• Gość Niedzielny

Chrzestni do lamusa?

Kolejne diecezje włoskie rezygnują z rodziców chrzestnych. Czy to wyraz duszpasterskiego realizmu, czy raczej duszpasterskiej kapitulacji?

Nie rozumiem logiki sporej części włoskich biskupów, którzy zdecydowali się na krok radykalny, a mianowicie- „rezygnację z rodziców chrzestnych”. To znaczy: rozumiem logikę, którą się kierowali, rozumiem problemy, jakie coraz częściej pojawiają się po narodzinach dziecka, gdy trzeba dokonać wyboru chrzestnego, a w najbliższym otoczeniu nie ma nikogo, kto spełniałby wszystkie warunki określone przez prawo kanoniczne. Ale to właśnie prawo od dziesięcioleci zakłada przecież, że „jeśli to możliwe” (kan. 872), dziecko powinno mieć chrzestnego, jednego lub dwoje (kan. 873).

Ciekawym tematem jest przy tym kwestia płci rodziców chrzestnych, która w łacińskim oryginale Kodeksu prawa kanonicznego jest jednoznaczna: unus et una, zaś w polskim „dwoje” przysparza niektórym kłopotów, co sprawia, że wielokrotnie pojawiają się pytania o to, czy można wybrać dwie matki lub dwóch ojców chrzestnych. W każdym razie – jak pisze Beata Zajączkowska – „pięć lat temu z rodziców chrzestnych zrezygnowali biskupi diecezji Rossano-Cariati, Melfi-Rapolla-Venosa i archidiecezji Spoleto-Norcia. Z czasem tropem tym poszły kolejne diecezje, m.in. Viterbo, Grosseto, Lecce, Pescara, Amalfi-Cava de’ Tirreni, Katania, Sulmona-Valva, Pitigliano Sovana-Orbetello” („Chrzest bez chrzestnych?” – GN 5/2022 ss. 30–31). Bardzo prawdopodobne wydaje się, że autorytarne, z góry i we wszystkich przypadkach zrezygnowanie z wybierania dziecku rodziców chrzestnych jest spowodowane dość kłopotliwą sytuacją, gdy jakiejś osobie należy tej godności odmówić (we włoskim kontekście chodziło przede wszystkim o mafijne układy i jednoznaczne potępienie życia niezgodnego z wiarą). Trudnych kwestii związanych z wyborem rodziców chrzestnych nie unikamy jednak w Kościele od lat, choćby przy okazji podejmowania decyzji wobec osób żyjących w związkach niesakramentalnych, związanych poprzednim małżeństwem, bez możliwości stwierdzenia jego nieważności, praktykujących jednak wiarę bardzo gorliwie. „Czy nie lepiej dopuścić do tej godności takiego wiernego, zamiast kogoś, kto żyje, owszem, w związku sakramentalnym, ale z wiarą nie ma nic wspólnego?” – pytało wielu.

Nie rozumiem tej logiki, jak oświadczyłem na początku, wedle której zewnętrzne trudności, pojawiające się coraz częściej, prowadzą do zradykalizowania postaw w sensie odgórnej rezygnacji z czegoś, co i tak nie było obowiązkowe, w sprzyjających jednak okolicznościach jest częścią komplementarnego traktowania sakramentu chrztu. Może kandydatów na chrzestnych trzeba po prostu wychowywać, uświadomić, o co w tej funkcji w rzeczywistości chodzi. I nie mam na myśli półgodzinnej rozmowy, zwanej naukami przedchrzcielnymi, o tym, kto i gdzie ma stanąć w trakcie ceremonii albo w którym momencie należy dziecku nałożyć białą szatkę. Chodzi mi o poważne spotkanie z osobami, które być może nie chcą mieć z Kościołem za wiele wspólnego, a do chrztu z dzieckiem iść pragną wyłącznie z poczucia towarzyskiego obowiązku. Może da się coś w tym ich spojrzeniu na sprawę sakramentu zmienić? Nie należy jednak z góry zakładać, że przynajmniej w przypadku niektórych uda się ich z powrotem do Kościoła przyprowadzić.
 

Gość Niedzielny 5/2022

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama