Czy Turcja ma szanse na przyjęcie do Unii Europejskiej?
Niedawno w wywiadzie dla francuskiego dziennika „Le Figaro" prefekt Kongregacji Nauki Wiary, kardynał Joseph Ratzinger powiedział, że przystąpienie Turcji do Unii Europejskiej zubożyłoby chrześcijańską Europę. Krok taki, zdaniem watykańskiego hierarchy, „oznaczałby utratę bogactwa i zniknięcie elementu kulturowego na korzyść gospodarki".
Za kilka miesięcy Bruksela stanie przed decyzją o rozpoczęciu negocjacji w sprawie wejścia Turcji do Unii Europejskiej. Debata na ten temat toczy się w wielu krajach i środowiskach naszego kontynentu. Zdania są mocno podzielone, motywacje różnorodne, a linie podziału nie zawsze pokrywają się z sympatiami politycznymi.
Wypowiedź kardynała Ratzingera uznana została za oficjalny głos Stolicy Apostolskiej. Znakomicie koresponduje z nią oświadczenie przewodniczącego Konwentu ds. Opracowania Europejskiej Konstytucji, byłego prezydenta Francji, Valery'ego Giscarda d'Estaign, który powiedział wprost, że „jeśli Unia Europejska przyjmie Turcję, to będzie jej koniec". „To kraj o innej cywilizacji - podkreślił. - Nie możemy razem z nim decydować o naszym wewnętrznym ustawodawstwie". Przeciwnicy akcesu Turcji do UE argumentują, że w kraju tym obowiązują zupełnie inne standardy demokratyczne, a prawa człowieka są nagminnie łamane. Ich adwersarze z kolei wskazują na postępy, jakie w ostatnich latach zrobiła Ankara w dochodzeniu do europejskich standardów w tych dziedzinach. Zmieniono w tym celu kilkadziesiąt artykułów konstytucji, zlikwidowano karę śmierci, zniesiono zakaz krytykowania armii, umożliwiono używanie w mediach języków mniejszości narodowych, zwłaszcza zaś kurdyjskiego. Reformy te, mające na celu europeizację kraju, cieszą się poparciem nie tylko elit, lecz również większości społeczeństwa - za integracją z UE opowiada się 68 proc. ludności. Zwolennicy przystąpienia Turcji do Unii Europejskiej argumentują, że kraj ten może stanowić dla świata islamu przykład państwa o tradycji muzułmańskiej, respektującego jednak zarazem zasady demokracji oraz rozdziału sfer religijnej i politycznej. Przykład sukcesu takiego modelu jako wzorca godnego naśladowania jest bardzo pożądany zwłaszcza dzisiaj, gdy coraz większą popularność zdobywają hasła islamskich fundamentalistów.
Z drugiej strony - ostrzegają ci sami ludzie - odepchnięcie Turcji przez Europę może spowodować, że kraj ten zwróci się w inną stronę i jego ludność (w 98 procentach muzułmańska) może zacząć szukać rozwiązań w fundamentalizmie, zaś elity i armia mogą znaleźć innych sojuszników. Sekretarz generalny tureckiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego, generał Tuncer Kilinc zagroził wprost, że odepchnięta przez Unię Ankara może poszukać przyjaciół w Moskwie i Teheranie.
Rozlegają się jednak również glosy politologów, którzy przestrzegają, że to, co miało doprowadzić do europeizacji Turcji, może w rzeczywistości przynieść jej islamizację. Strażnikiem świeckości państwa tureckiego jest bowiem armia, która sprzeciwia się wprowadzaniu jakichkolwiek elementów wyznaniowych do życia publicznego. Jeżeli jednak, jak chce Unia Europejska, wojsko tureckie pozbawione zostanie swej uprzywilejowanej pozycji w państwie i wprowadzona zostanie pełna demokracja, to kto zagwarantuje wówczas, że wybory nie zostaną wygrane przez fundamentalistów, którzy wprowadzą zmiany do konstytucji?
Wolne wybory w Algierii zakończyły się takim właśnie triumfem islamistów, których od władzy odsunął dopiero wojskowy zamach stanu. Tak więc w swojej polityce wobec państw muzułmańskich rządy zachodnie muszą przyjąć do wiadomości, że często postulat pełnej demokracji jest równoznaczny ze zwycięstwem radykalnego islamizmu, zaś rozdział religii od państwa jest możliwy tylko przy rządach nierespektujących zasad demokracji. Wariant ten nie musi oznaczać w Turcji radykalnego zerwania ze świeckością państwa, może jednak zapoczątkować stopniowe pojawianie się w życiu publicznym elementów religijnych.
Inną alternatywę dla Turcji, które to rozwiązanie niekoniecznie musi oznaczać konflikt z Europą, proponuje kardynał Ratzinger. We wspomnianym wywiadzie dla „Le Figaro" mówi on: „Turcja, która uważa się za państwo laickie, lecz oparte na bazie islamu, mogłaby spróbować stworzyć wspólny kulturowy kontynent z sąsiednimi państwami arabskimi i w ten sposób stać się członkiem kultury mającej swą własną tożsamość, lecz wyznającej te same wielkie wartości humanistyczne, które my wszyscy musimy uznawać. To nie jest sprzeczne z bliską i przyjacielską współpracą z Europą. W ten sposób powstałaby zjednoczona siła, która sprzeciwiałaby się wszelkim formom fundamentalizmu".
Takiego wypchnięcia Turcji poza Europę obawia się jednak wielu polityków, głównie amerykańskich, bowiem większość państw tego regionu jest nastawiona wrogo głównie wobec USA i Izraela. Turcja, będąca członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego, przez cały okres zimnej wojny jawiła się jako wierny sojusznik Zachodu. Jest ona zresztą do dziś głównym strategicznym partnerem Stanów Zjednoczonych w tym regionie świata. Dlatego też administracja waszyngtońska, która liczy, że Turcja nadal stanowić będzie bazę i zaplecze Zachodu, naciska na Brukselę, aby jak najszybciej rozpoczęła z Ankarą rozmowy o integracji.
Eurodecydenci opierają się na razie przed takim rozwiązaniem. Ich zdaniem, przyjęcie państwa tureckiego rozsadziłoby budżet Unii Europejskiej. Poziom rozwoju ekonomicznego Turcji wynosi bowiem 25 proc. średniego poziomu krajów UE, dlatego też z unijnej kasy musiałyby popłynąć miliardy euro na pomoc gospodarczą dla nowego członka. Sprzeciwia się temu przeciętny podatnik europejski, któremu nie podoba się również to, że Unia Europejska może graniczyć z Irakiem, Syrią czy Gruzją, a więc z regionem niestabilnym politycznie.
Poza tym Turcja jako najludniejszy kraj UE zdobyłaby największe ze wszystkich krajów wpływy w Parlamencie Europejskim i innych unijnych instytucjach, co nie uśmiecha się brukselskim eurobiurokratom. Pojawia się też argument, że prężna demograficznie Turcja sprzyjać będzie pełzającej islamizacji Starego Kontynentu.
Przeciw rozpoczęciu negocjacji z Ankarą opowiedzieli się m.in. niemieccy chadecy. Helmut Kohl i Eduard Stoiber stwierdzili, że Turków od innych mieszkańców Europy dzielą zbyt wielkie różnice kulturowe. Przykładem mogą być np. trudności, jakie napotyka asymilacja w Niemczech 2,5-milionowej diaspory tureckiej.
Z drugiej strony za przyjęciem Turcji do UE wypowiadają się brytyjscy konserwatyści i eurosceptycy. Od dawna polemizują oni z Francuzami i Niemcami na temat przyszłego kształtu Unii Europejskiej, opowiadając się za koncepcją „Europy Ojczyzn" i strefy wolnego handlu, a przeciwko idei superpaństwa. Według nich, przyłączenie do UE tak ogromnego i odmiennego kulturowo kraju, jakim jest Turcja, sprawi, że niemożliwy stanie się projekt dalszej „homogenizacji" Unii i przekształcenia jej w superpaństwo. Niektórzy eurosceptycy mówią wprost, że przyjęcie Turcji to najlepszy sposób na rozbicie UE od środka.
Tak więc, zdania na naszym kontynencie są podzielone. Zdecydowanie przeciwko akcesowi Ankary wypowiedział się jedynie rząd austriacki. Przywódcy innych krajów mają bardziej przychylny stosunek do kwestii tureckiej. Premier Danii Anders Fogh Rasmussen powiedział: „Drzwi do Europy pozostają dla Turcji otwarte". A dwa lata temu Kostas Simitis, ówczesny premier Grecji, a więc kraju tradycyjnie skonfliktowanego z Turkami, stwierdził, że „wykluczenie Turcji z Europy byłoby politycznie niewłaściwe". Grecki przywódca ma bowiem nadzieję, że łatwiej będzie rozwiązać grecko-turecki spór o Cypr, mając za partnera państwo członkowskie UE.
W tym kontekście łatwo zauważyć, że w Polsce debata na temat ewentualnego przystąpienia Turcji do Unii Europejskiej - nie licząc paru odosobnionych głosów (np. Bohdana Cywińskiego czy Bogusława Sonika) - nie odbyła się w ogóle. Od l maja jesteśmy pełnoprawnym członkiem UE, ale wiele najważniejszych debat dla przyszłości Unii przechodzi u nas bez echa i - co gorsza - bez naszego udziału. Przy różnych okazjach polscy przywódcy podkreślają co prawda, że popierają tureckie dążenia do UE, ale stanowisko takie wydaje się raczej refleksem proamerykańskiej polityki zagranicznej niż efektem wewnętrznego consensusu.
Tymczasem czas rozstrzygnięć w sprawie tureckiej zbliża się wielkimi krokami i od Polski również wymagane będzie zajęcie oficjalnego stanowiska. Dobrze więc, by było ono bardziej wyraziste, lepiej przemyślane, a przede wszystkim poprzedzone dyskusją, w której padną wszystkie „za" i „przeciw". Na razie rozlegają się w tej sprawie tylko pojedyncze głosy. Mój sąsiad z łamów „Przewodnika" Jerzy Marek Nowakowski uważa, że należy połączyć nasze poparcie dla Turcji z wymuszeniem wsparcia integracyjnych dążeń Ukrainy z UE. Być może nasi politycy warunkiem przyjęcia Turcji do Unii powinni uczynić oficjalne przyznanie się Ankary do ludobójstwa Ormian w 1915 roku. Kwestia turecka wydaje się też znakomitym pretekstem, by wypowiedzieć się na temat tego, czym według nas powinna być Unia Europejska, a czym być nie powinna. Być może wypowiedź kardynała Ratzingera sprowokuje szerszą dyskusję.
opr. mg/mg