Niechęć wobec Kościoła i księży jest podsycana przez ideologicznych wrogów Kościoła, jednak nie byłaby tak silna, gdyby nie istniał również swoisty "ludowy antyklerykalizm" - skąd on się bierze?
„Duchowieństwo — między duszpasterstwem a antyklerykalizmem” — tak sformułowane zdanie zakłada, że musi istnieć młot, kowadło i jeszcze coś pośrodku. Ale to wcale nie jest takie proste i oczywiste.
Najłatwiej byłoby pewnie sprowadzić całą kwestię niechęci wobec Kościoła i kapłanów do wyliczenia działań postępowych hufców posła Palikota i nawiedzonych aktywistek feministycznych w rodzaju Magdaleny Środy. Ale nie — to byłoby zbyt proste, zbyt łatwe i zbyt oczywiste. Tym bardziej że taki „zawodowy” antyklerykalizm nie jest wcale aż tak bardzo groźny, jakby się mogło na pozór wydawać. Bo chociaż zyskuje niekiedy chwilowy poklask pewnej części społeczeństwa, to na co dzień dotyka jedynie najbardziej gorliwych wyznawców idei „walki z wszechpotężnym klerem”. Tymczasem prawdziwie destrukcyjny i o wiele bardziej chwytliwy jest niepozorny, pozbawiony zupełnie wielkiej ideologii antyklerykalizm lokalny, można by powiedzieć, ludowy.
Tak, tak — jeżeli istnieje takie pojęcie jak katolicyzm ludowy, to musi też istnieć jego przeciwieństwo w postaci ludowego antyklerykalizmu. To nie jest niechęć napędzana hasłami w rodzaju „opodatkować tacę” albo „precz z dyktaturą czarnych”, a raczej antyklerykalizm personalny, zbudowany na poczuciu osobistej krzywdy. Człowiek odwołujący się do takich doświadczeń mówi najczęściej: „Nie przeszkadza mi Kościół jako taki, ale konkretny kościół, z konkretnym kapłanem, który swoim konkretnym działaniem bądź też jego brakiem odciąga mnie od Boga”. I to jest właśnie taki moment, kiedy rzeczywistość duszpasterzowania ociera się niebezpiecznie blisko o mur antyklerykalizmu. W takim przypadku zaczyna bowiem dochodzić do głosu prosta zasada: jest akcja — jest i reakcja. I nawet jeżeli wierni powtarzają nieśmiertelne „ksiądz też jest tylko człowiekiem”, to każdy przejaw kapłańskiej pazerności, obłudy albo pychy działa na nich niczym czerwona płachta na byka. Co więcej, owa niechęć nie musi wcale wynikać z konkretnych powodów. Bo w relacjach między kapłanem a parafianami — tak jak w każdych innych relacjach międzyludzkich — musi istnieć też „chemia”, podskórna nić porozumienia. W przeciwnym wypadku nawet najbardziej gorliwy ksiądz nie będzie w stanie przełamać niechęci wiernych.
Jak zawsze najwięcej zależy jednak od zdolności komunikacyjnych samego kapłana — umiejętności rozmawiania z wiernymi, a jeszcze bardziej od zdolności ich wysłuchiwania. Nade wszystko zaś musi mu stale przyświecać hasło: kapłan jest skałą życzliwości, o którą powinna rozbijać się fala antyklerykalizmu. I dlatego wielu doświadczonych duszpasterzy uważa, że dwa absolutnie kluczowe dla posługi duszpasterskiej miejsca to konfesjonał oraz biuro parafialne. Bo właśnie tam decyduje się najczęściej parafialne „być albo nie być” konkretnego wiernego. I to od sposobu, w jaki zostanie on „obsłużony”, zależy jego stosunek do kapłana, parafii, a często i całego Kościoła.
Ale nawet ugruntowany antyklerykalizm da się przekuć na duszpasterskie korzyści. Im bardziej bowiem kapłan odbiega od negatywnych stereotypów, im bardziej wyróżnia się „na korzyść” w konfrontacji z dotychczasowymi, złymi doświadczeniami wiernych, tym szybciej zdobywa autorytet — znów na zasadzie akcji — reakcji. A wtedy z ust takich zaprzysięgłych ludowych antyklerykałów można usłyszeć nawet: „och, ten nasz ksiądz to taki Boży kapłan”.
