Inaczej

Kościół, który wie, po co i dla kogo istnieje, jaka jest jego misja, nie może się bać dialogu ze światem - rozmowa z ks. Adrianem Galbasem SAC

Kościół, który wie, po co i dla kogo istnieje, jaka jest jego misja, nie może się bać dialogu ze światem. Ktoś musi pierwszy wyciągnąć rękę. Tym kimś jest Kościół, a nie świat.

Z Adrianem Galbasem sac, prowincjałem zakonu palotynów, rozmawia Katarzyna Kolska

Czy chrześcijanin powinien być człowiekiem tolerancyjnym?

Chrześcijanin powinien być przede wszystkim człowiekiem miłosiernym. A miłosierdzie to coś dużo więcej niż tolerancja, która nie jest jakąś szczególną cnotą. Powiedzieć o kimś, że jest tolerancyjny, to jeszcze nic wielkiego. Oczywiście lepiej, że ktoś jest tolerancyjny niż nietolerancyjny.

A co to jest tolerancja?

Tolerancja to uznanie, że ktoś żyje i myśli inaczej niż ja, przyznanie mu do tego prawa i uszanowanie tego. Niestety, my dość często mylimy tolerancję z akceptacją, a to jednak nie jest to samo.

Na czym ma polegać to uszanowanie?

Na tym, że nie traktuję takiego człowieka jak wroga.

Etymologicznie tolerowanie to tyle, co znoszenie. W tym znoszeniu zawarte jest jakieś cierpienie. Znosimy coś, co jest dla nas trudne. Tolerancja dotyczy tego, że sposób życia drugiego człowieka jest odmienny od mojego i trudno jest mi z tym, że on żyje inaczej niż ja. Ale znoszę to. Święty Paweł da nam jeszcze tolerancję plus, bo powie w Liście do Efezjan: Znoście siebie nawzajem w miłości. A to już nie jest bierne znoszenie, tylko konkretna postawa, poprzez którą mówię: Kocham cię, znosząc ciebie i twoje życie, twój sposób działania.

Bycie nietolerancyjnym brzmi dzisiaj jak bycie nienowoczesnym, zacofanym.

Faktycznie, nie jest to komplement. Najczęściej jednak, mówiąc o kimś, że jest nietolerancyjny, mamy na myśli, że nie akceptuje tego, co ja robię. Ja toleruję naprawdę wielu ludzi i wiele zjawisk dlatego, że szanuję czyjąś wolność i prawo wyboru, natomiast wielu z tych zjawisk, które toleruję, nie akceptuję, nie uważam ich za właściwe, a przede wszystkim ich nie przyjmuję jako własne.

No właśnie. Kobiety na ulicach krzyczą: Precz od mojego brzucha, i domagają się prawa do aborcji. Tym, którzy mają inny stosunek do aborcji, przyklejają łatkę nietolerancyjnych.

W tym wypadku tolerancja oznacza, że nie rzucam w te kobiety kamieniami ani ich nie obrażam w żaden sposób, mimo że mój stosunek do aborcji jest zupełnie inny niż ich. Chętnie bym z nimi podyskutował, gdyby zechciały, lecz, niestety, najczęściej tego nie chcą. To jest zresztą dość charakterystyczne, że ci, którzy bardzo głośno krzyczą, rzadko są gotowi do spokojnej rozmowy.

Wszystko wygląda dobrze, jeśli problem mnie nie dotyka: toleruję kobiety, które domagają się aborcji, i pary homoseksualne, które są za legalizacją związków jednopłciowych. Inaczej się sprawy mają, gdy syn mówi rodzicom: Przyjdę do was na obiad z moim partnerem.

To, że syn ma partnera, a nie partnerkę, chyba nie oznacza, że przestał być ich synem.

Czyli miłość ponad własnymi przekonaniami i wyznawanymi wartościami?

Ale tu nie ma kolizji. Znoście siebie w miłości. A Chrystus powie: Cokolwiek zrobiliście drugiemu — zrobiliście Mnie. Chyba że to nie są moje przekonania i moje wartości!

Nie chcę wchodzić w głowy wszystkich rodziców, domyślam się, że dla wielu może to być sytuacja dramatyczna. Natomiast miłość nakazywałaby jednak usiąść przy stole z synem i jego partnerem. Znam, niestety, rodziny, w których drzwi przed takim dzieckiem zostały zatrzaśnięte.

Siedzenie przy stole z synem i jego życiowym partnerem może być odebrane jako znak akceptacji dla takiego związku.

Niekoniecznie. Rodzice mają prawo mu powiedzieć: To, że żyjesz w ten sposób, jest dla nas bardzo trudne do przyjęcia, jesteś jednak naszym synem, więc usiądźmy razem przy stole, zjedzmy obiad, porozmawiajmy.

Syn z pewnością wie, że rodzice nie akceptują związków homoseksualnych. Domagając się od nich tolerancji dla swoich poglądów, jednocześnie nie akceptuje ich poglądów.

Znam matkę, której syn jest osobą homoseksualną, zaplątał się w niebezpieczną relację, która skończyła się tym, że robił badania na HIV. Powiedział o tym swojej matce. Ona poszła z nim do przychodni i razem z nim płakała, czekając na wyniki. A potem dalej płakali, kiedy się okazało, że on jest zdrowy. Powiedziała mu wtedy: Nie rób mi tego więcej. Tej kobiecie jest bardzo ciężko z tym, że tak potoczyły się losy jej syna, natomiast przypuszczam, że nie ma nikogo, kto by bardziej kochał tego chłopaka i wspierał w jego dążeniu do życia w czystości niż jego matka. To dla mnie jest właśnie znoszenie siebie w miłości, które polega na tym, że ona mówi: Ja nie chcę, żebyś tak żył, bardzo mi się to nie podoba, cierpię z tego powodu. Ale cię kocham, wspieram i modlę się za ciebie, bo jesteś moim synem.

W Piśmie Świętym czytamy, że nasza mowa ma być tak, tak, nie, nie. Gdzie jest granica tolerancji, której nie powinniśmy przekroczyć?

Na pewno granicą jest krzywda drugiego człowieka, na którą nie można się zgodzić. Stąd hasło: Zero tolerancji dla pedofilii w Kościele. Mamy tutaj dwie tragedie: samą pedofilię, w której spotykają się ze sobą okrutne przestępstwo i okrutny grzech, i tolerancję dla takich zachowań, niestety, także ze strony kościelnych przełożonych — ten wiedział, tamten wiedział, jeszcze ktoś wiedział i nic z tym nie robiono. Bo zamiatanie sprawy pod dywan albo przenoszenie księdza z miejscowości A do miejscowości B bez żadnych konsekwencji jest dowodem paskudnej tolerancji.

Inny przykład: Zero tolerancji dla pijanych kierowców — to jasna sprawa.

Tolerancji dla swoich poglądów domagają się na przykład osoby, które zakazują stewardesom noszenia na szyi symboli religijnych. Ktoś domaga się od nich tolerancji, będąc jednocześnie nietolerancyjnym dla ich poglądów. I co wtedy?

Uspokaja nas Ewangelia, bo Chrystus mówi: Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mojego imienia. Można więc powiedzieć, że im jestem wierniejszy nauce Chrystusa, im prawdziwiej śpiewam w mszalnym Gloria: „Tylko Tyś jest Panem, tylko Tyś Najwyższy, Jezu Chryste”, które nie jest przyśpiewką, tylko podstawowym kanonem moich wartości, to muszę się liczyć z tym, że będę w nienawiści u wszystkich — i u najbliższych, i u tych dalszych. Od Kościoła wszyscy domagają się dzisiaj tolerancji. Natomiast sam ze swoim przesłaniem Kościół jest często — co tu dużo mówić — nietolerowany.

Podoba mi się to, co napisał jeden z publicystów: Kiedyś tolerancja oznaczała, że ja ze względu na wyższą wartość zgadzam się na istnienie tego, czym się brzydzę. Natomiast dzisiaj tolerancja oznacza: Nie mam prawa się brzydzić.

Kościół — jeśli chce być wierny Ewangelii — nie może się wyrzec swojego systemu wartości, mówiąc: Róbcie, co chcecie, żyjcie, jak chcecie, bo to nie ma żadnego znaczenia. Otóż to ma znaczenie. Misją Kościoła jest doprowadzenie wszystkich do zbawienia.

Co ma zrobić stewardesa, której odmawia się prawa do noszenia symboli religijnych?

Trudny wybór. Może oczywiście zrezygnować z pracy, jeśli czuje, że taki przepis godzi w jej prawo do wyznawania wiary, może wytoczyć proces swojemu pracodawcy, zorganizować pikietę, ale może też powiedzieć: OK, nie żądają ode mnie wyrzeczenia się wiary, tylko zdjęcia z szyi tego konkretnego znaku. Zdejmuję więc krzyżyk z szyi, ale nie usuwam go z serca. To nie są łatwe wybory i nie powinniśmy zbyt szybko kogoś oceniać, czy postąpił słusznie, czy nie.

Te żądania posuwają się dalej. W wielu szkołach — teraz także w Polsce — zabrania się dzieciom wystawiania jasełek.

Problem dotyczy nie tylko jasełek, ale świąt Bożego Narodzenia w ogóle, bo one już w nazwie mają to trudne dla wielu słowo „Boże”. To jest przykład nietolerowania przesłania Kościoła, który sam ma być tolerancyjny. Dlaczego można w szkole wystawiać dowolną sztukę, może nawet i głupią, a nie można jasełek? Tu ważna jest postawa rodziców, ale też mocny głos Kościoła, przeciwstawiający się takim praktykom.

Czy Pan Jezus był tolerancyjny?

Pan Jezus oddał życie za tych, którzy Go przyjęli, ale także za tych, którzy się odwrócili od Jego przesłania. Najbardziej nietolerancyjny był wobec Szatana, któremu kazał milczeć. Nietolerancyjny był też wobec ludzkiej obłudy. Surowo odnosił się do tych, którzy udawali kogoś, kim nie byli. Do faryzeuszy powiedział, cytując im Izajasza: Ten lud czci Mnie jedynie wargami, a sercem swym jest daleko ode Mnie. Kiedy natomiast czytamy o spotkaniu z jawnogrzesznicą, to doskonale widzimy, że Chrystus nie toleruje grzechu tej kobiety, ale ogarnia miłością miłosierną ją samą, mówiąc: Idź i nie grzesz więcej. Przyjął tę kobietę z całym bagażem jej życia, jej win, po czym bardzo wyraźnie oddzielił w niej zło od niej samej.

Niektórzy mówią: Tego nie da się zrobić — skoro akceptujesz człowieka, to musisz akceptować także wszystkie jego zachowania.

Mogę powiedzieć: Kocham cię i dlatego mówię ci, co myślę: że to, co robisz, jest niewłaściwe, ja tego nie przyjmuję, nie zgadzam się na tę sytuację. I Chrystus tak właśnie robi, dając tej kobiecie ogromne wsparcie. Podobnie było, gdy spotkał się z Samarytanką — kobietą, która miała, delikatnie mówiąc, mocno skomplikowane życie. Chrystus nie powiedział jej wówczas: Najpierw uporządkuj wszystko, a potem pogadamy i dostaniesz wodę. Rozmawia z nią, przyjmuje ją taką, jaka jest, a jednocześnie nie udaje, że wszystko jest w porządku.

A czy w porządku było to, że jadł z celnikami, spotykał się z grzesznikami...

...do których zresztą sam szedł.

No właśnie! I jeżeli sam do nich szedł, to znaczy, że w jakimś sensie ich tolerował.

Tolerował to, że są, że dokonują takich wyborów, że prowadzą życie tak inne od Jego życia, ale to nie znaczy, że akceptował i pochwalał ich grzeszne zachowanie.

Mogę sobie wyobrazić sytuację, że dorosłe dzieci mają jakieś skomplikowane życie i boją się pójść do rodziców, powiedzieć im o tym. Miłość rodzicielska polega wówczas na tym, że rodzic — domyślając się tego, jaka to musi być trudna sytuacja dla syna czy córki — robi pierwszy krok.

A syn lub córka myśli sobie: Aha, już im nie przeszkadza to, że żyję w nieformalnym związku, że mieszkam ze swoim chłopakiem czy dziewczyną. Tolerują to i akceptują.

Ale oni chyba rozmawiają ze sobą. Odgrywanie przedstawienia pod tytułem: Wszystko jest w porządku, nie ma sensu. Ważny jest przekaz: Twój wybór jest sprzeczny z moim systemem wartości, mnie się to bardzo nie podoba, trudno mi to zaakceptować, ale nie przestajesz być moją córką, nie przestajesz być moim synem. Dlatego zawsze możesz liczyć na moje wsparcie i na moją miłość, którą będę okazywać tak, jak tylko potrafię.

Znajomi opowiadali mi niedawno, że zostali zaproszeni na ślub cywilny i wesele do swojej przyjaciółki, która odeszła od męża, rozwiodła się i ponowie wychodziła za mąż. Odmówili, bo mieli poczucie, że jeśli pójdą — mimo wieloletniej znajomości, która ich łączy — to dadzą świadectwo temu, że tolerują i akceptują taką sytuację.

Rozumiem to zachowanie. Myślę, że byłoby całkiem w porządku, gdyby jej o tym powiedzieli.

Tak zrobili. Ale dziś powiedzenie komuś, że nie akceptuje się sposobu jego życia, jest odbierane jako brak tolerancji.

Koniecznie trzeba to mówić. Bo jeśli rzeczywiście zależy nam na drugim człowieku, na jego nawróceniu, to musi być dialog. W końcu chodzi też o to, żeby posłuchać tej drugiej strony, jej racji. Jeśli punktem wyjścia jest tylko osąd, to nic dobrego z tego nie będzie.

Co zrobić, żeby tolerancja nie stała się rodzajem obojętności? Jest mi wszystko jedno, wszystko akceptuję, uchodzę za bardzo tolerancyjnego człowieka.

Ważne jest, czy ja mam jakąś spójną tożsamość, jakiś system wartości, świat, który jest moim światem. To z tej perspektywy mogę spojrzeć na zachowanie drugiej osoby, uznać je za właściwe lub nie. Rozmycie wszystkiego w imię tego, żeby nikogo nie urazić, nie obrazić i mieć święty spokój, jest niedobre. Chodzi o to, co mówił rabin Mendel z Kocka: Jeżeli ja jestem ja, bo ja jestem ja, a ty jesteś ty, bo ty jesteś ty, to ja jestem ja, a ty jesteś ty. A jeżeli ja jestem ja, bo ty jesteś ty, a ty jesteś ty, bo ja jestem ja, to wtedy ani ja nie jestem ja, ani ty nie jesteś ty.

To rabin. A ksiądz co na to?

Rabin ma rację. Jeśli nie będę wiedział, kim jestem, co jest dla mnie ważne, dobre i prawdziwe, a co nie, to z nikim się nie spotkam. Będę rozciapciany, wyrachowany i koniunkturalny. Raz będę wszystko tolerował, a za chwilę niczego tolerował nie będę. A zarówno tolerowanie wszystkiego, jak i nietolerowanie niczego, co jest przeciwne mojemu światopoglądowi, to nie jest droga Ewangelii. Więc najpierw jasna tożsamość, a potem rozmawianie.

Zmarły niedawno biskup Tadeusz Pieronek mówił, że Kościół ma rozmawiać z każdym, nawet z diabłem. To bardzo radykalne słowa.

Niektórzy mieli mu to za złe.

Kościół, który wie, po co i dla kogo istnieje, jaka jest jego misja, nie może się bać dialogu ze światem. Ktoś musi pierwszy wyciągnąć rękę. Tym kimś jest Kościół, a nie świat.

Kiedy ksiądz Boniecki usiadł obok Nergala i chciał z nim rozmawiać, zamknięto mu usta.

Nie chcę, broń Boże, oceniać przełożonych księdza Adama. Mieli swoje racje, ale mnie było wtedy szkoda, że tak się stało...

Nergal podczas koncertu podarł publicznie Biblię. Dla bardzo wielu ludzi było to nie do zaakceptowania.

Ale my nie mamy tego akceptować. Publiczne podarcie Biblii jest czymś, czego nie tylko chrześcijanin, ale absolutnie nikt nie powinien akceptować. I co do tego nie ma dyskusji. Ksiądz Boniecki usiadł obok pana Nergala. Jaka była inna możliwość? Żeby go przeklął? On próbował wejść z nim w dialog, żeby posłuchać, jakie są jego motywy, dlaczego to zrobił. Być może podczas takiej rozmowy udałoby się przekonać tego człowieka, że źle postąpił. Ani zamykanie uszu, ani zamykanie ust nie jest najlepszym rozwiązaniem. Choć często najłatwiejszym.

Ale wielu twierdzi, że Kościół tak właśnie postępuje: nie zgadza się na aborcję, nie zgadza się na in vitro, nie zgadza się na legalizację związków homoseksualnych i jeszcze odmawia sakramentów osobom żyjącym w związkach nieformalnych. Jest nietolerancyjny.

Przekaz Kościoła powinien być jasny. Nie możemy mówić: Nie, bo nie. Za tym musi stać rozsądna argumentacja. Kościół tak naucza i tak postępuje, bo wynika to z Biblii i z głębokiego namysłu, któremu towarzyszy asystencja Ducha Świętego, a nie z jakiegoś widzimisię. Jeśli są małżonkowie żyjący w innym, niesakramentalnym związku, to Kościół mówi: Komunii świętej w waszym przypadku nie można udzielić, ale nie jesteście gorszymi dziećmi Pana Boga, dalej jesteście w Kościele. Jak reaguje czasami druga strona? Skoro nie, to pokażemy Kościołowi język i koniec, bo Kościół nas odrzucił. A to nie jest prawda. Podobnie rzecz się ma z osobami homoseksualnymi: Jesteś chrześcijaninem, masz swoje miejsce w Kościele i tak jak każdy masz się nawracać, masz walczyć ze swoim grzechem, ze swoimi słabościami, masz ku temu odpowiednie środki — słowo Boże, sakramenty. Chcesz, to je przyjmij. Nie można zmieniać nauki Kościoła pod kogoś, naginać jej pod czyjeś oczekiwania czy żądania: Będę chodził do kościoła, jeśli będzie tak, jak ja chcę, żeby było.

Gdyby Kościół to przyjął, z pewnością miałby dobrą prasę, bo odpuścił parę rzeczy. Mówiono by, że to jest fajny Kościół fajnych ludzi, fajnego XXI wieku. Tylko ten Kościół musiałby wówczas zmienić etykietkę. Bo to już nie byłby Kościół Jezusa Chrystusa. To byłaby jakaś fantazja na temat Kościoła. A Kościół katolicki mówi: Słuchajcie, tego robić nie wolno, to jest po prostu złe, to doprowadzi was do nieszczęścia, a nawet do zguby. I chyba właśnie dlatego Kościół jest dziś bardziej tolerancyjny niż tolerowany. Tolerancja dla Kościoła zwiększyłaby się wtedy, gdyby on sam był w opinii świata hipertolerancyjny, a nawet hiperakceptacyjny.

Nauczanie Kościoła w wielu sprawach się zmienia: kiedyś samobójców chowano za płotem cmentarza, a dziś chowa się ich na cmentarzu. Może za 10, 20 czy 50 lat zmieni się nauczanie na temat in vitro, a dziś niektórzy duchowni pozwalają sobie na bardzo krzywdzące słowa i pod adresem kobiet, które się na to decydują, i pod adresem urodzonych tą drogą dzieci.

Krzywdzących słów nigdy nie powinno być. Zwłaszcza jeśli są wypowiadane w tak delikatnych czy trudnych sprawach. Jest oczywiste, że dziecko urodzone tą metodą jest takim samym dzieckiem Bożym, jak każde inne. Sposób poczęcia człowieka nie decyduje o wartości jego życia. Co zaś do przykładu, który pani podaje, to osąd Kościoła co do czynu samobójczego się nie zmienił. Natomiast zmieniło się podejście do samobójcy. Po prostu nie wiemy wszystkiego, a czasem nawet nie wiemy niczego o tym człowieku, jaki był wtedy i tuż przedtem, gdy targnął się na swoje życie. Co się działo w jego sercu i w jego głowie. Dlatego Kościół nie wyrokuje, nie osądza. Po prostu się modli. Podobnie jak zmieniło się podejście do inaczej wierzących. Kto dziś mówi, że to heretycy? To bracia. Natomiast sprawa in vitro to całkiem inna historia. Tu nauczanie Kościoła jest niezmienne, bo oparte na określonej wizji człowieka, małżeństwa i rodziny, która wynika wprost z Biblii i z prawdy o tym, że człowiek jest stworzeniem, a nie Stwórcą. Trzeba w nauczaniu Kościoła odróżnić prawdy stałe, czyli dogmaty, i takie, które na skutek nowej wiedzy, rozeznania, badań, teologicznego namysłu mogą się zmieniać. Mamy świeży przykład z karą śmierci. Dzisiaj są takie możliwości separacji przestępcy, że społeczeństwo nie musi się przed nim bronić, uśmiercając go. Dlatego taka kara nie jest już konieczna. Czy to jednak jest dowód na „tolerancyjność” Kościoła, czy na jego mądrość?

Jak więc powinni postępować chrześcijanie, żeby ich życie było czytelne?

Najlepsze świadectwo o Chrystusie składamy wtedy, kiedy nie wiemy, że je składamy. Co najbardziej przyciąga ludzi do Kościoła? Spójność chrześcijańska, codzienna mała wierność temu, w co wierzę. Pokazywanie, że moje życie jest życiem Ewangelii, i że stamtąd i z nauczania Kościoła, które jest dla mnie ważne, czerpię mój system wartości. Takie spójne, jednoznaczne życie jest błogosławieństwem dla jego „właściciela” i dla otoczenia. Ale czasami trzeba się też odezwać i jasno powiedzieć: Ja się z tym nie zgadzam, moje poglądy są inne. Uważam, że Kościół ma w tej sprawie rację. A my nieraz jesteśmy zwyczajnymi tchórzami. Nie mamy może okazji, by usiąść z Nergalem i z nim dyskutować. Ale jest przecież mnóstwo codziennych sytuacji, kiedy możemy pokazać i powiedzieć, jaki jest nasz system wartości, co akceptujemy, a czego nie.

Gest papieża Franciszka, który na pokładzie samolotu udzielił ślubu dwóm osobom z załogi, był dla wielu osób niezrozumiały. Pojawiły się komentarze, że papież chce się przypodobać światu jako niezwykle tolerancyjny i otwarty.

Papież Franciszek jest z Argentyny. I o tym nigdy nie powinniśmy zapomnieć my, Europejczycy, a zwłaszcza my, Polacy. Jan Paweł II, przedstawiając się Włochom, powiedział, że przybył z dalekiego kraju. Papież Franciszek przybył z bardzo dalekiego kraju i z bardzo odległego świata. Dla nas takie gesty są oczywiście zaskakujące, natomiast dla Latynosów dużo mniej.

W ten sposób Franciszek prowokuje nas jednak do tego, żebyśmy rozłupali niektóre zabetonowane struktury i pozbyli się przekonań, które nie wynikają z Ewangelii, tylko najczęściej z naszego lęku przed zmianą. Ta para to przecież nie były przypadkowe osoby, tylko ludzie, którzy zamierzali się pobrać, byli do ślubu przygotowani, z pewnością zgadzały się też ich papiery, co jednocześnie nie oznacza, że papież wprowadził nową praktykę błogosławienia małżeństw. Choć, jak potem żartowano, był to ślub na wysokim poziomie...

A jak się ma do tego dawanie świadectwa i przykładu?

Temu papieżowi bardzo zależy na zbawieniu ludzi. I bardzo chce Kościoła, który będzie dźwigać człowieka i transportować go do Chrystusa. Natomiast mówi do nas językiem i gestami, do których nie jesteśmy przyzwyczajeni. Tym, co dla mnie jest ważne w tym pontyfikacie i co łączy się z tym, o czym mówimy, jest akcent, by bardzo indywidualnie podejść do każdej sytuacji. Trzy słowa Franciszek powtarza w kółko: słuchanie, rozeznawanie i towarzyszenie. Najpierw trzeba zdiagnozować chorobę, zobaczyć, jaka jest jej przyczyna, a dopiero później zastanowić się nad tym, co najlepiej pomoże choremu.

A przeciwnicy Franciszka mówią, że w imię źle rozumianej tolerancji rozwadnia doktrynę.

No tak, i mamy sprawę załatwioną. Rozwodnił i koniec. Mieliśmy być solą, a jesteśmy solą zwietrzałą. A może dlatego tak mówimy, bo to jest trudne — towarzyszyć człowiekowi i rozeznawać. Bo co to znaczy? Po pierwsze, że nie da się tego robić z tłumem. Trzeba to robić pojedynczo — tu jest taki przypadek, a tu taki, tu jest taka sytuacja, a tu taka. Poza tym wymaga to jednak umiejętności słuchania. Trzeba się zdecydować na to, że ktoś zada mi pytanie, które nie będzie zbyt fajne albo łatwe. Na co się ludzie skarżą? Na to, że dostają odpowiedzi na pytania, których w ogóle nie zadali. Natomiast na te, które zadali, nikt nie odpowiada. W seminariach — i mówię to ze smutkiem — słabo się uczy sztuki rozeznawania i towarzyszenia. Raczej uczymy przemawiania, z różnym skutkiem, i omnipotentnego posiadania recept na wszystko, co może się zdarzyć. A papież mówi: Nie! Trzeba jak Chrystus idący z uczniami do Emaus najpierw posłuchać, co ich boli, z czym się nie zgadzają. To jest piękna lekcja tolerancji. On idzie z nimi, a oni narzekają: A myśmy się spodziewali... Trzy lata ich nauczał o królestwie Bożym, a oni Mu mówią, że się spodziewali, iż On przywróci królestwo Izraela. Wszystko im się rozjechało. Chrystus cierpliwie tego słucha, toleruje ten ich świat, a dopiero potem, opierając się na słowie Bożym i na mądrości, próbuje przestawić im to z głowy na nogi. I to jest towarzyszenie, o którym mówi papież. Ale ponieważ jest to trudne, wymaga cierpliwości i czasu — więc lepiej powiedzieć, że to jest rozwadnianie doktryny.

Chrystus nigdy nie uciekał od trudnych sytuacji. On się z nimi konfrontował. I to prowadzi do zbawienia. Bo poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli.

Są w Ewangelii bardzo radykalne słowa: „Gdy brat twój zgrzeszy, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi! A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik!” (Mt 18,15—17). A w innym miejscu jeszcze jest mowa, by strząsnąć pył ze stóp.

To jest pedagogia Pana Jezusa i przykład, jak należy się troszczyć o nawrócenie drugiego człowieka, który ewidentnie źle postępuje. W przywołanym przez panią przykładzie chodzi o to, żeby się nie zniechęcić przy pierwszej odmowie, tylko szukać wsparcia w świadku, a potem w całym Kościele. Natomiast jeśli wyczerpiemy wszystkie możliwe środki, zostaje już tylko modlitwa: Panie Boże, dla Ciebie nie ma nic niemożliwego, Ty zadziałaj, bo ja zrobiłem wszystko, co mogłem. I tyle.|

ADRIAN GALBAS — ur. 1968, palotyn, prowincjał Prowincji Zwiastowania Pańskiego, dr teologii duchowości, ceniony duszpasterz i rekolekcjonista, mieszka w Poznaniu.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama