Zofia Teliga-Mertens od wielu lat angażuje się w działalność charytatywną. Kilkanaście lat temu przeznaczyła 40 swoich mieszkań dla repatriantów z Kazachstanu
Zofia Teliga-Mertens ma 91 lat, mieszka we Wrocławiu. Od wielu lat angażuje się w działalność charytatywną. Kilkanaście lat temu przeznaczyła 40 swoich mieszkań dla repatriantów z Kazachstanu. Dzięki niej ponad 200 osób wróciło do Polski. Za zaangażowanie i poświęcenie dla innych została uhonorowana najwyższym polskim odznaczeniem — Orderem Orła Białego.
KRZYSZTOF TADEJ: — Jedni mówią o Pani: „Tacy wspaniali ludzie dzisiaj się nie zdarzają”. Inni, że jest Pani szalona.
ZOFIA TELIGA-MERTENS: — Szalona?
— Dodają: „Przecież nikt normalny nie rozdaje swojego majątku!”.
— Istotnie. Pracownicy wydziału do spraw repatriacji MSW moje zaangażowanie w repatriację Polaków z Kazachstanu na początku wieku nazywali „prywatną sprawą starej, pomylonej, ale nieszkodliwej pani”.
— Pani nie przejmowała się tymi opiniami.
— Ale za dużo czasu straciłam w życiu na walenie w mur obojętności. Urzędnicy nie zdawali sobie sprawy, że pomoc dla Polaków przymusowo zesłanych przed laty do Kazachstanu jest czymś niezwykle istotnym. Nie wiedzieli lub nie chcieli wiedzieć, że w latach 30. XX wieku, a później w czasie II wojny światowej Polacy zostali wyrwani ze swoich domów i wywiezieni przez NKWD na Wschód, w głąb Związku Radzieckiego. Zostali w ciągu kilku minut pozbawieni domu, pamiątek, wszystkiego, a czasem nawet głowy rodziny. Znaleźli się w innym państwie i musieli ciężko pracować. Każdy dzień to była walka o przetrwanie. Wiele osób umarło zwłaszcza w czasie wojny z Niemcami. A gdy wojna się skończyła, do Polski mogły powrócić z miejsc zesłania tylko osoby, które przed wojną w 1939 r. miały polskie obywatelstwo, a więc wywiezione na Wschód w latach 1940-41. Potomkowie zesłańców popowstaniowych i ofiary czystek etnicznych na Ukrainie w latach 30. XIX wieku nie mogli z tej repatriacji w 1946 r. skorzystać. Widocznie w Związku Radzieckim obowiązywała zasada: „Każdy obywatel na wagę złota”. Po wydarzeniach październikowych był jeszcze ukłon w stronę Władysława Gomułki. Odbyła się repatriacja na przełomie lat 1956/57 r. Do Polski powrócili ci, którzy — z różnych przyczyn — nie zdołali wyjechać w 1946 r. i którzy zostali wywiezieni z Kresów Wschodnich po zakończeniu wojny. Później działacze Towarzystwa Polonia (odpowiednik dzisiejszej „Wspólnoty Polskiej”) mogli tylko pomarzyć o Polonii na Wschodzie — była na całym świecie, ale nie w Związku Radzieckim. Starzy zesłańcy wymierali a ich potomkowie przechowywali coraz bardziej mglistą świadomość o kraju przodków.
— Realna szansa na sprowadzanie Polaków z Kazachstanu pojawiła się w 1991 r., gdy rozpadł się Związek Radziecki.
— To był dla mnie przełomowy rok. Zadzwoniła koleżanka i powiedziała, że przy budowie kościoła w jej wsi w pobliżu Warszawy pracują Polacy z Kazachstanu. Serce mi mocniej zabiło, bo przecież w czasie II wojny światowej byłam tam na zesłaniu. „Muszę z nimi koniecznie porozmawiać!”— powiedziałam. Zaprosiła ich na obiad i tak poznałam młodych ludzi, którzy opowiedzieli o marzeniach powrotu do Polski. Mówili o wielu mieszkających w Kazachstanie Polakach, którzy też chcą wrócić. Postanowiłam wyciągnąć stamtąd tych ludzi. Zaczęłam chodzić do władz samorządowych. Prosiłam, błagałam, namawiałam, żeby sprowadzili Polaków. Ale z mizernym skutkiem.
— Władze samorządowe się sprzeciwiały?
— Niektóre gminy nawet zaczęły zapraszać pojedyncze rodziny. Organizowały im pracę i miejsce zamieszkania. Do tej akcji dołączyły się również osoby prywatne. Ale kłopoty pojawiały się w związku z sytuacją lokalową gmin. Jeden z wójtów pokazał mi korytarz w swoim urzędzie i powiedział: „Proszę spojrzeć na ten tłum. Na te matki z dziećmi na rękach, na bezdomnych. Od wielu lat czekają na mieszkania. Jeśli dam choć jedno komuś ze Wschodu, to ci ludzie mnie rozszarpią”. Zobaczyłam, że trudno będzie coś zdziałać. Marzyłam, żeby każda polska parafia zorganizowała pomoc i mieszkanie choćby dla jednej rodziny. Wtedy problem repatriacji byłby rozwiązany. W tym okresie mieszkająca we Wrocławiu koleżanka szkolna namówiła mnie do wystąpienia o rekompensatę za mienie pozostawione na Kresach. Ona już pewną rekompensatę otrzymała w bazie porosyjskiej i nawet zaproponowała, że da mi jedno mieszkanie.
— Przed wojną mieszkała Pani na Wołyniu.
— Mieliśmy piękne gospodarstwo, 45 hektarów. Dużo zabudowań — dom, inne budynki. Wspaniałe drzewa, krzewy. Osada nazywała się Wola Rycerska i znajdowała się na południowym krańcu Wołynia, w powiecie krzemienieckim. Ziemię otrzymał ojciec, który był osadnikiem wojskowym. Kiedy pojawiła się szansa na odszkodowanie za ten majątek, zapisałam się do Stowarzyszenia Kresowian Wierzycieli Skarbu Państwa we Wrocławiu. Stowarzyszenie prężnie działało i w ramach rekompensaty uzyskało dla swoich członków, którzy utracili majątki, sporo bloków po wojskach radzieckich. Bloki były w Świętoszowie, ok. 145 km od Wrocławia. W 1988 r. stowarzyszenie starało się natomiast o potężne osiedle (na ok. 4 tys. mieszkańców) przy lotnisku położonym przy trasie A4 (ok. 105 km na zachód od Wrocławia).
— Pani przedwojenny majątek oceniono na...
— 1,2 mln zł. Ponieważ późno przystąpiłam do Stowarzyszenia Kresowian Wierzycieli Skarbu Państwa, udało mi się otrzymać tylko zbywającą im resztkę w postaci 3 budynków wielorodzinnych za 600 tys. zł, w sumie 42 mieszkania dwupokojowe, które później notarialnie przepisałam rodzinom sprowadzanym ze Wschodu, głównie z Kazachstanu.
— Mieszkania były zdewastowane przez poprzednich właścicieli?
— Gdy rodziny rosyjskich żołnierzy je opuściły, to nie były jeszcze tak zniszczone. Potem osiedle przejęło nasze wojsko. Majątek był źle pilnowany albo niepilnowany wcale. Złodzieje, szabrownicy dokonywali dewastacji. W mieszkaniach nie było nic poza ścianami. Wyrwano klamki, rury kanalizacyjne, nawet przewody elektryczne wyciągano ze ścian. Przerażający widok.
— Wykorzystując własne oszczędności, rozpoczęła Pani remont mieszkań.
— Jeszcze przed zniesieniem współwłasności w 2000 r. rozpoczęłam remont dachu budynku wskazanego mi przez zarząd stowarzyszenia. Materiały wzięłam na kredyt, licząc na sponsorów, ale oni zawiedli. Wykorzystałam wszystkie rodzinne oszczędności, popadłam w długi, ale z nich wyszłam. Pomógł Bank Zachodni we Wrocławiu. Następnie dachy, doprowadzenie wody, odprowadzenie ścieków zafundował kombinat miedziowy w Lubinie. Męczyły mnie urzędnicze opory, ale gdy wieczorem wracałam do domu, czekały na mnie listy od rodaków, którzy marzyli o powrocie do Polski. To dodawało mi sił.
— Pierwsze rodziny zaczęły przyjeżdżać i...
— Wcześniej do nich pisałam i zwracałam uwagę, że Polska to nie Kanada, ale że można się tu urządzić. Niestety, często będą uważani za „ruskich”.
— Ten problem dotyczy wielu rodzin repatriantów. Niektórzy przez to wrócili do Kazachstanu.
— Wolałam ich uprzedzić, żeby nie byli rozgoryczeni, dodawałam otuchy tym, którzy się wahali. Podkreślałam, że robią to dla dzieci, które powinny mieć szansę na lepszy los. Przyjeżdżali i od razu zaczęli pięknie urządzać mieszkania. Dziwiłam się, skąd mają takie zdolności. Pilnie i solidnie pracowali, przeskok cywilizacyjny ich nie zaskoczył.
— Zmieniła Pani na lepsze życie ponad 200 osób. Są wdzięczni?
— Z tym akurat bywa różnie. Nie robiłam tego, żeby słuchać słów wdzięczności. Ci, którzy tu przyjechali, to normalni ludzie, a nie anioły, mają też wady. Zostali skazani na wygnanie nie z własnej winy, tylko dlatego, że byli Polakami, więc nas powinna obowiązywać solidarność narodowa. Należy ich stamtąd wyciągnąć, jeśli tylko tego chcą. Niezależnie od tego, czy są bardziej, czy mniej szlachetni.
— Żałowała Pani kiedyś, że przekazała 40 mieszkań repatriantom?
— Nie, nigdy. Nawet przez chwilę. Dlaczego miałabym żałować?
— Mogła je Pani np. sprzedać i nie martwić się o pieniądze do końca życia. Inni, którzy również odzyskali mienie zabużańskie w postaci mieszkań, podobnie deklarowali, że przeznaczą coś dla repatriantów z Kazachstanu, ale tego nie zrobili.
— Niektórzy tak mówili, a postąpili inaczej. Ale czy są z tego powodu szczęśliwi? Nie sądzę. Dla mnie to było naturalne, że jeśli można zrobić coś wartościowego, pożytecznego dla innych, to trzeba tak czynić. W pieniądzach nie jestem zakochana. Doświadczenia wojenne wpłynęły na to, jaki mam stosunek do dóbr materialnych.
— Pani również została wywieziona na Wschód, 10 lutego 1940 r.
— Miałam wówczas 13 lat i uczyłam się w drugiej klasie gimnazjalnej Liceum Krzemienieckiego. Od początku 1939 r. mieszkałam razem z matką, która podjęła pracę w Krzemieńcu, żebym nie musiała się poniewierać po stancjach. Ojciec, kpt. Stefan Teliga, uczestnik trzech wojen: I światowej, polsko-bolszewickiej i II światowej, został aresztowany już w październiku 1939 r., gdy okrężnymi drogami wrócił z kampanii wrześniowej. Wywinął się od Kozielska, bo miał ręce rolnika i znał języki — rosyjski i ukraiński.
— Jak zapamiętała Pani moment wywiezienia?
— Typowe postępowanie — natarczywe pukanie do drzwi nad ranem, odczytanie wyroku przesiedlenia na inny teren. Bardzo przytomnie zabrałyśmy się z mamą do pakowania. Nie miałyśmy walizek, więc obuwie i garnki pakowałyśmy do worków, a ubrania i pościel w prześcieradła wiązane na krzyż. Zabrałyśmy tego sporo na sanie. Podwieziono nas pod przepełniony wagon. Pozwolono wziąć tylko pościel i trochę ubrań. Reszta trafiła do wagonu bagażowego i, oczywiście, nigdy więcej swoich rzeczy nie zobaczyłyśmy. Dwa dni czekaliśmy na stacji na dowiezienie ludzi z odległych wiosek. Tuż przed odjazdem zdarzyło się coś niezwykłego. Odryglowano wagon i wepchnięto 3 mężczyzn dowiezionych z więzienia. Jednym z nich był mój ojciec. Ogrom szczęścia w nieszczęściu. Można powiedzieć, poczucie bezpieczeństwa w tych absurdalnych okolicznościach.
— Cud.