Ktoś kiedyś powiedział, że kapłan duszpasterzuje całym sobą, przez 24 godziny na dobę. I nie wydaje mi się, żeby w tym zdaniu tkwiła jakaś szczególna przesada. No bo czy każde wkroczenie księdza w przestrzeń publiczną nie jest już formą duszpasterzowania? Sama jego obecność, sposób, w jaki mówi i jak się zachowuje — w urzędzie, w sklepie, w kawiarni, za kierownicą samochodu? Czy włożenie koloratki, a jeszcze bardziej sutanny nie stanowi oczywistej i jawnej manifestacji wiary — zwłaszcza teraz, we współczesnym świecie, który stara się wydezynfekować wszelkie przejawy religii z przestrzeni publicznej?!
Można oczywiście współczuć kapłanom bycia stale na świeczniku i towarzyszącej temu publicznej presji, oceniania, taksowania i komentowania każdego ich kroku. To musi być niewątpliwie bardzo męczące. Ale jednocześnie wielu kapłanów traktuje ów świecznik właśnie jako znakomitą furtkę do duszpasterzowania. Wspominają często swoje spotkania z przypadkowymi ludźmi, kilka zamienionych zdań — choćby nawet w antyklerykalnym tonie — od których zaczyna się pomoc duszpasterska dla konkretnego człowieka. Stąd zaś już tylko krok do nawiązania bliższych relacji, indywidualnego podejścia do problemów wiernego, być może nawet do przyszłego kierownictwa duchowego. Ale to rzeczywistość jedynie dla odważnych — doświadczenie, które nie stanie się nigdy udziałem żadnego kapłana- -cichociemnego wstydliwie ukrywającego przed światem swoją przynależność do kapłańskiego stanu. Bo to koloratka jest prawdziwym magnesem, oknem wystawowym kapłaństwa zapraszającym do podejścia. To jasny komunikat dla wszystkich — zarówno dla tych, znajdujących się blisko Kościoła, jak i dla zniechęconych, poranionych, zagniewanych, poszukujących. Podejdź, porozmawiaj... Ale i ty, kapłanie, zawsze pamiętaj: jest akcja — jest i reakcja.
Spory problem nastręcza właściwie już sama interpretacja słowa „duszpasterstwo”. Bo w głowie rodzi się od razu pytanie: czy za linią, która wyznacza granicę sfery wiary, kończy się już wszelkie duszpasterzowanie? Czy działalność duszpasterską można zamknąć wyłącznie w trójkącie: Msza św., sakramenty, klasyczna ewangelizacja? Czy w grę wchodzi tylko pasterstwo dusz rozumiane dosłownie, literalnie? Czy sfera cielesna to już nie jest duszpasterstwo?
Dobrą wskazówką może być tutaj działalność kapłanów misjonarzy. Otóż, okazuje się, że większość z nich zaczyna ewangelizowanie od nakarmienia przyszłych parafian, odziania ich, zapewnienia opieki medycznej oraz podstawowej edukacji, a dopiero potem zabiera się do głoszenia Dobrej Nowiny. Zachowując odpowiednie proporcje, można to odnieść do niemal każdej katolickiej parafii. Oczywiście, inny wymiar ma taka działalność w głodującej Afryce, a inny w ubogiej parafii, gdzieś na wschodnich terenach Polski, zawsze jednak chodzi o fundamentalną troskę o codzienną egzystencję drugiego człowieka. I tutaj właśnie powstaje kolejne pytanie: czy takie pochylanie się nad doraźnymi problemami konkretnego człowieka i samarytańska troska nie są najpiękniejszym świadectwem chrześcijańskiej postawy i realizacją Chrystusowej miłości bliźniego? A zatem, czy nie jest to duszpasterstwo w czystej formie?
Pełny tekst dostępny w wersji drukowanej
opr. mg/mg