Łaźnia dla bezdomnych powstała z inicjatywy Papieża Franciszka w Watykanie - to współczesne "termy" rzymskie
Przynajmniej jedną rzecz mogłem zrobić w imieniu samego papieża. W środku upalnego lata w imieniu Franciszka pomagałem biednym w łaźni na Watykanie.
Lipiec, w Rzymie pełnia lata. Temperatura sięga 38 stopni (w cieniu oczywiście), a wilgotność — 90 proc. Turyści są właściwie wszędzie. Kto wytrzymuje na otwartym powietrzu przez kilka godzin, zaraz po zwiedzaniu biegnie pod prysznic. — Jestem cały mokry — mówi do mnie jeden z napotkanych rodaków. — Spodziewałem się, że będzie gorąco, ale nie aż tak wilgotno — dodaje, pokazując mokre plecy.
Kiedy docieram do łaźni dla bezdomnych, która powstała z inicjatywy papieża Franciszka, też jestem już prawie cały mokry. Właściwie sam chcę wziąć prysznic. Valentino, jeden z watykańskich pracowników, z którym będę na służbie, szybko mnie uświadamia, że to, co ja teraz przeżywam, bezdomni znoszą tygodniami.
Słyszałem, że istnieją w Rzymie miejsca, w których osoby niemające dachu nad głową mogą się umyć, dlatego zastanawiam się, dlaczego tego nie robią. Po rozmowie z moim współpracownikiem wszystko staje się jasne: najbliższe tego typu miejsca znajdują się daleko od centrum. Jest jedno bliżej centrum, zorganizowane przez wspólnotę Sant'Egidio, ale przychodzi tam zbyt wiele osób.
Bezdomni muszą wybrać: albo mieć blisko do wody, albo do ludzi, którzy mogą im pomoc przeżyć następny dzień. Na obrzeżach Rzymu jest wiele udogodnień, ale nie ma tam pielgrzymów. Zrozumiałem. Biorę się więc do roboty, choć nie ukrywam, że zaczyna mi towarzyszyć dziwne przeczucie, że bezdomni nieźle się urządzili.
Jest dziewiąta rano. Od siódmej z pryszniców skorzystało prawie 50 osób. Do czternastej jest ich prawie 150, choć zwykle liczba osób zależy od dnia tygodnia. W poniedziałki i czwartki można odebrać bieliznę na zmianę i skorzystać z usług fryzjera. Valentino mówi, że w łaźniach robi się wówczas zupełny bałagan. Wszyscy wchodzą sobie na głowę. Jedni się golą, inni strzygą, a jeszcze inni dzwonią dzwonkami w kabinach, że woda nie leci.
W momencie, kiedy Valentino wprowadza mnie w świat współczesnych „term rzymskich”, starsza pani prosi o dezodorant. Przez to wszyscy, którzy stoją obok, są już odświeżeni. Łącznie ze mną i Valentino. — To normalne — usprawiedliwia kobietę młody mężczyzna. — Panie muszą pachnieć, nawet te z ulicy. One też mają swoją godność — wyjaśnia łamaną włoszczyzną. Nie dziwi mnie więc fakt, że Valentino dbając o godność ubogich, zmywa kabinę prysznicową po każdym jej użyciu. Zaraz za starszą panią w kolejce ustawia się inna pani, dużo młodsza, pięknie mówiąca po włosku. Uwagę przykuwa swoim wyjątkowo wyraźnym makijażem. Podchodzi najpierw do umywalki, aby umyć twarz i spokojnie wraca do kolejki. Po kąpieli maluje się ponownie.
Początkowo myślę, że poza rutynową pomocą w postaci spisywania listy osób, które przychodzą do pryszniców papieskich, nic szczególnego robić nie będę. Zresztą lista okazuje się naprawdę ważna, bo niejeden chce się wepchnąć przed drugiego, kartka natomiast robi wrażenie poważnego dokumentu. — Z Kościoła się nie żartuje — komentuje biurokratyczne „zasady pod prysznicem” młody Rumun. Wpisywanie i wywoływanie kolejnych osób do zaledwie trzech kabin nie zajmuje mi jednak zbyt wiele czasu.
Postanawiam trochę się rozejrzeć. Przed wyjazdem na Watykan siostry nazaretanki, które z wieloma innymi wolontariuszami często tutaj pomagają, udzieliły mi odpowiednich instrukcji, abym dobrze ten czas wykorzystał. — Służyć bezdomnym — tłumaczyła mi jedna z sióstr, która podrzuciła mnie do centrum — to dać im czas na rozmowę. Trzeba ich posłuchać — powiedziała. Przypominam sobie, że wcześniej przy śniadaniu inna z sióstr kazała mi zabrać mały batonik z czekoladą, bo „tam zawsze przychodzi ten taki wysoki”, który lubi słodycze.
Ostatecznie nie zabieram ze sobą niczego, ale pamiętając o podpowiedziach sióstr, wychodzę w końcu przed łaźnie i siadam ze wszystkimi w kolejce. Starszy pan czyta właśnie gazetę i komentuje złe rządy w Italii. Inni czasem dorzucają swoje komentarze dotyczące Grecji, podkreślając, że całe południe Europy kiedyś popadnie w biedę. Ostrzej sytuację komentuje Mołdawianin w średnim wieku, który wygraża bogatym państwom, że doprowadziły do ubóstwa narody mniej zamożne. — Ta cywilizacja upadnie — mówi już podniesionym głosem — tu nie ma ani Boga, ani dobroci ludzi. Jest tylko gonitwa za pieniędzmi — dodaje. Krytyczna opinia wywołuje gorącą dyskusję.
Siedzący obok Rumun w średnim wieku wyznaje, że kiedyś chciał zabić jednego Włocha. Po chwili przyznaje, że pewnie nigdy by tego nie zrobił, ale powód miał. Po czterech dniach ciężkiej pracy dostał 20 euro na rękę. Potem, gdy zasnął na ulicy inni bezdomni okradli go ze wszystkich dokumentów i nawet gdyby udał się na policję, nikt by mu nie uwierzył. Na posterunku mógł usłyszeć jedynie, że próbuje zatrzeć swoją prawdziwą tożsamość. Po chwili mężczyzna prosi mnie na stronę. Chce porozmawiać spokojnie, w cztery oczy. Ku mojemu zaskoczeniu, które zresztą zdradza moje ukryte stereotypy i uprzedzenia, nie prosi o pieniądze. Nasza rozmowa koncentruje się na odczuciu braku nadziei. Bezdomny pokazuje mi swoje rany po wypadku. Ten straszny widok to efekt braku ubezpieczenia i pieniędzy. Potem już tylko spokojnie rozmawiamy o przyszłości. — Jakaś nadzieja jednak jest — przyznaje. — Inaczej by mnie tu nie było. Ta łaźnia to moja mała nadzieja. Ktoś o mnie pamięta. Papież Franciszek o mnie pamięta.
W ciągu całego dnia porozmawiać chce jeszcze wielu. Niektórzy płaczą, inni chcą się przytulić, jeszcze inni opowiadają wesołe historie. Nikt, zupełnie nikt, nie prosi mnie o pieniądze!
W czasie jednej z rozmów podchodzi młoda, elegancka kobieta i przedstawia się, że jest z „Corriere della Sera”. Jeden z bezdomnych wyrzuca z siebie kilka wulgarnych słów na temat dziennikarzy i każe jej odejść. — Wy wszyscy kłamiecie — dodaje na odczepne.
Nieco później odnajduję tę dziennikarkę. Cierpliwie czeka na okazję, aby ktoś chciał z nią porozmawiać. Niestety nie udaje jej się. Do łaźni sprowadza ją temat: nie wszyscy Rzymianie są zadowoleni z „fryzjera i łazienki papieża”, jak to zgrabnie ujmuje dziennikarka. Niektórzy narzekają na tłumy bezdomnych pod piękną kolumnadą Berniniego i nieprzyjemny zapach, a łaźnie są bardzo blisko wejścia do bazyliki dla pielgrzymów. — Ciekawe, że dotychczas nikomu nie przeszkadzała toaleta, która stała w miejscu, gdzie dzisiaj są prysznice — skomentuje później jedna z sióstr nazaretanek, która regularnie służy bezdomnym.
Inicjatywa papieża Franciszka, aby zbudować prysznice na Watykanie, zrodziła się z pomysłu podpowiedzianego Ojcu Świętemu przez jałmużnika papieskiego abp. Konrada Krajewskiego. — On ma takie szalone pomysły — mówi jeden z księży mieszkających w Rzymie. Abp Krajewski przy okazji spotkania z siostrami nazaretankami opowiedział im, jak się to wszystko zaczęło. „W październiku poprzedniego roku wyszedłem z kościoła Świętego Ducha, gdzie zwykle chodzę do spowiedzi. Na ulicy via della Conciliazione spotykałem Franco, bezdomnego. Pochwalił się, że tego dnia obchodzi 50. urodziny, a już w sumie dziesięć lat żyje na ulicy. Postanawiałem zaprosić go na kolację do restauracji. Usłyszałem jednak odpowiedź: nie mogę, ja śmierdzę. Nalegałem i w końcu poszliśmy. Przy stole dowiedziałem się ważnej rzeczy. W Rzymie, wytłumaczył mi Franco, nie brakuje jedzenia. Nikt w Rzymie z głodu nie umiera. Brakuje jednak miejsc, w których można byłoby się umyć”.
Rozmawiając z bezdomnymi polskiego pochodzenia, których w Rzymie jest sporo, słucham opowiadań o wspólnych wycieczkach z ks. Konradem. Jeden z młodych Polaków chwali się, że z don Corrado, bo tak nazywają go tutaj bezdomni, był na zakupach. Pomagał też nosić jedzenie, które biedni otrzymują regularnie w punktach Caritas i tych organizowanych przez jałmużnika papieskiego. Inny z Polaków wyrzuca jednak arcybiskupowi, że to wszystko robi tylko na pokaz. — Co będzie z nami dalej, o tym już nie myślą — dorzuca z mocno rozczarowaną miną. Kiedy odchodzę, woła z daleka, żebym jeszcze do nich przyszedł, że czują się samotni.
Po skończonej pracy idę z kilkoma z nich na kawę. Pani w barze (we Włoszech na kawę chodzi się do baru, który przypomina kawiarnię) zaprasza nas do stolika i mówi, że zapłacimy symbolicznie.
Na koniec Valentino przypomina mi bardzo miłą rzecz: „Niech ksiądz pamięta, to była służba w imieniu samego papieża”.
Wszystko się zmienia, kiedy ludzie zaczynają patrzeć na siebie oczami miłosierdzia. Ja wpatrywałem się w oczy bezdomnych i widziałem w nich pokój i strach, pokorę i złość, rozczarowanie i akceptację. Na dnie przebłyskiwała jednak wdzięczność. A ja z wdzięcznością patrzyłem na tych, którzy zmienili mój sposób postrzegania Rzymu. W samym centrum przypomina on teraz atmosferę rzymskiego opactwa Tre Fontane, które znajduje się daleko od bazyliki św. Piotra, przy kościele Ścięcia św. Pawła, ok. 500 m od ostatniej stacji niebieskiej linii metra (Laurentina). Warto tam pójść i przy okazji podejść także na wznoszące się w pobliżu wzgórze zamieszkiwane przez Małe Siostry Jezusa. To ich dom generalny, który przypomina ubogą wioskę afrykańską. Małe drewniane domki, a na środku prosta kaplica z wystawionym nieustannie Najświętszym Sakramentem. Bracia z opactwa żyją bardzo ubogo i przestrzegają surowej reguły życia. Zasadniczo milczą. Siostry podejmują pracę w tzw. niższych zawodach i towarzyszą ludziom najprostszym w ich codziennym życiu. Nie głoszą rekolekcji. Nie mówią zbyt wiele. Cisza pokornej i ubogiej obecności jednych i drugich daje jednak do myślenia. Przywołuje uczucia podobne do tych, które poznałem w łaźni na Watykanie.
opr. mg/mg