— Można tak powiedzieć, bo przecież praktyka była inna. Mężczyzn przed wywózką rodziny aresztowano i o wielu z nich słuch zaginął. Decyzją dołączenia do transportu aresztowanych wcześniej oficerów szef krzemienieckiej placówki NKWD przynajmniej na jakiś czas ratował im życie. Pozostali więźniowie zostali wymordowani przed wkroczeniem Niemców w 1941 r. Stosy ciał na dziedzińcu więzienia pozwolono oglądać mieszkańcom.
— Dokąd została Pani wywieziona z rodzicami?
— Na początku trafiliśmy do rejonu leńskiego w obwodzie archangielskim. Nasze specjalne osiedle znajdowało się w miejscowości Zapań Jarenga, przy ujściu Jarengi do Wyczegdy. Było tam kilka białoruskich rodzin przesiedlonych w 1930 r. Mówiono nam, że mamy szczęście, bo ich przywieziono zimą i rzucono w śnieg w lesie. Trzeba było szybko budować szałasy z gałęzi, żeby nie umrzeć z zimna, a mrozy w tym rejonie często przekraczają -40oC. Ci, którzy przeżyli, zbudowali później baraki, do których nas przywieziono.
W osiedlu obowiązywała jedna zasada: „Kto nie pracuje, ten nie je”. Wszyscy musieli pracować. Mężczyźni jako drwale przy wyrębie lasu, kobiety piłowały drewno na mniejsze kawałki. Ja byłam wyrośnięta, miałam ok. 170 cm wzrostu. Skierowano mnie do pracy w kuchni. Nosiłam wiadra wody z rzeki, rąbałam drewno na opał. Pomagałam w przygotowywaniu jedzenia w ogromnych kotłach, a potem je czyściłam. Nieraz widać było tylko moje stopy na brzegu kotła, jak wisiałam w jego wnętrzu i czyściłam środek. Kiedyś mama musiała mnie zastąpić na jeden dzień i powiedziała potem, że ona to już woli pracować w lesie.
— Czy ludzie w osiedlu intensywnie się modlili?
— Ateizm w tym czasie nie był w modzie. Tym, co robimy w barakach, nie interesowano się w sposób szczególny. Bez nadziei na przyszłość trudno było sobie wyobrazić nasze życie, ale nikt nie miał pojęcia, jak ono może się zmienić. Z Europy dochodziły bardzo złe wieści. A jednak już latem 1941 r. londyński rząd podpisał umowę z rządem ZSRR, ogłoszono amnestię i pozwolono wyjechać w rejon formowania się Armii Polskiej pod dowództwem gen. Andersa. Ta wielomiesięczna podróż, choć w niezaryglowanych wagonach, była straszna. Teren centralnej Rosji był tak zatłoczony, że naszego pociągu nawet nie zatrzymano w pobliżu Buzułuku, gdzie formowała się Armia Polska, tylko skierowano go dalej na południe. Niektóre z podstawionych wagonów były zawszone, rozpanoszył się tyfus plamisty, umierali też starzy ludzie, dla których ta podróż była zbyt trudna. Nigdy nie było wiadomo, jak długo potrwa postój. Musieliśmy przepuszczać pociągi z wojskiem na front i z rannymi na tyły. Każde wyjście za potrzebą mogło się skończyć rozstaniem z rodziną, bo nie zawsze udawało się dogonić dany skład. Tak w Uzbekistanie został nasz ojciec. Ci, którzy zawrócili do Buzułuku, zawiadomili dowództwo, że ojciec trafił do szpitala. Już z niego nie wyszedł. Parę miesięcy później do Uzbekistanu zjechała cała Armia Polska. Zostały po niej potężne cmentarze wojskowe.
Nasz skład cofnięto do Kazachstanu, również zatłoczonego. Tam spędziliśmy kilka lat w prymitywnych warunkach. Głodowaliśmy jak wszyscy, ale nam było trudniej. Przetrwaliśmy dzięki miejscowej ludności, która również cierpiała głód, ale nam trochę pomagała. Wie Pan, co mnie dziś w Polsce boli? Kubły na śmieci pełne żywności i dyskusja o uchodźcach. Ja nie zapomniałam, że wychodźcy cywilni z armią gen. Andersa — wymizerowani, głodni, zawszeni, zainfekowani tyfusem i krwawą biegunką — znaleźli opiekę w Persji, na Bliskim Wschodzie, skąd rozjechali się po całym imperium brytyjskim. Oni też nie rozumieją naszej postawy wobec imigrantów.
Bardzo dużo zdrowia w 2015 r. kosztowała mnie sprawa deportacji wielodzietnej rodziny z Donbasu. Udało się wygrać ze strażą graniczną, skorzystało z tego kilka podobnych rodzin. Nie cieszyły mnie wtedy transparenty: „Repatrianci zamiast imigrantów”. To bardzo złożona sprawa. Nasze protesty przeciwko imigrantom mogą na zachodzie Europy budzić niesmak, ale żaden kraj zachodni nie poniósł takich strat w ludności cywilnej jak Polska, kraje bałtyckie, Mołdawia. Żaden kraj zachodni nie ma przymusowo poza granicami tylu swoich rodaków co Polska — zesłania i emigracja polityczna to nasza specjalność. Jako państwo jesteśmy przede wszystkim nie w porządku stosunku do tych ludzi, którzy od pokoleń przebywają w miejscach zesłania i nie mają dość sił, żeby stamtąd wyruszyć do wyidealizowanej ojczyzny przodków. Była szansa naprawienia tej sytuacji po wyjeździe wojsk byłego Związku Radzieckiego, ale jej nie wykorzystaliśmy. Wielki wstyd.
Nie ukrywam, że też się obawiam radykalizującego się islamu, chociaż kilka trudnych wojennych lat przeżyłam wśród muzułmanów i bardzo dobrze ich wspominam. Dziś wolałabym widzieć naszych rodaków, którzy przebywali dotąd w Kazachstanie i republikach środkowoazjatyckich, już w Polsce. Gdybyśmy wobec nich wypełnili obowiązek moralny — niezależnie od tego, kim oni są dzisiaj — być może Europa Zachodnia zrozumiałaby naszą trudną sytuację. A poza tym to dzisiaj żadna łaska z naszej strony, bo repatriacja staje się naszym interesem gospodarczym, a dalsze jej hamowanie przez niektóre czynniki wydaje się sabotażem.
— W czasie naszej rozmowy nieprzerwanie dzwoni do Pani telefon. Ludzie ciągle proszą Panią o pomoc?
— Wiele osób. Dzwonią, pytają, proszą o interwencję. Nie radzą sobie z biurokracją, sądami. Spotykają tam ludzi bezdusznych, obojętnych, którzy zasłaniają się przepisami i nie chcą pomóc. Staram się pomagać na tyle, na ile mogę, ale to jest dla mnie coraz trudniejsze. Mam 91 lat. Z trudem chodzę, już brakuje mi sił. Źle się czuję. Ale to złe samopoczucie fizyczne wiąże się z psychicznym — bo patrzę na to, co się teraz dzieje, na stosunki międzyludzkie. Są inne niż dawniej. Okropne.
— Okropne?
— Ludzie nie są solidarni. Nikt nie ma czasu. Chcą jeszcze więcej zarobić, są zabiegani. Jeden drugiego dzisiaj chce wykpić, oszukać, upokorzyć. Ilu mamy teraz cwaniaków, którzy tylko kombinują, jak najwięcej zarobić! I takich, którzy z różnych instytucji próbują wyciągnąć jak najwięcej dla siebie.
Jeśli za chwilę odejdę z tego świata, to z żalem, że nie doczekałam lepszych stosunków międzyludzkich. Patrząc z perspektywy mojego życia, widzę, że ludzie stają się coraz gorsi. Niestety.
— Ale są też pozytywne sygnały. Choćby to, że Pani postawa została uhonorowana. Otrzymała Pani w maju 2017 r. najwyższe polskie odznaczenie za pomaganie innym.
— To rzeczywiście było niezwykłe zaskoczenie. Order Orła Białego dla takiej szarej myszki jak ja? Nie wierzyłam. Przecież wcześniej otrzymywali go wielcy dygnitarze, politycy, działacze opozycji. Ten order dostałam przede wszystkim za pomoc dla repatriantów, czyli to, co wydaje mi się normalne, oczywiste. Odbierając go, powiedziałam Panu Prezydentowi RP, że jestem bardzo szczęśliwa, że sprawa repatriacji Polaków wreszcie przestała być „prywatną sprawą — jak to kiedyś mówili urzędnicy — starszej, pomylonej, ale nieszkodliwej Pani”.
opr. mg/mg