O świętowaniu i nieświętowaniu niedzieli

Czy za nieuczestniczenie w mszy niedzielnej idzie się do piekła? Czy modlitwa w domu jest równie ważna jak obecność na mszy? Na te i inne pytania odpowiada ks. Paweł Komperda

Czy za nieuczestniczenie w Mszy św. w niedzielę idzie się do piekła?

Trudno tu udzielić prostą odpowiedź. Jeśli chodzi o klasyczną definicję, to nieuczestniczenie w niedzielnej Mszy św. jest grzechem ciężkim, bo łamie przykazanie Boże. W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy: „Ci którzy dobrowolnie zaniedbują ten obowiązek, popełniają grzech ciężki" (nr 2181). Oczywiście trzeba tutaj zaznaczyć, że do zakwalifikowania grzechu jako ciężkiego potrzebna jest świadomość i dobrowolność w rzeczy poważnej, a łamanie przykazania Bożego jest rzeczą poważną. Jeśli ktoś mógłby uczestniczyć w niedzielnej Mszy, a tego nie robi, to oczywiście lekceważy Pana Boga, bo lekceważy jego przykazania, a lekceważenie przykazań do nieba raczej nie zaprowadzi.

Dlaczego niedzielna Msza św. jest aż tak ważna?

Zwykle podkreślam trzy elementy. Po pierwsze sprawiedliwość, przyjmując prostą definicję sprawiedliwości, że jest to oddanie komuś tego, co się jemu należy. Sprawiedliwość domaga się tego, że stworzenia mają uwielbiać Stwórcę. Na Mszy św. mówimy „godne to i sprawiedliwe”. Msza św. jest największym aktem uwielbienia Pana Boga. Druga sprawa - Kościół jest Mistycznym Ciałem Chrystusa na ziemi. Powiedzieć, że my jesteśmy Ciałem Chrystusa, to jest wielka sprawa i ważne jest, aby rozumieć, że stajemy się tym Ciałem — poprzez przyjmowanie Ciała Chrystusa. W swej ostatniej encyklice o Kościele i Eucharystii bł. Jan Paweł II formułuje zasadę, że Kościół czyni Eucharystię, a Eucharystia czyni Kościół. Jedno bez drugiego nie istnieje. Na trzecim miejscu stawiam przypowieść Chrystusa o dziesięciu trędowatych. Pan Jezus uzdrowił dziesięciu trędowatych, a tylko jeden zawrócił żeby Mu podziękować. I Pan Jezus się upomniał: „Czyż nie dziesięciu uzdrowiłem? Gdzież jest dziewięciu pozostałych?” Należy pamiętać, że Eucharystia jest też dziękczynieniem, a Panu Bogu zależy na naszym dziękczynieniu.

Wielu jednak twierdzi, że nie koniecznie trzeba uczestniczyć we Mszy, żeby się modlić. Zamiast chodzenia do kościoła proponują pójście na łono natury i mówią, że to będzie to samo.

Matka Angelica z Eternal Word Television Network (EWTN) kiedyś tłumaczyła, że jak się modlisz w domu, czy w lesie, to tak jakbyś ze swoim przyjacielem rozmawiał przez telefon, a jak idziesz do Kościoła na Mszę św., to naprawdę się z nim spotykasz. Sobór Watykański mówi, że „liturgia jest źródłem i szczytem życia chrześcijańskiego”. Doświadczenie Pana Boga w górach, nad oceanem nigdy nie będzie porównywane z tym podczas Mszy św., bo tu jest ono rzeczywiste, sakramentalne, prawdziwe, tu Chrystus jest obecny w sposób szczególny. Przez Mszę św. łączymy się z ofiarą Chrystusa, bo to jest ta sama ofiara. Ponadto potrzebujemy też świadectwa wiary innych osób. Pamiętamy jak przemawiały do nas gesty bł. Jana Pawła II, gdy się modlił. Tak samo i my musimy dawać świadectwo innym. Msza św. jest czymś specyficznym, ona sama w sobie jest czymś unikalnym. Tu nie chodzi o Pana Boga, tylko o nas.

Kodeks Prawa Kanonicznego twierdzi, że obowiązkowi uczestnictwa we Mszy św. niedzielnej czyni zadość ten, kto uczestniczy w niej w sobotę wieczorem. Wielu krytykuje to prawo, inni przeciwnie - chwalą je, przestawili się z chodzenia w niedzielę, na sobotę i w niedzielę „mają z głowy”.

