Unijna szansa, unijny dylemat

Pytanie o sens rozszerzenia Unii Europejskiej nie jest bez sensu!

Kolejny już raz Lech Wałęsa okazał się niedocenionym prorokiem politycznym. Jego powiedzonko: „jestem za, a nawet przeciw" trzeba będzie odkurzyć i zaadoptować do debaty przed referendum akcesyjnym. Polska wchodzi do Unii Europejskiej. Wydarzenie jest historyczne. Jak na razie jednak Polska otrzymała dopiero szansę wejścia. Teraz opinia publiczna zarówno naszego kraju, jak i państw członkowskich będzie musiała zaakceptować rozszerzenie. To dobrze, bo decyzje o znaczeniu geopolitycznym powinny podejmować narody, a nie politycy prowadzący targi w zaciszu gabinetów. Źle, ponieważ zarówno w Polsce, jak i w krajach UE zaniedbano debaty publicznej na temat poszerzenia Unii. Tak więc już po podjęciu decyzji o sposobie rozszerzenia zaczniemy debatować, czy ma ono sens.

Wbrew „politycznie poprawnej” propagandzie nie jest to wcale pytanie bezzasadne. Nasz obraz Unii Europejskiej został ukształtowany w dużej mierze poprzez ogląd paryskich czy berlińskich wystaw sklepowych. Oraz przez upartą propagandę powtarzającą, że „Unia jest dobra". Problem w tym, że nie odpowiadamy sobie na podstawowe pytanie, czym owa Unia jest, a zwłaszcza czym będzie. Co gorsza, okazuje się, że sama Unia nie bardzo wie, jaki kształt przybierze i do czego służy.

Czym jest Unia?

Wiedziała w czasach zimnej wojny. Wspólnota Europejska (dokładniej Wspólnoty, gdyż były trzy) powstała jako odpowiedź na sowieckie zagrożenie. Gospodarcze i wojskowe, ale przede wszystkim polityczne. Nie można było dopuścić do rozgrywania poszczególnych państw Zachodu przeciwko sobie. Wobec czego rozpoczął sie proces integracji. Po pewnym czasie okazało się, że Wspólny Rynek znakomicie działa i stanowi czynnik przyspieszający rozwój. Zaczęto go więc poszerzać i pogłębiać. Marzenie ojców założycieli: Adenauera, deGasperiego i Schummana o europejskiej jedności czyli odbudowie zachodniego universum zastąpiła praktyka jednoczenia rynków i gospodarek. Nad krajami Europy rozciągał się dyskretny, ale skuteczny amerykański parasol atomowy, a że EWG skupiała państwa demokratyczne i rynkowe, państwa na dodatek zamożne, to budowa wspólnej przestrzeni ekonomicznej zakończyła się gigantycznym sukcesem. Tyle, że u steru władzy w większości państw Europy Zachodniej chadeków tworzących projekt wspólnej Europy zastąpili socjaldemokraci. Biurokracja europejska zaczęła rosnąć. Za nią poszły regulacje o charakterze socjalnym. Zapomniano natomiast o wyrastającej z chrześcijańskich korzeni wizji politycznej. Integracja europejska stała sie więc integracją ekonomiczną. Znikały kolejne bariery w podróżach i zakładaniu firm, coraz łatwiej było podejmować pracę poza granicami własnego kraju. Produkty narodowe rosły, poziom życia obywateli stawał sie mniej więcej zbliżony, tak samo jak ceny i podatki. Wreszcie zaprojektowano wspólną europejska walutę, która w zamyśle miała rywalizować z dolarem jako waluta światowa.

Kiedy w Maastricht powołano do życia Unię Europejską, kiedy wprowadzono euro, kiedy wreszcie po poprzednim rozszerzeniu wszystkie w zasadzie bogate kraje europejskie znalazły się w Unii, Europejczycy zorientowali się, że ich organizacja zaczyna niebezpiecznie trzeszczeć w szwach. Tak to już bywa, że wszelkie dobrowolne wspólnoty: czy to ludzkie, czy państwowe, potrzebują wspólnych celów i marzeń (albo wspólnych wrogów). Gdy ich nie ma, organizacja zaczyna się rozpadać.

Europa, ale jaka?

Unia Europejska w ciągu kilku lat osiagnęła cel integracyjny, jakim było stworzenie jednolitego rynku, a równocześnie upadek komunizmu w Europie zlikwidował wroga. Wewnątrz Unii zaczęły pojawiać się pomysły na „Europę różnych prędkości”(Francja), czyli na stworzenie kilku kategorii członkostwa. Coraz częściej jednak wracało pytanie — do czego Unia służy? Próba ominięcia tego pytania poprzez budowanie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa doprowadziła tylko do wyraźniejszej polaryzacji stanowisk. Bardzo wyraźnie z jednej strony okopali się europejscy federaliści marzący o Stanach Zjednoczonych Europy, których podmiotem będą regiony, a z drugiej zwolennicy Europy Ojczyzn postrzegający Unię jako luźną federację państw narodowych. Wspólna polityka zagraniczna i tworzenie kolejnych urzędów europejskich to był pomysł federalistów. Ale ani jedni, ani drudzy nie odpowiadali, czemu ma służyć projekt zjednoczonej Europy.

