Lata dobrobytu i pokoju uśpiły czujność Europejczyków - dopiero teraz okazuje się, że nie każdy problem można rozwiązać przez odgórne zarządzenia
Lata dobrobytu i pokoju uśpiły czujność Europejczyków. Uwierzyli, że każdy problem potrafią rozwiązać przez kompromis, a pogłębianie integracji europejskiej zawsze okazuje się korzystne.
Problemy z wypłacalnością niewielkiej Grecji, które ujawniły się w 2010 r., nie zburzyły tego dobrego samopoczucia. Dopiero wydarzenia 2011 r. okazały się kubłem zimnej wody wylanym na głowy politycznych przywódców. Czas postawić pytanie, co dla Polaków wynika z pogłębiającego się chaosu w Unii Europejskiej.
Obecny kryzys strefy euro dla zwykłego obserwatora może wydawać się czymś zupełnie niezrozumiałym. Przecież państwa europejskie są bogate, przez wiele lat rozwijały się pomyślnie, politycy, tworząc strefę euro, zdecydowali się nawet na otwartą rywalizację z dolarem, więc skąd ta obecna niemoc? Jej powodem jest ogromna skala ujawnionych problemów, które narastały w ukryciu przez wiele długich lat.
Strefa euro została zaprojektowana już w latach 80. Jej architektami byli głównie politycy francuscy, niechętnie patrzący na silną markę niemiecką. Choć część ekonomistów ostrzegała, że pomysł ten jest niebezpieczny, to motywacje polityczne wzięły górę i od 1999 r. 11 państw zaczęło posługiwać się wspólną walutą.
Przez 10 lat euro mogło wydawać się świetnym projektem. Wszelkie sygnały ostrzegawcze były przez polityków i finansistów solidarnie lekceważone. Tymczasem brak naturalnej rywalizacji gospodarek opartych na pieniądzu o różnej sile miał swoje złe konsekwencje. Produkcja w biedniejszych państwach stała się mało opłacalna, za to kredyt i konsumpcja zbyt łatwe. Brak kontroli nad przepływem kapitału i łamanie reguł Unii doprowadziły do gigantycznych długów. Długi te są obecnie tak wielkie, że z jednej strony nie ma z czego ich spłacić, z drugiej strony gdyby je chcieć umorzyć, to wiele dużych banków europejskich musiałoby upaść.
Jako że takiej sytuacji winne są po części instytucje unijne oraz rządy państw i prywatne banki, nikt nie ma ochoty wziąć za to odpowiedzialności. Niemcy i Francja nie chcą pozwolić na duże straty swych banków, a państwa zadłużone tak jak Grecja nie są zdolne do oszczędności na skalę wystarczająco dużą, by stopniowo spłacić nagromadzone długi. Co więcej, wszystkich aktorów dramatu paraliżuje strach przed recesją.
Europejskiego pieniądza używają obecnie aż 23 państwa i problemy, które narosły, są zbyt poważne, aby poradziły sobie z nimi pojedyncze państwa UE. Rozwiązanie strefy i powrót do walut narodowych też obecnie nie są rozważane. Po pierwsze, nikt nie chce przyznać, że pomysł unii walutowej okazał się niewypałem. Po drugie, wszyscy boją się, że taki wybór zachwiałby stabilnością systemu bankowego i sprowadził jeszcze większe tarapaty.
Dochodzimy więc do pytania o instytucje europejskie. Dlaczego one nie zaproponują rozwiązań i nie naprawią sytuacji? Otóż instytucje europejskie wobec takich wyzwań okazały się zupełnie bezradne. Gdy w 2007 r. uchwalano traktat lizboński, mówiono wiele o wzmocnieniu pozycji Brukseli. To wzmocnienie okazało się pozorne. Na spotkaniach między rządami największych państw zapadają wszystkie ważne decyzje, a Bruksela jest tylko od ich wykonywania.
Dotychczas państwa strefy euro powołały specjalny fundusz EFSF, który pożycza pieniądze po to, by pomóc spłacić długi niewypłacalnych państw. Na rok 2012 r zaplanowano powołanie nowej instytucji pod nazwą ESM. To kolejny fundusz, który ma sam się zadłużać, by innym pomóc spłacać długi. Jak łatwo zauważyć, rozwiązania te polegają na odsunięciu problemu w czasie. Poza tym mówi się wiele o tzw. unii fiskalnej. Ma ona polegać na tym, że państwa wzajemnie zdyscyplinują się do bardziej oszczędnej polityki budżetowej. Zamierzenie to jest godne pochwały, ale co z niego wyjdzie, dowiemy się dopiero za rok, dwa lata.
Nigdy wcześniej od powstania Unii Europejskiej rozbieżności polityczne nie były tak silne. Po pierwsze, Niemcy i Francja różnią się w pomysłach na ratowanie wspólnej waluty i banków. Ich interesy nie są identyczne, a kultura rozwiązywania problemów odmienna. Po drugie, w powietrzu od dawna wisi pytanie o to, czy ratowanie euro jest zadaniem państw strefy euro czy całej Unii. Wszyscy deklarują dobrą wolę, ale nie wszyscy chcą ponosić koszty nieudanego eksperymentu. Brytyjczycy w grudniu 2011 r. odmówili udziału w składce na bankrutujące państwa, podczas gdy w imieniu Polski udział w niej zadeklarował premier Tusk.
Bardzo istotną sprawą jest pytanie o dalsze reguły gry w Unii Europejskiej. Póki było dobrze, to przy podejmowaniu decyzji głos wszystkich państw był szanowany. Dziś okazuje się, że małe państwa w zasadzie nie mają nic do powiedzenia, Anglicy za swój krytycyzm traktowani są niemal jak zdrajcy, a państwa strefy euro chcą swoje pomysły narzucać całej UE. Coraz poważniej mówi się o tym, że Unia w przyszłości nie będzie jednorodnym obszarem polityczno-gospodarczym, choć nikt nie wie, jak miałby wyglądać pomysł alternatywny.
Nakreślona wyżej mapa problemów człowieka niezainteresowanego unijną polityką może przyprawić o zawrót głowy! Gdy w 2004 r. Polska dołączała do Unii Europejskiej, Polacy sądzili, że stajemy się członkiem bezpiecznego klubu bogatych państw. Jeśli czegoś się obawialiśmy, to tego, że bogactwo państw starej Unii i siła unijnych instytucji zdominują nasze skromne zasoby. Dziś musimy na nowo przemyśleć, z czym wiąże się nasza obecność we wspólnocie państw europejskich i jaki chcemy mieć na nią pomysł.
Przez lata w Polsce obowiązywała retoryka „powrotu do Europy”. Brak było dyskusji nad kierunkami integracji UE. Gdy już do Unii weszliśmy, to polscy politycy rozpoczęli starania o akceptację na zachodnich salonach, a w kraju trwał karnawał wydawania unijnych funduszy. Na dyskusję o Unii znów nie było ani czasu, ani atmosfery. A dziś, choć „proeuropejski” ton jest ciągle w modzie, to nie jest już tak oczywisty jak jeszcze kilka lat temu.
Pierwszą sprawą, która wyraźnie pokazuje polityczną zmianę, jaka zaszła, jest stosunek polityków do zastąpienia złotówki walutą euro. Polska zobowiązała się do tego w traktacie akcesyjnym, choć bez wskazywania ostatecznego terminu. Przed wybuchem kryzysu finansowego w USA właściwie jedyną siłą jednoznacznie krytykującą ten pomysł była Liga Polskich Rodzin, a Prawo i Sprawiedliwość zajmowało niejednoznaczne stanowisko. Reprezentujący Platformę Obywatelską minister finansów Jacek Rostowski jeszcze w 2009 r. zapowiadał przyjęcie euro w roku 2012.
Dziś wszystko się zmieniło. Choć zobowiązanie formalnie ciągle nas dotyczy, to politycy zwracają uwagę na to, że jego lekceważenie nie pociąga za sobą żadnych kar. Premier Tusk w swoim exposé z listopada 2011 r. na temat euro nawet się nie zająknął, a prezes Narodowego Banku Polskiego Marek Belka publicznie przyznał, że na razie powinniśmy z tą decyzją poczekać. Jedynym politykiem podnoszącym tę kwestię jest osamotniony w swym stanowisku prezydent Bronisław Komorowski.
Takie stanowisko staje się bardziej zrozumiałe, gdy przyjrzymy się doświadczeniom innych państw. Dania i Szwecja, które nie zdecydowały się wprowadzić euro, dobrze znoszą kryzys i są chwalone za ostrożność w kwestii zadłużania się. Słowacja i Estonia, które przeszły na euro w ostatnich latach, nie odnotowały żadnych wyraźnych korzyści, a muszą teraz składać się na państwa bankrutujące. Czechy natomiast na tydzień przed Bożym Narodzeniem zadeklarowały, że nie zamierzają na razie starać się o wejście do strefy. Inne państwa naszego regionu, choć nie wydają oficjalnych komunikatów, postępują podobnie.
Drugim gorącym tematem jest ewentualne pogłębienie integracji UE. W swym głośnym wystąpieniu w Berlinie minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski zaproponował przekształcenie Unii na wzór państwa, w którym jest sprawny centralny rząd i ogólnoeuropejskie listy wyborcze do Europarlamentu. Pomysł to dość ekstrawagancki, bo tak naprawdę żadne z silnych państw UE nie zamierza rezygnować ze swojej suwerenności. Odpowiada im formuła Unii jako „związku państw”, jak to określił w swym wyroku niemiecki Federalny Trybunał Konstytucyjny.
Paradoksalnie jednak, głównym wyzwaniem polskiej polityki europejskiej jest utrzymanie naszego państwa w dobrej kondycji gospodarczej. Wiele wskazuje na to, że kryzys nie skończy się w roku 2012, ale będzie rozpisany na wiele etapów wynikających z cykli wyborczych, kolejnych szczytów i pakietów ratunkowych. Kilka lat takich zawirowań w najgorszym wypadku zakończy się niekontrolowanym rozpadem strefy euro. Musimy i na taki scenariusz być gotowi, zamiast krzepić się perspektywą wydawania środków pomocowych z nowego budżetu UE.
Autor jest wicedyrektorem Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej.
opr. mg/mg