O problemie żebraniny oraz o działalności dobroczynnej
Kiedy na niedzielnej Mszy św. nasz ksiądz proboszcz podsumowywał działania parafii w różnych dziedzinach, zainteresowała mnie szczególnie sprawa pomocy charytatywnej. Powiedział, że jest 80 rodzin, którym systematycznie udzielana jest pomoc z parafii, bez względu na to, czy te osoby są gorliwymi katolikami, czy nie. Ale okazjonalnie liczba ta jest o wiele większa. I że działający zespół jest dość dokładnie zorientowany w potrzebach ludzi z tego terenu.
Natychmiast pomyślałam sobie o tych kilku osobach, które na zmianę okupują schody do wszystkich wejść naszego kościoła, od rana do wieczora. I tylko się wymieniają. Jakoś nigdy ich nie zauważyłam w środku kościoła. Wysiadują tam, uprzejmie podtrzymują drzwi wchodzącym, niezależnie od tego czy ci życzą sobie tego, czy nie, w rękach czasem mają różaniec. Obok nich, na schodku, stoi plastikowy pojemniczek na pieniądze. Przeważnie na jego dnie leży kilka monet, od groszowych po 1 lub 2 zł. Jedna z tych pań jest na wózku, bo nie ma nogi. Twarze te osoby mają rumiane, takie jak budowlańcy, pewnie od ciągłego przebywania na powietrzu. I do tego odpowiednią tuszę, bo taki siedzący tryb życia nie sprzyja dobrej przemianie materii. Czasami siedzi młoda kobieta, ta jest chuda i blada. Widziałam też jakiegoś mężczyznę, ale od drugiej strony, gdzie rzadko chodzę.
Po tym oświadczeniu księdza pomyślałam sobie, że przecież jeśli udzielana jest pomoc z parafii, to te osoby, gdyby były potrzebujące, to też by ją otrzymały. O co więc chodzi?
Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Już następnego dnia usłyszałam w telewizji, że Kraków bierze się za rozwiązanie problemu jałmużników. I że niektóre osoby przyjęły już taki styl życia, i w ten sposób po prostu zarabiają pieniądze. Oczywiście, bez podatku.
Poszłam więc do księdza, do kancelarii, żeby się trochę dopytać. Potwierdził te opinie. I powiedział też, że praktycznie nie ma pomysłu na rozwiązanie tego problemu. Kiedyś, gdy zwrócił uwagę tym osobom, że przecież tarasują wejście do kościoła i wyjście, a akurat było dużo ludzi z powodu jakiejś uroczystości, to jakaś parafianka wręcz go skrzyczała, jak można do biednych ludzi tak mówić. Wycofał się więc jak niepyszny.
No to siedzą. Widuję, jak litościwe staruszki wrzucają im pieniądze, życzliwie rozmawiają, wypytując widocznie o sytuację. Te staruszki, które w ten sposób starają się pomagać, często wyglądają o wiele biedniej od jałmużników. I trochę się dziwię, że brak im refleksji lub zaufania do proboszcza. Refleksji, bo jeśli Caritas parafialna pomaga potrzebującym, to i tym osobom też. A jeśli mimo to chcą same coś dać, to znaczy, że nie mają zaufania do księdza i zespołu. Albo uważają, że wiedzą same lepiej, kto tak naprawdę potrzebuje wsparcia. I wtedy same troszkę wcielają się w rolę Pana Boga.
Kościół zachęca do dzielenia się z potrzebującymi. Ale w dzisiejszym świecie nawet ta czynność powinna być w jakiś sposób przemyślana. Nie każdemu można tak na ślepo dawać, tylko dlatego że wyciąga rękę. Przeważnie ci, którzy są naprawdę w biedzie, ręki nie wyciągną za nic w świecie, bo się po prostu wstydzą. I do nich trzeba specjalnie trafić, szukać ich.
Inna sprawa jest z celowością takiej spontanicznej pomocy. Jeśli ktoś potrzebuje na flaszkę, to — choć też obiektywnie jest człowiekiem potrzebującym pomocy — udzielając mu jej, wcale mu nie pomagamy. A raczej — okropnie szkodzimy. Ten człowiek nie będzie miał bowiem motywacji, by zerwać z piciem. Dopóki ktoś mu daje pieniądze, on może spokojnie pić.
Wielokrotnie miałam dylematy, jak pomagać i komu. I w jaki sposób. Zaprzyjaźniona osoba z Częstochowy kiedyś mnie wręcz zapytała, co ma robić, jeśli w drodze do pracy spotyka wciąż tych samych ludzi — czasem z małymi dziećmi lub same małe dzieci — którzy żebrzą na kawałek chleba. A gdy kiedyś oddała swoje śniadanie takiemu — podobno głodnemu, ten je po prostu po chwili wyrzucił.
Sama wybrałam więc kilka miejsc, gdzie systematycznie wpłacam pewne sumy, takie na moją miarę, bo przecież w najbliższym otoczeniu też mam na kogo wydawać pieniądze, i są to pieniądze komuś potrzebne. A resztę pozostawiam mądrości ludzi, którzy te moje datki wykorzystują dla dobrych celów.
No cóż, całego świata nie zbawimy. Wszystkim nie pomożemy. Nie zaspokoimy tych, którzy zwracają się do nas osobiście. Tego nawet milioner by nie przetrzymał, bo wkrótce sam by dołączył do potrzebujących.
opr. mg/mg