Ojciec moich dzieci

Do roli rodziców trzeba dojrzeć, dostroić się, nauczyć się być ze sobą, aby później być także dla dzieci

Ojciec moich dzieci

Emilia Góźdź

Ojciec moich dzieci

Moja mama często powtarzała: „Jeśli chcesz wiedzieć, jak mężczyzna będzie cię traktował jako żonę, przyglądaj się jego relacji z matką. Patrz, jak się wobec niej zachowuje, słuchaj, jakimi słowami się do niej zwraca, i jak wypowiada się o niej, gdy nie ma jej w pobliżu”. Tak też robiłam od samego początku, gdy zaczęłam przebywać w domu mojego przyszłego męża. Z  każdą wizytą utwierdzałam się w  przekonaniu, że mężczyzna, który z takim szacunkiem i miłością zwraca się do swoich rodziców, bez wątpienia będzie także dobry dla mnie.

Miałam wtedy siedemnaście lat i  myślenie, że on może być moim mężem, było czystą abstrakcją. Podobnie patrzyli na nas bliscy i rodzina: „Jesteście tacy młodzi, jeszcze wszystko może się zdarzyć”. My jednak dosyć szybko zaczęliśmy traktować siebie bardzo poważnie, a  we mnie zrodziła się kolejna myśl: „Jakim Michał będzie ojcem?”. Za każdym razem, gdy pojawiało się to pytanie, przypominałam sobie, ile razy widziałam go trzymającego w  ramionach dzieci swojej siostry czy brata. Nieraz obserwowałam, jak na przykład zaczepia w kościele kilkuletnie brzdące, które od razu się do niego uśmiechały. Po prostu miał w sobie jakąś magię, która przyciągała dzieci. Dwudziestokilkuletni mężczyzna, który bez strachu bierze na ręce kilkumiesięczne niemowlę, to nie był dla mnie widok codzienny. Patrząc na te obrazy, byłam spokojna: „On będzie dobrym mężem i ojcem, on będzie moim mężem i ojcem naszych dzieci”.

Uczyć się być ze sobą

Jesteśmy razem już dziesięć lat i dziś, kiedy piszę ten tekst, wiem, że do roli rodziców potrzebowaliśmy dojrzeć, dostroić się, nauczyć się być ze sobą, aby później być także dla naszych dzieci. Wiem także, że całe życie Michała — jego dzieciństwo, młodość, czasy narzeczeństwa i pierwsze lata po ślubie bez dzieci — wpłynęły na to, jakim jest teraz ojcem. Dlatego chcę się podzielić naszą historią, opowiedzieć o wydarzeniach, które sprawiły, że kiedy na świecie pojawiła się nasza córka, rola rodziców nie przerosła nas, ale dopełniła i wzmocniła naszą rodzinę.

Ojciec moich dzieci

Pierwsze lata naszej znajomości to związek na odległość. Spotkania raz na kilka tygodni, ale za to godziny przegadane przez telefon i konwersacje wymieniane przez SMS. Ten okres to fundament naszego związku, oparty na rozmowie i poznawaniu siebie. To był czas nauki cierpliwości, którą później — już jako ojciec — mój mąż wykazał się niejednokrotnie.

Pamiętam dzień, w którym została poczęta nasza córka. Wiedziałam, że to ten dzień. Mówi się, że kobiety to czują. Zgadzam się z tym w stu procentach. W każdym razie ja nie miałam żadnych wątpliwości. Jednak mój mąż nie miał o tym pojęcia. Nic mu nie powiedziałam. Oczywiście wspólnie podjęliśmy decyzję, że chcielibyśmy zostać już rodzicami, ale w tym dniu mąż nie wiedział, że to może stać się teraz. Przez kolejne tygodnie, kiedy czekałam na możliwość zrobienia testu ciążowego, również trzymałam to dla siebie. A  kiedy widział, że źle się czuję i  dopytywał, skąd moje złe samopoczucie, i  że skoro mam mdłości, to może jestem w ciąży, ja celowo odwracałam jego uwagę.

Pamiętam ten poniedziałek, kiedy wreszcie za pomocą testu mogłam potwierdzić moje domysły. I to uczucie, gdy wszystko mówi, że tak, ale ty wciąż boisz się w to uwierzyć, boisz się, że to tylko sen. Prosto po pracy pobiegłam do sklepu, aby kupić malutkie buciki. Zapakowałam je do pięknego pudełeczka i  czekałam na powrót Michała. To było moje marzenie. Zawsze w ten sposób chciałam mu powiedzieć o dziecku. Podać to maleńkie pudełeczko i ze łzami w oczach powiedzieć: „Będziesz tatą...”. I  tak zrobiłam. Wszystko zgodnie z  planem. Pamiętam, jak godzinę później biegał po całym domu i w jednej chwili chciał ogarnąć cały świat. Jednocześnie pytał: „To jak duża ona, on, ono teraz jest? A myślisz, że to będzie chłopiec czy dziewczynka?”. Chwilę później pytał mnie, gdzie pójdzie do przedszkola. Cały czas zadawał milion pytań...

Współodpowiedzialność

Ja przecież w  pewien sposób oswajałam się z  tą myślą przez mniej więcej dwa tygodnie, a  on dostał niespodziankę. Oczywiście cudowną, wspaniałą, wyczekiwaną, ale ta informacja przyszła do niego tak nagle. Nie miał tego czasu, który ja miałam. Dziś wiem, że kiedy następnym razem zaczniemy się starać o dziecko, historia będzie wyglądać inaczej. Będziemy w  tym razem od początku, od samego początku. Bo właśnie wtedy zaczyna się współodpowiedzialność za dziecko.

Bardzo często my, kobiety, mamy pretensje do partnerów, że niewystarczająco zajmują się domem, dziećmi i wsparciem nas w codziennych obowiązkach. Natomiast pytanie brzmi: Czy rzeczywiście dałam mojemu mężowi na to szansę? Czy poprosiłam go o pomoc? Za pierwszym razem

„zrobiłam po swojemu”. Uznałam, że będzie szczęśliwszy, jeśli dowie się, gdy już będę pewna, że jestem w ciąży. Jednak kiedy urodziła się nasza córka, szybko zrozumiałam, że ta droga nie prowadzi w  dobrą stronę. Wiedziałam, że chcemy inaczej. Pamiętam, jak sama wstawałam w nocy do córki, a gdy mąż pytał, czy mi pomóc, mówiłam, że nie ma takiej potrzeby, przecież ja i tak wstaję, żeby ją nakarmić. Jednak gdy przyszedł pierwszy moment frustracji i  zamiast się denerwować poprosiłam go o  pomoc, on był z  tego bardzo zadowolony. Zaczęliśmy kolejny etap naszego rodzicielstwa, a ja poczułam, że zaczynamy być za naszą córkę współodpowiedzialni.

Czas z córką

Od kiedy urodziła się Śmieszka, Michał bardzo często powtarzał, że chciałby spędzać z nią więcej czasu. Codziennie rano wychodził do pracy i  wracał po dziesięciu godzinach. Śmiał się, że na szczęście córka nie chodzi wcześnie spać, to przynajmniej wieczory mają wspólne, bo tak prawie by jej nie widywał. 23 czerwca, w jego pierwszy Dzień Ojca, napisałam dla Michała tekst, którym chciałabym się tu podzielić:

„«Boję się, że zbyt wiele mnie ominie, że nie zobaczę jej pierwszego kroku, nie usłyszę pierwszego słowa, że nie będzie mnie przy niej, gdy najbardziej będzie tego potrzebowała». Usłyszałam takie słowa od mojego męża, kiedy po dwóch tygodniach od urodzenia Śmieszki nadszedł czas jego powrotu do pracy. Wciąż pamiętam, jak bardzo było to dla niego 128 trudne. Nadal jest. Każde z  nas ma jednak swoje miejsce i  swoją rolę

w wychowaniu Śmieszki. Jestem mu niesamowicie wdzięczna za to, że wziął na siebie odpowiedzialność za utrzymanie naszej rodziny, dzięki temu ja mogę być z naszą córeczką cały czas.

Dziś zapytałam Śmieszkę, za co najbardziej kocha swojego tatę. Oto, co mi odpowiedziała: «Kocham mojego tatę za to, że gdy mama nie mogła się mną zajmować po cesarskim cięciu, on czule pielęgnował moje ciałko już od pierwszych godzin mojej obecności po tej stronie brzuszka. Za to, że podarował mi Mizia, aby pierwsze noce, które spędzałam w szpitalu bez rodziców nie były tak straszne. Za to, że pierwszy pokazał mi, jak woda kapie z kranu. Za to, że kąpie mnie codziennie, choć wiem, że czasami bardzo go chlapię i  ma przeze mnie mokrą koszulę. Za to, że podrzuca mnie do góry, choć mama mówi, że to może szkodzić na mój mózg. Za to, że zabiera mnie na popołudniowe spacery i pokazuje świat. Za to, że codziennie wieczorem mnie usypia i kiedy płaczę, mogę się do niego mocno przytulić. Kocham tatę za to, że już jak byłam bardzo malutka, mogłam z  nim oglądać mecze, choć było już późno i  większość dzieci w  moim wieku smacznie spała. A najbardziej kocham mojego tatę za to, że jest! Mama mówi, że tata jest przy mnie zawsze, tylko czasem go nie widzę — wiem, że ma rację, czuję to»”1.

Kiedy pisałam ten tekst, myślałam, że wybraliśmy najlepsze rozwiązanie: ja pójdę na urlop wychowawczy i  będę się zajmowała Śmieszką, a Michał skupi się na utrzymaniu naszej rodziny. Byłam mu tak ogromnie wdzięczna za to, że mogliśmy sobie na to pozwolić. Jednocześnie widziałam jego smutek, że on nie doświadcza tego, co ja. Wtedy jednak myślałam, że nie mamy innej możliwości.

Życie pokazało, że jeśli bardzo czegoś pragniemy, to nasze marzenia się spełnią. Michał tak często powtarzał, że chce brać czynny udział w wychowywaniu córki, że w połowie grudnia 2013 roku nagle, z dnia na dzień, dostał wypowiedzenie z pracy. I choć nie było to łatwe doświadczenie, to zapoczątkowało ono kolejny rozdział w życiu naszej rodziny. Bowiem od tego czasu Śmieszka miała u swego boku i mamę, i tatę, właściwie cały czas. Michał zamiast w  rozpaczy szukać pracy, zaczął się zastanawiać, czym tak naprawdę chce się zajmować w życiu, co chce robić, aby on, ale także jego córka była w przyszłości z niego dumna. Czuł, że pora szuka czegoś zupełnie nowego. Tak też zrobiliśmy: obydwoje zaczęliśmy wy129 konywać nowe zawody — takie, które pozwoliły nam być cały czas z córką.

Za każdym razem, kiedy mówię do kogoś, że wspólnie z mężem wychowujemy córkę, słyszę: „Tak, tak wiem teraz mężczyźni bardziej się angażują”. Dodaję więc: ale my dosłownie wychowujemy ją wspólnie: obydwoje kupujemy jej ubrania, chodzimy z nią do lekarza, pamiętamy o  szczepieniach, wstajemy w  nocy, gdy nas potrzebuje, a  ja czuję, że naprawdę jesteśmy za nią współodpowiedzialni. Czasem mówi się, że rodzice powinni sprawiedliwie podzielić się odpowiedzialnością pół na pół. Ja podchodzę do tego inaczej, każde z nas jest w stu procentach odpowiedzialne za naszą córkę.

Bycie ojcem to podróż, proces, który nigdy się nie kończy, który może się stać cudowną ścieżką do poznania samego siebie. Jestem bardzo szczęśliwa i dumna, że mam u swego boku takiego mężczyznę, że mogę się przyglądać, jak buduje relacje z naszą córką i zmienia się dzięki niej. To prawdziwy dar, za który dziękuję Bogu każdego dnia.

1 Cyt. za: ‹odplanowaczycie.wordpress.com›.

opr. ab/ab


« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama