat dla naszych rolników.
Głosy krytyki wywołuje także śladowe odwoływanie się przez polskie przewodnictwo do prorodzinnych i prodemograficznych działań podejmowanych przez ustępującą węgierską prezydencję. Inni z kolei wytykają nadmierną gadżetomanię i barokowe rozbuchanie, stawiając za wzór oszczędne prezydencje państw skandynawskich. W ostatecznym rozrachunku wszyscy zadają sobie jednak to samo pytanie: na ile Polska jest przygotowana do sprawowania unijnego przewodnictwa? Bo nikt chyba nie ma wątpliwości, że będzie to dla naszego państwa decydujący test zaliczeniowy. A trzeba pamiętać, że nagły kryzys w stylu „arabskiej Wiosny Ludów” czy niewypłacalności greckiego państwa może wywrócić do góry nogami cały harmonogram polskiej prezydencji. Jak sobie wówczas poradzimy? No cóż, odpowiedź na to pytanie przyniesie dopiero praktyka najbliższego półrocza.
***
***
Źródło: prezydencjaue.gov.pl
opr. mg/mg