Technicznie mówiąc osoba, która uczestniczy we Mszy św. niedzielnej w soboty nie ma grzechu, bo wypełnia obowiązek. Ale zacytujmy Ewangelię: „Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać” (Łk 17, 10). Wypełniliśmy tylko obowiązek, a gdzie jest miłość Pana Boga? Jest to traktowanie Kościoła i przykazań bardziej instytucjonalnie i technicznie. Na dłuższą metę może to prowadzić do ukształtowania niebezpiecznej duchowości. Moje zrozumienie tego przepisu, kiedy był wprowadzany, było takie, że dzięki niemu osoby, które z ważnych powodów jak np. bycie w podróży, praca, czy inne okoliczności, będą mogły uczestniczyć w Mszy św. niedzielnej.

Ktoś mógłby zapytać: „dlaczego sobota wieczorem?” Wiąże się też to z pojmowaniem dnia świętego, który w naszej tradycji zaczyna się po zachodzie słońca. Niedziela w duchu liturgii tak naprawdę zaczyna się po zachodzie słońca. Stąd są specyficzne instrukcje, które mówią, że ta Msza św. powinna być sprawowana po godzinie czwartej po południu. Nie lubię jak ktoś mówi: „chodzę w sobotę, bo mam z głowy”. Są ludzie, którzy się spóźniają, a są ludzie, którzy przychodzą za wcześnie, a bycie zbyt wcześnie też nie jest punktualnością. Z tym wiąże się wyzwanie, aby żyć w danym momencie. Siostra Faustyna mówiła, że na każdy moment jest dana nam nowa, nigdy nie powtarzająca się łaska. Jak ktoś mówi „żeby mieć z głowy”, to wyprzedza Dzień Pański. A później co?

No właśnie, uczestniczenie we Mszy św. to jedynie część prawa. Druga część mówi o obowiązku powstrzymywania się od prac i zajęć, które utrudniają oddawanie czci Bogu, o przeżywaniu radości i o odpoczynku.

Dobrze jeżeli ktoś ten dzień przeżywa odpoczywając, ale najgorzej jest, gdy ktoś kosi trawę, robi pranie, sprząta, też po to, aby mieć z głowy w ciągu tygodnia. Nie pozwalamy sobie na to, żeby coś przeżyć. Myślę, że jest kryzys, gdy chodzi o prawdziwy odpoczynek. Proponowałbym wzięcie pod uwagę dwóch płaszczyzn. Po pierwsze rodzina. Myślę, że rodziny bardzo potrzebują, aby spędzać czas ze sobą, a dziś często jest tak, że nawet jak rodzina jest razem, to młodzi wyciągają gry komputerowe, telefony, wysyłają SMS-y. Fizycznie są obecni, ale tak naprawdę ich nie ma. Bardzo pochwalam polską tradycję niedzielnego obiadu rodzinnego. Druga kwestia, to przeżywanie wiary w domu. Chodzi o to, żeby to co celebrujemy w kościele na Mszy, miało swój oddźwięk i przedłużenie w rodzinie. W Polsce został opublikowany tzw. „Rytuał rodzinny”, który daje propozycje jak rodzina może przeżywać wiarę w domu w okresie różnych okresów liturgicznych. Poza tym radzę, aby w niedzielę po południu uciąć sobie drzemkę i nie mieć z tego powodów wyrzutów sumienia.

A co zrobić, kiedy w moim kościele nie odpowiada mi ksiądz, organista fałszuje, kazania są za długie, nieprzemyślane. Znam osoby, które tak się tym przejmują, że wychodzą z niedzielnej Mszy zdenerwowane.

Jeżeli ta „niezgodność charakterów” jest posunięta aż do tego stopnia, że wychodzę ze Mszy zdenerwowany, to poszukałbym innej parafii. Każdy człowiek jest inny — ktoś danego księdza będzie chwalił za coś, co drugą osobę będzie denerwowało. Tu chodzi o to, żeby parafia była moim duchowym domem. To jest tak jak z lekarzem, że szukam dopóki znajdę takiego, przed którym będę mógł się otworzyć, zaufać. Z drugiej jednak strony musimy pamiętać, że „liturgia jest fundamentem cnót”. Czasami podczas Mszy musimy znosić płaczące dziecko, albo sąsiada, który się wierci w ławce. Jeśli są to czasowe niedyspozycje, czy niewygody, to należy ćwiczyć swoje cnoty, ale jeżeli dochodzi do tego, że zaniedbuję przez to swoją relację z Panem Bogiem, nie słyszę Słowa Bożego, to muszę szukać innego miejsca. Ktoś opowiadał mi historię, o tym, że w czasach komunizmu w jednej wsi przez wiele lat ludzie nie mieli księdza. Sami gromadzili się w kościele na modlitwę, a na ołtarzu kładli ornat, albo też zawierali śluby nad grobami księży. Trzeba pamiętać, że jesteśmy w Chicago, w dobrej sytuacji - mamy tu wiele parafii i różnych księży, nie bądźmy jednak aż tacy wybredni, że nigdzie nam się nie będzie podobało.

Dziękuję za rozmowę.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama