O działalności dobroczynnej w jednej z parafii w Sosnowcu
W kuchni państwa M. mało miejsca. Nad rozgrzaną blachą pieca na sznurku suszą się dziecięce skarpetki. Pokrywka głośno skacze na garnku z kapuśniakiem.
- Za panny pracowałam, ale jak się zaczęły rodzić dzieci... 21 lat już do pracy nie chodzę - mówi gospodyni. - Firmę, w której pracował mąż, zamknęli. Czworo dzieci dostaje obiady w szkołach. Córka niedawno urodziła wnuczkę, Wiktorię, i też z nami mieszka. Dwie osoby zawsze muszą spać na podłodze. Z pomocy społecznej dostajemy 200 zł. To nie starcza na światło i mieszkanie. W pokoju słychać telewizor, ale młodsza córka, Basia, zaciekawiona rozmową, uśmiecha się do nas bezzębnym uśmiechem tracącego mleczaki przedszkolaka. - Przyśle ją pani do nas jutro, bo o dziewiątej będziemy dzielić kiełbasą? - pyta Irena Wysocka, z którą tutaj przyszłam. - Przyjdzie starsza, ale ostatnio to coś mało serków dostaliśmy - mówi z pretensją w głosie Hanna M. Już na ulicy Irena Wysocka wzdycha. W tej pracy, zamiast wdzięczności, często można się spotkać z wyrzutem, że ofiarowanych darów jest za mało. Ale mimo to trzeba dla każdego zachować uśmiech i życzliwość. Na liście Koła Charytatywnego sosnowieckiej parafii Świętego Tomasza Apostoła figuruje pięćdziesiąt rodzin znajdujących się w podobnej do państwa M. sytuacji. Parafia liczy 12700 wiernych, i panie pracujące w Kole zdają sobie sprawę, że o wiele więcej osób ma trudne warunki materialne, ale być może wstydzi się prosić. Irena Wysocka, Marianna Łata, Bożena Ambroży, Jadwiga Urzędowska i Agnieszka Michalska postanowiły przynajmniej w jakimś stopniu pomagać potrzebującym. Trzy lata temu, dzięki zachęcie proboszcza, ks. Jana Szkoca, utworzyły grupę charytatywną.
- W każdy poniedziałek rozdajemy siedemdziesiąt serków, jogurtów, kefirów, które ofiarowuje nam Sosnowiecka Spółdzielnia Mleczarska "Jogser". Do tego ksiądz proboszcz dodaje 100 zł, za które kupujemy inne produkty - mówi Irena Wysocka. - Raz w miesiącu rozdajemy wędliny, darowane przez hurtownię pana Dariusza Szatana - kiełbasy, pasztety, głowiznę, kości ze schabu. Kolejka przed kancelarią parafialną ustawia się dwie godziny przed rozpoczęciem wydawania, wcześniej musimy towar podzielić tak, żeby dla każdego choć po pół kilo starczyło. Czasem rzeczywiście tak wypadnie, że ktoś dostanie tylko trzy serki, ale nikt nie odchodzi z niczym. Panie dwoją się i troją przy krajaniu wędlin. Czekający na przydział rozmawiają, nerwowo palą papierosy. - Proboszcz krzyczy, jak zobaczy, że ktoś pali, a jakby poczuł wódkę...! - informuje mężczyzna, którego wygląd zdradza zamiłowanie do butelki. - Mamy tu problemy z pijącymi, przeszkadzają nam pracować, raz któryś ukradł szczotkę - opowiada pani Marianna. - Ale im też trzeba dać, tylko mniej, żeby zjedli, a nie zaraz sprzedali na alkohol. Alkoholicy proszą też o pomoc proboszcza, żeby im "dał na chleb". A on wie, że ten ich chleb - to wódka. I po swojemu ich resocjalizuje - tłumaczy, radzi. - Widzimy tę biedę. Czasem trzydziestoletnie, bezrobotne kobiety proszą "niech mi pani znajdzie pracę" - opowiada pani Marianna. - Ale żadna nie spróbuje choćby pozamiatać koło kościoła, nie spyta, w czym pomóc - zauważa pani Irena. - A na pewno dostałyby coś za dobrą wolę.
Potrzebujące są najczęściej rodziny z kilkorgiem dzieci. Panie Irena i Marianna wiedzą, kto czeka na ubranka, bo urodziło mu się maleństwo. Sortują odzież, którą ofiarowali parafianie i przekazują ją chętnym. Kiedy matki przychodzą po dary żywnościowe, pani Irena często je przepytuje, co ksiądz mówił na kazaniu w niedzielę, o czym była Ewangelia? Na te pytania dobrze odpowiada zwykle tylko kilka osób. Przykre to, że ludzie korzystający z pomocy kościelnej nie przychodzą na Msze święte. Niedawno dowiedziały się, że przyjmująca ich dary rodzina z siedmiorgiem dzieci ma w drugim pokoju telewizor z anteną satelitarną. W dodatku jeszcze nie ochrzciła czwórki dzieci. - Ale nie przestajemy im pomagać, dzieci nie są przecież niczemu winne, a w tej rodzinie jest ich dużo. - mówi pani Irena. Tego też nauczyły się od proboszcza. Już taki jest, że każdego musi ugościć, poczęstować tym, co jest na plebanii. - Czasem usłyszy się "Bóg zapłać", "dziękuję", a czasem wymówkę, ale taka to służba - mówią. - We wszystkim pomaga nam proboszcz - opowiada pani Irena. - Kiedy choremu dziecku trzeba wykupić lekarstwa czy dofinansować wyjazd do sanatorium, zawsze idę do niego, bo nie odmówi. Panie Marianna i Irena są ze sobą zaprzyjaźnione. Mają obok siebie działki, hodują na nich mieczyki, gerbery, róże, frezje i w każdą sobotę przystrajają nimi ołtarze w świątyni. Myją wazony, układają w nich kwiaty, zwłaszcza te z wysokimi łodyżkami. - Zgadzamy się ze sobą - mówi pani Irena. - Marianna jest mocna, pomaga dźwigać żywność, ciężkie wazony, można na nią liczyć. Jak widzę, pani Marianna łatwo się też wzrusza. - Kiedy syn Ryszard mnie pyta: mamuś, skąd bierzesz tyle sił, odpowiadam, że Bozia mi je daje - opowiada ze szklącymi się oczami. - Należę do Żywego Różańca, każdy dzień rozpoczynam modlitwą o błogosławieństwo. Pomagam innym, bo tak chcę dziękować Bogu za dobrego męża, za dzieci, z których żadne nie powiedziało mi inaczej niż "mamuś"... Pani Marianna przez 20 lat była szefową kuchni w szkole podstawowej, uczniowie uwielbiali ją za "parowce"- kluski na parze. Dziś ma dwoje wnucząt. Pani Irena 26 lat pracowała w zakładzie włókienniczym jako barwiarka tkanin. Razem z mężem zajmuje się dziś już 47-letnim synem, Dawidem, cierpiącym na porażenie mózgowe. - To wysoki mężczyzna, jest na rencie, stale sobie w domu wynajduje robotę, dużo czyta, ale najbardziej lubi się modlić - zwierza się jego mama. - Ja odmawiam codziennie trzy Tajemnice Różańca, jak się pomodlę, to mi lżej. Pomagam innym, bo wierzę, że po mojej śmierci inni też pomogą mojemu Dawidowi, że Pan Bóg nie da mu zmarnieć. Kiedy z powodu tych moich zajęć nie ma mnie w domu, syn zawsze czeka przy oknie.
W Świętego Mikołaja do kościoła "na Pogoni" zaglądają też dzieciaki z innych parafii. Rokrocznie proboszcz Jan Szkoc przygotowuje około 1600 paczek. Najpierw jeździ po hurtowniach, żeby dostać jak najtańsze słodycze. W tym roku były dwie paczki ciastek, pomarańcza, czekolada, cukierki i książki dla dzieci albo dla rodziców.W pakowaniu pomagała proboszczowi młodzież. Po wszystkich świątecznych Mszach przed ołtarz wychodził Mikołaj w otoczeniu aniołków i rozdawał dzieciom prezenty. - Gdy przychodzące do nas po serki panie, które nie były w kościele, dowiedziały się, że proboszcz rozdawał paczki mikołajowe, zaraz ustawiły się pod jego drzwiami w kolejce. Ale ksiądz był wtedy w szkole - wspomina pani Irena. Proboszcza ze Świętego Tomasza znają też w okolicy z tego, że podczas Pielgrzymki Zagłębiowskiej codziennie czymś częstuje dwa tysiące pielgrzymów. Pierwszego dnia każdy dostaje jogurt, drugiego lody, trzeciego - kremówkę papieską z... sera, z piekarni życzliwych państwa Gorgoniów z Siemoni (to taka modyfikacja receptury, bo krem rozpłynąłby się z gorąca). - Już nie wiem, czy pielgrzymi pamiętają bardziej lody, czy mnie - śmieje się ksiądz. Do parafialnej tradycji należy też dzielenie się święconką z potrzebującymi. Kto może, w Wielką Sobotę przynosi do kościoła trochę szynki, jajek, słodyczy, a z zebranych darów i ofiar wrzucanych do "jajecznej puszki" panie z Koła Charytatywnego przygotowują zwykle 150 paczek i roznoszą je po domach. W tym roku do akcji włączyła się też młodzież z Liceum i Gimnazjum Katolickiego im. św. Jana Bosco, działającego przy parafii. Czwartoklasistka Dagmara Więcławek opowiada o szkolnych zbiórkach darów dla dzieci z hospicjum, z Ośrodka Wychowawczego św. Jadwigi, z domu dziecka. Młodzież wspomaga też, liczącą aż 20 dzieci, rodzinę z Sopotni, którą poznała podczas wakacyjnej oazy, a ostatnio także rodzinę z Klimontowa.
Parafia Świętego Tomasza Apostoła - kościół z czerwonej cegły, budynek katolickiej szkoły z ostrą wieżą. A może panie Irena, Marianna, Bożena, Jadwiga, Agnieszka, licealistka Dagmara, ks. Jan, ks. Mariusz... I ci wszyscy, którzy ich spotykają.
opr. mg/mg