Potencjalne odpowiedzi były dwie. Pierwsza, dość niechętnie przyjmowana przez europejską lewicę, brzmiała: projekt Europa to narzędzie służące do ochrony wartości podstawowych konstytuujących naszą cywilizację. Wartości wynikających z chrześcijańskiego dziedzictwa, chociaż niechętnie jako chrześcijańskie definiowanych. Odpowiedź druga była niesłychanie pragmatyczna, ale trudna do publicznego przedstawienia: tworzymy wspólną Europę, aby chronić nasze bogactwo i nasz święty spokój przed innymi, obcymi, biednymi oczekującymi solidarności. Nie mamy przyzwolenia na rozdawanie wypracowanych przez naszych obywateli pieniędzy, musimy ich bronić. Istniała wreszcie grupa lewicowych marzycieli (jeśli ktoś woli, to doktrynerów) gotowych powiedzieć, że tworzenie wspólnej Europy ma służyć unicestwieniu narodów jako bytów politycznych i zastąpienie patriotyzmu, postrzeganego w tych kręgach jako szowinizm, bezosobowym obywatelstwem Europy.

Jak zwykle bywa, żadna z tych wizji nie zdobyła większości. A że się wykluczały wzajemnie, to pomysł na Europę zaczął sie rozmywać. Kolejne traktaty: Maastricht, Amsterdam, Nicea rezygnowały z koncepcji pogłębienia integracji. Rozwiązaniem dylematu stało sie rozszerzenie. Dla zwolenników koncepcji Europy wartości przyjęcie nowych demokracji z Europy Środkowej było oczywistą konsekwencją realizacji wartości podstawowych oraz ucieleśnieniem trwającego od upadku starożytnego Rzymu marzenia o powrocie jedności Europy. Dla socjalistów była szansa na wyraźniejszą regionalizację Europy. Dla wszystkich zaś oznaczało to wygodne odsunięcie w czasie odpowiedzi na pytania podstawowe. Dyskusję nad przyszłością Wspólnej Europy zastąpiła techniczna debata, jak i za ile się rozszerzyć. Ubiegłotygodniowe spotkanie w Kopenhadze zamyka jednak ten etap. Nie osiągnięto wprawdzie cywilizacyjnych granic Zachodu, bo nie stworzono wciąż europejskiej perspektywy dla Ukrainy, Białorusi i Mołdowy. Ale kraje te, podobnie jak stojące w przedsionku Unii Bułgaria i Rumunia, to jednak cywilizacyjne pogranicze Zachodu i Wschodu. Teraz Unia nie uniknie zadania sobie pytań podstawowych. W formułowaniu odpowiedzi Polska powinna mieć własne zdanie. Więcej, ma wszelkie możliwości, by jej głos był głosem znaczącym.

Polski pomysł na Europę

Problemem wcale nie najmniej ważnym jest fakt, że ludzie formułujący polskie odpowiedzi mają bardzo ograniczone prawo moralne do ich wypowiadania. Leszek Miller i jego kompani nie bardzo mogą mówić o europejskim dziedzictwie, bo w Londynie, Paryżu i Rzymie pamiętają jeszcze, że kariera tych ludzi była zbudowana na negacji wartości Zachodu. Tym ważniejsze jednak, by polska polityka europejska była formułowana przy udziale całego narodu, z opozycją, Kościołem i elitami antykomunistycznymi.

Polska jako członek Unii powinna wzmocnić orientację ku Europie Ojczyzn, a więc trzeba powiedzieć „nie” pomysłom tworzenia urzędu prezydenta Unii, trzeba również wspierać budowanie wspólnej polityki zagranicznej Europy jako wyniku konsensu pomiędzy państwami. Naszym celem powinno być jednocześnie otworzenie na nowo dyskusji o powołaniu organizacji TAFTA (Transatlantic Free Trade Area). Obecność Stanów Zjednoczonych w Europie była i jest negowana. Ale jeśli mamy rzeczywiście odbudować znaczenie Zachodu, to tylko ścisły związek z USA daje szanse na sukces w starciu cywilizacji. Polska winna być również adwokatem interesów Europy Wschodniej. Jest w tym zarówno czysty interes, bo nie warto być państwem frontowym, jak też wizja granic Europy. Wybór, jaki podejmą obywatele Białorusi i Ukrainy, wykreśli granice Europy na cały XXI wiek. Zarówno ze względów historycznych, jak i pragmatycznych powinniśmy dążyć do tego, by był to wybór Zachodu.

Nie unikniemy też odpowiedzi na pytanie o Turcję, Albanię, Bośnię (może też Maroko); krótko mówiąc, o przekroczenie granic cywilizacji europejskiej i wejście na obszar islamu. Z dzisiejszej perspektywy stawianie tego pytania wydaje się przedwczesne. Ale nacisk Stambułu wspieranego przez Amerykanów rośnie. I nie uchylimy się od nakreślenia wizji Europy, już nie jako wspólnoty cywilizacyjnej, ale geograficzno-ustrojowej. Wydaje się, że Polska powinna bardzo ostrożnie podchodzić do takiej koncepcji poszerzenia Europy. Nie po to zarzucamy — z ogromnym wysiłkiem — kotwicę na Zachodzie, by Zachód przestał nim być. Nasza odpowiedź powinna (chyba!) brzmieć: najpierw TAFTA, a potem wrócimy do dyskusji.

Unia po naszym wejściu będzie zupełnie inną Unią Europejską od tej, do której wchodzimy. Jaką? To po części zależy od nas. Ze względów historycznych i cywilizacyjnych powinniśmy powiedzieć Unii „tak”, a potem ją zmienić.


opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama