Reanimacja kapitana Klossa

Stosunki polsko-niemieckie: komu zależy na jątrzeniu i szukaniu swady?

Kanclerz Gerhard Schroeder wykazuje się typową dla siebie wrażliwością, porównując w przeddzień swojej wizyty w Warszawie powstanie warszawskie do zamachu na Hitlera.

W podwórkowych zabawach chłopców w wojnę, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Niemcem zostawał zwykle ten najsłabszy. No bo nikt nie chciał być Niemcem. Jeśli był jakiś sposób na zdobywanie poparcia społecznego przez komunistów, zwłaszcza poparcia dla podporządkowania Polski Sowietom, to było nim straszenie obywateli niemieckim rewizjonizmem. W epoce Gomułki nieustannie słyszeliśmy o ziomkostwach, które czyhają na polskie granice zachodnie. Propaganda dostawała zadyszki od odmieniania przez przypadki słów „ziemie piastowskie". List biskupów polskich do biskupów niemieckich, sławne „przebaczamy i prosimy o przebaczenie" stał się powodem niebywałego ataku propagandowego na Kościół pod hasłem „wyprzedawania polskich interesów". Do służby zaprzęgnięto nawet zestaw haseł propagandowych nienawistnej komunistom Narodowej Demokracji.

Niewiele zmieniło się przez cały okres PRL-u. Jeszcze za czasów Jaruzelskiego nieustannie eksploatowanym motywem nienawistnej propagandy było przebierania prezydenta Raegana w płaszcz krzyżacki.

Nadzieja pojednania

Z drugiej strony, w czasie stanu wojennego polska opozycja zdobyła się na to, by sformułować program polityki zagranicznej, w którym jako jeden z istotnych warunków odzyskania niepodległości przez nasz kraj zostało wymienione zjednoczenie Niemiec. Wtedy, gdy sami Niemcy bali się mówić o zjednoczeniu, kiedy prowadzili politykę „dialogu niemiecko-niemieckiego" ludzie „Solidarności" mówili o perspektywie upadku muru berlińskiego.

W naturalny sposób łamał się też stereotyp pracowicie wykuwany przez propagandę - straszliwego, złego Niemca. Coraz więcej ludzi wyjeżdżało na Zachód - głównie do Niemiec Zachodnich albo do Berlina Zachodniego (nie trzeba było wizy) i dostrzegało, że Niemcy nie są hitlerowcami. Jeszcze liczniejsza była turystyka „na dowód" do NRD. Polacy jeździli po buty, po czajniki z gwizdkiem i setki innych rzeczy, a przy okazji spotykali Niemców. Coraz częściej bywało tak, że Hans pobił się z Jankiem nie o historię, tylko o Jolkę. Zaczynało normalnieć.

Po roku 1989 za jedno z największych osiągnięć rządów polskich i niemieckich uznano podjęcie procesu pojednania między naszymi narodami. Kanclerz Helmut Kohl, pomimo własnych wątpliwości, pomimo nacisków ze strony organizacji tzw. wypędzonych, uznał formalnie polską granicę zachodnią. Doszło do całej serii gestów pojednania. Niemcy zdobyli się na to, by zacząć wypłacać odszkodowania dla ludzi, którzy byli wywiezieni na roboty przymusowe. Polacy z kolei przestali demolować pamiątki niemieckiej przeszłości na Śląsku i Pomorzu. Uznano wreszcie prawa ludzi poczuwających się do niemieckiej przynależności narodowej. W polskim Sejmie od piętnastu lat zasiadają reprezentanci tej mniejszości.

Ale już wtedy zaczęły pojawiać się zgrzyty. W czasie negocjacji traktatu polsko-niemieckiego ówczesny minister spraw zagranicznych Hans Dietrich Genscher upierał się (skutecznie) przy nierównoprawnym potraktowaniu Niemców w Polsce i Polaków w Niemczech. Polacy nie zostali uznani za mniejszość narodową. Organizacje polskie w RFN są ciągle traktowane instrumentalnie, nie mogą się doprosić o rządowe wsparcie, a władze niemieckie robią wszystko, by polska reprezentacja w Niemczech była słaba i podzielona.

Niewrażliwość socjalistyczno-historyczna

Staraliśmy się przez lata bagatelizować te zgrzyty. Najważniejszą sprawą wydawało się poparcie Niemiec dla członkostwa Polski w NATO i Unii Europejskiej. Chcieliśmy wierzyć, że Niemcy przemyśleli historię ostatnich kilkudziesięciu lat, że obok oczywistego interesu politycznego, jakim było dla Niemiec rozszerzenie NATO i Unii na wschód, w ich postawie jest także element historycznej wrażliwości. Myliliśmy się.

Po zrealizowaniu polsko-niemieckiej wspólnoty interesów, kiedy Niemcy przestały być krajem granicznym Zachodu, zaczęły się coraz ostrzejsze spory. Zbiegło się to z dojściem do władzy ekipy socjalistycznej w Berlinie. Ekipy, która w odróżnieniu od chadeków Kohla, nie wykazywała się specjalnym wizjonerstwem i wyczuciem historii. Ludzie Schroedera doszli do wniosku, że wreszcie ostatecznie pożegnali się z przeklętym dziedzictwem II wojny światowej. Że Niemcy powinny być traktowane tak samo jak wszystkie inne kraje. Po czym szybko i sprawnie zaczęli udowadniać, iż broń Boże nie można tak robić. Zaczęło się od groźnego pomysłu międzynarodowego potępienia tak zwanych dekretów Benesza. Przypomnę, że owe dekrety były podstawą prawną wysiedlenia Niemców Sudeckich z terenów Czechosłowacji. Z ludzkiego punktu widzenia wypędzenie było czymś okrutnym. Tyle tylko, że strona niemiecka zapomniała o powodach wydania tych dekretów. Zapomniała o powszechnym poparciu, jakim cieszył się wśród Niemców Sudeckich Adolf Hitler, zapomnieli o zbrodniach wojennych i wreszcie o całym bilansie II wojny światowej.

To samo można powiedzieć o reakcji na polskie oczekiwania, że zostaną wypłacone jakieś odszkodowania ludziom, którzy pracowali jako robotnicy przymusowi. Pierwszy niemiecki negocjator, siedząc naprzeciwko reprezentującego Polskę Wiesława Walendziaka, zaczął wywodzić z niebywałą bezczelnością, iż robotnikom przymusowym żyło się w Reichu całkiem dobrze, a dla niektórych były to wręcz wczasy. Walendziak odpowiedział mu wtedy, że tak się składa, iż jego babcia w czasie takich wczasów umarła z głodu. Niemcowi - jak mawia młodzież -szczęka opadła, i nie zdobył się na żaden komentarz. Co więcej, sądzić można, że niemiecki polityk nie wykazał się w czasie rozmów cyniczną bezczelnością, tylko po prostu powtórzył obiegowe sądy krążące w jego środowisku.

Mocarstwowość wypędzonych

Potem było jeszcze gorzej. Nagle ożywiły się w Niemczech środowiska

związane z organizacjami wypędzonych. Chadecka posłanka do Bundestagu Erika Steinbach okazała się niezwykle skuteczną lobbystą interesów tego środowiska. Sama Steinbach urodziła się w Rumi koło Gdyni i przedstawia się jako osoba wypędzona ze stron ojczystych, zapominając, że jej ojciec był żołnierzem, a rodzice mieszkanie w Rumi dostali po wypędzeniu stamtąd Polaków i byli typowymi okupantami, którzy przyjechali na tereny polskie. Niemniej środowisko „wypędzonych" uzyskało posłuch w Niemczech. Wystąpiło ze skandalicznym pomysłem budowania w Berlinie centrum przeciwko wypędzeniom, które ma ukazać Niemców jako jedną z największych ofiar II wojny światowej. To jeszcze nic. Wywodzący się z BdV (Bund der Vertriebenen) Rudi Pawel-ka jest twórcą organizacji nazwanej Powiernictwem Pruskim, organizacji koordynującej roszczenia niemieckie wobec Polski. Rząd federalny z dużą dozą hipokryzji wywodzi, że jako państwo, Niemcy nie wysuwają żadnych żądań wobec Polski. Ale jednocześnie prywatnie tysiące Niemców zamierza wysunąć wobec Polaków żądania zwrotu mieszkań, ziemi i ruchomości straconych po wojnie. A że komuniści po II wojnie światowej zmiany własnościowe przeprowadzali wyjątkowo niechlujnie i odmawiali przekazania przesiedleńcom ze Wschodu na Śląsk i Pomorze prawa własności, (jest to

wciąż wyłącznie prawo wieczystej dzierżawy) żądania niemieckie mają szansę realizacji. Właściwą reakcją rządu Niemiec byłoby przejęcie na siebie roszczeń. Tego jednak kanclerz zrobić nie chce. I natychmiast wykazuje się typową dla siebie wrażliwością, porównując w przeddzień swojej wizyty w Warszawie powstanie warszawskie do zamachu na Hitlera. Nie rozumie, że działania grupki spiskowców, którzy zamierzali skuteczniej prowadzić wojnę zaborczą, nie są w żaden sposób porównywalne z bohaterskim zrywem miasta poddanego wyjątkowo okrutnej polityce okupacyjnej.

Wreszcie pani Steinbach organizuje w Niemczech serię imprez pod hasłem „empatii" z Polakami z okazji 60. rocznicy powstania. Niestety organizuje te imprezy z udziałem kardynała Lehmanna, przewodniczącego episkopatu Niemiec. I jakoś nikt nie ma poczucia niestosowności takich działań pod sztandarem wypędzonych po wszystkich wypowiedziach ludzi z tego kręgu.

Do historycznych niezręczności Niemcy dodają również bardzo poważne działania polityczne wprost sprzeczne z polskim interesem. W ciągu ostatniego półrocza kanclerz Niemiec sześciokrotnie żądał publicznie przyznania Niemcom statusu mocarstwa światowego, czyli stałego miejsca (z prawem weta) w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Ze stoi to w całkowitej sprzeczności z ideą wspólnej polityki Unii Europejskiej, jak widać, Niemcom nie przeszkadza. Polacy natomiast zostali postraszeni, iż bez podniesienia podatków (czytaj: zmniejszenia naszej konkurencyjności w Europie) nie dostaną dotacji unijnych.

Polityka Niemiec znalazła się na niebezpiecznym zakręcie. Same Niemcy przeżywają najgłębszy od kilkudziesięciu lat kryzys gospodarczy, a jednocześnie próbują wrócić do polityki mocarstwowej w tradycyjnym stylu. I chyba tylko kompletny brak historycznej pamięci każe im zapomnieć, co znaczyła dla Europy niemiecka mocarstwowość przez całe XX stulecie. Niestety, na ołtarzu tej mocarstwowości złożył rząd w Berlinie pojednanie polsko-niemieckie. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że następcy Schroedera wykażą się większym wyczuciem i że znowu nie będziemy na polskich podwórkach przyglądali się sytuacjom, gdy tylko z przymusu chłopcy wcielają się w role Niemców.

JERZY MAREK NOWAKOWSKI

Autor byt dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama