Rozmowa z proboszczem parafii w Pietropawłowsku na Kamczatce (Rosja)
Plany i pragnienia wyjazdu do Rosji pojawiły się na długo przed wyruszeniem...
O wyjeździe na misje myślałem jeszcze przed wstąpieniem do seminarium. Z korespondencji z misjonarzem wiedziałem, że aby wyjechać dokądkolwiek na misje, trzeba się do tego dobrze przygotować. Najlepszym zaś sposobem jest parafia, ze zwykłymi problemami i trudnościami. Wobec tego w czasie święceń grzecznie powiedziałem biskupowi, że myślę o wyjeździe na misje, zaś biskup Ignacy Jeż, obecnie śp. kardynał Ignacy Jeż, odpowiedział mi grzecznie: „Panie, poczekaj dwa lata i przyjdź”. Po dwóch latach przyszedłem. Był już wówczas inny biskup, święty biskup Czesław Domin, który w odpowiedzi na moją prośbę związaną z wyjazdem na misje wysłał mnie na misję najtrudniejszą — miałem zostać wychowawcą kleryków w seminarium duchownym. Gdy Bóg odwołał biskupa Domina, kolejny biskup — Marian Gołębiewski — pozwolił mi wyjechać na misje.
Skąd wybór tak niezwykłego środka lokomocji? Rzadko kto wybiera się na Syberię na rowerze.
Tak, rzadko przemierza się rowerem takie odległości, ale przecież dojeżdża się na rowerach do pracy, a ja jechałem do pracy. Rower daje możliwości, których się nie ma, lecąc samolotem lub jadąc samochodem. Wcześniej dużo jeździłem z młodzieżą. Byliśmy na rowerach w Afryce, Fatimie, Lourdes, w Ziemi Świętej. Wiedziałem, jak dużo poznaje się z danego kraju, jadąc rowerem; można też znakomicie szlifować język. W czasie dwóch i pół miesiąca drogi do Irkucka, którą przejechaliśmy na rowerach, zdobyłem tak dużo doświadczeń, że dotychczas z nich korzystam. Chodzi głównie o zwykłe ludzkie życie, którego nie zobaczę, idąc w sutannie po parafii, ponieważ zawsze znajdę wysprzątane mieszkanie i taki „kapłański” szacunek. Wyboru transportu dokonałem ze względu na ludzi. Mniej więcej co 500 km była jakaś parafia katolicka, dzięki czemu mogłem poznać sporo osób.
Nie jechałeś jednak sam.
Z jazdą było rzeczywiście zabawnie. Gdy pierwszy raz rozmawiałem z biskupem Mazurem, nie powiedziałem mu, że chcę jechać rowerem. Dopiero w czasie drugiej rozmowy telefonicznej zakomunikowałem ten fakt. Z drugiej strony nastąpiła cisza, a następnie padło pytanie: „A ksiądz przejazdem czy na stałe?”. Biskup poradził mi, bym z dwóch osób zwiększył grupę do trzech, żeby było bezpieczniej. Oczywiście przyjąłem tę radę, znalazłem trzecią osobę i pojechaliśmy w trójkę. Gdy przyjechałem, po dwóch miesiącach zostałem proboszczem katedry w Irkucku. Kiedy siedzieliśmy któregoś dnia przy kawie, biskup podzielił się ze mną refleksją: „Ty wiesz, dlaczego prosiłem, żebyś dobrał sobie jeszcze jedną osobę?”. Odpowiedziałem, że zapewne z troski o moje bezpieczeństwo. On zaś mi odparł: „Nie, ja myślałem po prostu, że trzeciego takiego wariata nie znajdziesz i przylecisz samolotem”.
Kilka tygodni po przyjeździe na Syberię zostałeś proboszczem, na Kamczatkę wyjechałeś nieco później.
Biskup, kierując diecezją, mianuje swoich współpracowników. Jakoś pasowałem do planów biskupa Mazura. Gdy jednak odszedł, a dokładniej został wyrzucony z Syberii, i przyszedł biskup Cyryl Klimowicz, otrzymałem propozycję pracy na Kamczatce, o której nic nie wiedziałem. Wiedziałem, że jest taka kraina gdzieś koło Japonii i Alaski, ale niewiele poza tym. Będąc już na Kamczatce, przypomniałem sobie, że na moim obrazku prymicyjnym zamieściłem słowa: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię”. Przyjechałem do parafii pw. św. Teresy od Dzieciątka Jezus, a więc patronki mojego rocznika seminaryjnego i patronki misji. Zrozumiałem, że jestem na miejscu. Cieszę się i dziękuję za to, że mogę pracować w tej parafii. Patronuje jej, ściśle mówiąc, św. Teresa od Dzieciątka Jezus, doktor Kościoła. Jest to chyba pierwsza parafia w świecie, której patronat nadano po ogłoszeniu św. Teresy doktorem Kościoła.
Pracujesz w specyficznej parafii.
Rzeczywiście, wszelkie porównania do warunków polskich czy nawet europejskich są niezwykle trudne. Moja parafia liczy osiemdziesiąt pięć osób, terytorium zaś jest trzy i pół razy większe od Polski. Centrum parafii znajduje się w mieście świętych Piotra i Pawła, w Pietropawłowsku Kamczackim. Nazwa pochodzi od dwóch statków: św. Piotr i św. Paweł. Przypłynął nimi Bering, który odkrył miasto leżące nad Zatoką Awaczyńską, moim zdaniem najpiękniejszą na świecie, i nadał mu nazwę. W Pietropawłowsku mieszka obecnie około 200 tys. osób. Mówię „około”, gdyż w minionym dziesięcioleciu nastąpiła duża migracja. Wymieniło się, czyli wyjechało lub przyjechało, około 100 tys. ludzi. Ma to oczywiście związek z poszukiwaniem pracy. To też sprawiło, że część moich parafian wyjechała. Połowa mieszkańców Pietropawłowska to osoby niewierzące, 42% to prawosławni. Reszta — 8% — dzieli się na różne religie, m.in. 2, 9% mieszkańców deklaruje się jako katolicy. To daje ok. 5 tys. osób. Gdzie oni są? Trudno odpowiedzieć na to pytanie: być może nie utożsamiają się ze zwykłym domkiem, mieszczącym dwa pokoje, w których odprawiamy Mszę świętą. Na religijność ma wpływ jeszcze jeden fakt. Kamczatka, zgodnie z zamysłem rewolucji, była pierwszym województwem całkowicie ateistycznym, gdzie zniszczono wszystko w jakikolwiek sposób związane z religią. Dopiero w 1991 czy nawet 1993 roku otworzono Kamczatkę — wcześniej można było się tam dostać tylko za imiennym pozwoleniem służby bezpieczeństwa, mając umowę o pracę. Jedynym środkiem lokomocji, dzięki któremu można się tam dostać, jest samolot. Jest jeszcze droga morska.
Co sprawiło Ci największą trudność po przyjeździe na Kamczatkę?
Trudności mogę podzielić na wewnętrzne i zewnętrzne. Jeśli chodzi o wewnętrzne, to trzeba było się uzbroić w ogromną cierpliwość, żeby czekać na człowieka. Trzeba było też walczyć ze sobą, by nie zniechęcać się przy pierwszych problemach. Dużą trudnością było dla mnie odizolowanie od świata. Pierwsze cztery lata nie były łatwe. Kamczatka jest trudnym krajem, jeśli chodzi o mieszkanie, gdyż sześć, siedem, a czasem nawet osiem miesięcy ciężkiej zimy daje o sobie znać. Skoki ciśnieniowe są niewyobrażalne. Gdy np. pojawia się burza śnieżna czy deszczowa, przychodzi jako ogromna nawałnica. Potem, gdy miasto znajduje się w oku cyklonu, pojawia się na godzinę piękne słońce, a potem znowu wieje, gwiżdże, ciśnienie spada tak szybko, iż odnosi się wrażenie, jakby głowa pękała. Po czterech latach pojechałem do biskupa z planem budowy kościoła. Gdy wróciłem, przez rok starałem się o ziemię. Pojawił się protest prawosławnych, w uzasadnieniu którego podano, że wieża kościoła będzie widoczna z Zatoki Awaczyńskiej. Przetrawiłem tę odmowę i przez kolejne dwa lata szukaliśmy nowego terenu. Trzy lata temu otrzymaliśmy teren, na skale, obok zamkniętego już cmentarza.
Ponoć dokonało się to wszystko w sposób jak na Rosję niezwykły — bez jakiejkolwiek łapówki.
Postanowiliśmy grać w otwarte karty i rzeczywiście nie dawać łapówki, choć czasem parafianie radzą: „Niech ksiądz posmaruje, to pojedzie szybciej”. Nie zgadzam się, gdyż nie można nieuczciwością budować kościoła, nawet jeśli miałoby się to dziać szybciej. Oczywiście jest to pójście pod prąd, a droga pod prąd nie jest łatwa.
Radość z budowy nowego kościoła szybko stopniała, gdy zabrano wam ów skalisty teren przy cmentarzu. Trudno w takiej sytuacji powiedzieć do siebie: Krzysiek, bądź miłosierny.
Jestem cholerykiem i to rzeczywiście nie sprzyja przyjmowaniu takich ciosów. Wolałbym nie cytować słów, które przychodziły mi na myśl. Wewnętrznie czułem ból, po prostu ból. Był konkretny plan i nadzieje. Wprawdzie mój plan, ale oddany Panu Bogu i poparty różnymi pracami budowlanymi. Mieliśmy już 300 ton kostki białego granitu, projekt kościoła, a nawet pieniądze na budowę. I gdy już byliśmy na ostatniej prostej, dostaliśmy mocno po głowie. Mówię „dostaliśmy”, gdyż od dwóch lat nie pracuję już sam. Jest też ks. Jan Radoń, wikariusz, który przybył do nas po dwunastu latach pracy na Ukrainie. Człowiek dużo, dużo większy ode mnie fizycznie i — śmiem twierdzić — także duchowo. Dzięki niemu łatwiej było znieść te przeciwności. Dzięki jego obecności mogłem wyjechać na urlop. Musiałem „dać sobie na wstrzymanie”, odejść, nabrać dystansu, by się w tym nie zagubić. Wróciłem do Polski, wsiadłem na rower i pojechałem do Medjugorje. Odpoczywałem i modliłem się, polecając tę sytuację Matce Bożej. Tam otrzymałem moc przebaczenia, znikła z mojego serca złość. Nie mam teraz złości w sercu, mam za to większe zaufanie do Pana Boga. Mówię Mu: „I tak Ty tym wszystkim kierujesz; nie wiem jak Ty to robisz i jak Ty to zrobisz, ja jedynie ufam, że to, co się stało, jest lepsze niż to, co by się stało”. Szukamy teraz na nowo, bo jestem niemal pewien, że tego terenu przy cmentarzu nam nie oddadzą. Co się stanie w najbliższej przyszłości? Nie mam zielonego pojęcia. Cieszę się jedynie, że w Pietropawłowsku powstanie kościół, bo jestem pewien, że powstanie. Gdzie i jak? Tego nie wiem.
Ufność jak u św. Teresy, patronki parafii.
Nie pozostaje mi nic innego. Człowiek musi znaleźć się w sytuacji bez wyjścia, żeby zaufał całkowicie. Miałem takie doświadczenie fizyczne, gdy byłem jeszcze w seminarium. Przez wypadek albo moją głupotę straciłem możliwość chodzenia. Młody człowiek, pełen planów, na pół roku położony w szpitalnym łóżku. W perspektywie operacja, po której może już nigdy nie chodzić. Okropny ból, bunt i złość, bo świat się beze mnie kręci. Ja leżę, a oni tam sobie żyją. Miałem wówczas takie szalone marzenie, by kiedyś przejść jeszcze dziesięć kroków nad morzem o własnych siłach. W takiej sytuacji, gdy się zaufa, wszystko jest możliwe. Zacząłem chodzić. Później pojechałem na rowerze do Afryki i do Ziemi Świętej, a ostatecznie na Syberię. I jakoś funkcjonuję, choć problem z kręgosłupem nie zniknął i mocniejsze kichnięcie może mnie unieruchomić. A tymczasem ja żyję, funkcjonuję i cieszę się, że zdrowotnie „wiszę na włosku”. To uczy mnie żyć z tym, czego nie mogę zmienić. Trzeba zaufać, a Tereskowa winda rzeczywiście okaże się lepszym sposobem niż wdrapywanie się po schodach.
Jak przebaczyć komuś, kto wyrządził nam krzywdę? Musiałeś się przecież z tym zmagać?
Jeśli będę tylko ja i ten drugi człowiek, nie da się do końca przebaczyć. Ja przeżywałem złość — ona może doprowadzić do nienawiści. Żeby sobie poradzić, muszę włączyć w ten proces Pana Boga. Ten człowiek popełniający zło w stosunku do mnie także jest dzieckiem: to jest mój brat, moja siostra. Tak myślę również o pani Taisie, dyrektorce firmy projektowej, dzięki której straciliśmy 3 mln rubli, czyli 300 tys. złotych. Ja nie znam innego sposobu pomagającego w przebaczeniu, jak modlitwa o łaskę przebaczenia. Wymaganie Jezusa „miłujcie waszych nieprzyjaciół” jest możliwe tylko z Jezusem. To jest moje doświadczenie. Najbardziej dziękuję Panu Bogu za to, że mogę miłosiernie, a więc bez złości, spojrzeć na tę panią, oddzielając jej godność człowieka od niegodziwości, która ją okrywa. Zgodnie ze sprawiedliwością muszę wystąpić do sądu, by zażądać tych pieniędzy, bo nie należą do mnie, tylko do parafii — ale z drugiej strony nie mam w sercu złości, nie podejdę do tej pani i jej nie z wyzywam. Mogę jej jedynie powiedzieć, że ją Bóg także kocha.
Czy nie wydaje Ci się, że nam, wierzącym, grozi czasem „syndrom starszego syna” z przypowieści o synu marnotrawnym? Czasem uważamy się za sprawiedliwych, patrzymy z odrobiną wyniosłości na grzeszników. Oni tymczasem doświadczają miłosierdzia, nam grozi — jak starszemu synowi — pozostanie na lodzie.
Wróciłem przed kilkoma dniami z rekolekcji dla narkomanów, które prowadziłem na Ukrainie. Pomagamy też na Kamczatce osobom z problemem alkoholowym. Z tej perspektywy patrząc — z perspektywy grzeszników, którzy się nawracają — mogę powiedzieć, że przeganiają tych, którzy w Polsce nie opuścili przez ostatnie trzydzieści lat Mszy świętej. Przykładem może być Andriej, profesor filozofii. Znał sześć języków, nauczył się siódmego, polskiego, by móc czytać książki teologiczne, by poznawać Boga. Przyjechał na swój koszt z Kamczatki do Krakowa na zamknięte rekolekcje, by bardziej poznać Boga. Czyta, pisze, studiuje z ogromną pasją. Już dawno przegonił tych, którzy mają na co dzień Pana Boga i niewiele się Nim przejmują. W mojej parafii na Kamczatce prowadzimy z ks. Janem katechezę, wyjaśniamy prawdy wiary, czytamy z ludźmi Pismo Święte. Wolę mówić tam, do tej garstki zapaleńców, którzy tak mocno przeżywają swoją wiarę, niż tu, w Polsce. Dlatego, że przyjmowanie Boga od strony młodszego syna, tego świeżo powracającego po latach z tułaczki, jest głębsze niż tego starszego, leniwego, czasem niewolniczo odrabiającego pańszczyznę religijną katolika, który często traktuje wiarę nie jako spotkanie z Bogiem, a jedynie tradycję; któremu brakuje entuzjazmu, radości wewnętrznej. Są oczywiście reguły, zasady, przykazania, ale wydaje się, że nieco za mało tam życia, odczucia Bożej miłości. W czasie któregoś ze spotkań z narkomanami omawialiśmy Ewangelię o uzdrowieniu paralityka przyniesionego przez cztery osoby przed Jezusa. Staram się obrazowo wyjaśniać im daną perykopę, zatem poprosiłem, by czterech mężczyzn wniosło przez okno na pierwsze piętro sparaliżowaną osobę. Wybrali młodą dziewczynę, narkomankę, która przyszła niedawno. Wybrali ją, bo była najlżejsza — nie dlatego oczywiście, że była najbardziej sparaliżowana grzechem. Wnieśli ją na to pierwsze piętro. Ileż przeżyć towarzyszyło tej scenie. Gdy patrzyłem na tę dziewczynę, widziałem ogromne wzruszenie. W jej oczach widziałem pragnienie, by usłyszeć: „Odpuszczają ci się twoje grzechy” i „bądź uzdrowiona”. Widzę w niej przemianę. Widzę radość tych czterech, którzy ją przynieśli. Ich moc wiary jest o wiele większa, dlatego Jezus powiedział, że grzesznicy wyprzedzają nas do Królestwa Bożego, gdyż doświadczyli większej miłości przebaczającej i są bardziej wdzięczni.
Proszę o komentarz do pewnej myśli: bycie grzesznikiem to szansa, by poznać Boga, poznać Go przez Jego przebaczającą miłość; szansa bycia grzesznikiem to szansa przyjęcia daru miłości i ostatecznie szansa, by bardzo kochać.
Zgadzam się z tym w stu procentach. Dodam tylko, że radość, jaka towarzyszy jednej spowiedzi człowieka, który się nie spowiadał nigdy, a którego kiedyś tam w dzieciństwie ochrzczono, daje mi „napęd na cały rok”. Czasem koledzy z Polski śmieją się: Co ty tam robisz na tej Kamczatce? Odpowiadam: Jestem. A oni na to: To bez sensu, u nas w ciągu jednych rekolekcji wyspowiadasz tyle osób, co tam przez cały rok. Ale ja mam świadomość, że „polskie spowiedzi” to często wytarcie kurzu z parapetu, tymczasem spowiedzi na Kamczatce to otworzenie drzwi Chrystusowi na oścież, by wymiótł grzechy np. ostatnich czterdziestu lat; to remont całego mieszkania.
Czego czytelnicy „Głosu Karmelu” mogą wam życzyć i jak można wam pomóc?
Chciałbym, byście nam życzyli na kolanach, to znaczy modlili się za nas. Kościół jest misyjny. Jeśli tutaj, w Polsce, Kościół nie żyje misją, to obumiera. Módlcie się zatem, by rozmowy z księżmi biskupami doprowadziły do tego, aby przyjechali do nas kolejni kapłani. Życzcie nam, byśmy w trudnościach zawsze potrafili dostrzec wolę Bożą. I ostatnie życzenie: życzcie sobie pojechać na Kamczatkę. Zobaczycie, jak zmieni to wam spojrzenie na świat i na wasze problemy. Życzę każdemu kapłanowi, by na kilka lat wyjechał na misje, dokądkolwiek, niekoniecznie na Kamczatkę. Jeśli po tym czasie wróci normalny, będzie normalniejszy niż przed wyjazdem. Będzie potrafił szanować człowieka, wyrwie się z rutyny. Jak można nam pomóc? Duchowo i materialnie, przy czym gdyby miała to być pomoc materialna, to od razu mówię, że jest ona mało owocna bez modlitwy. Można też oczywiście przyjechać do nas np. na miesiąc i pomóc fizycznie. W minionym roku w jednym czasie było nawet dwunastu wolontariuszy, którzy przyjechali na miesiąc, by fizycznie popracować. Zatem kolejność pomocy jest taka: najpierw modlitwą, jeśli można — to materialnie, a gdy ktoś odczuje pragnienie wyjazdu jako wolontariusz, to też chętnie zapraszamy.
Bardzo dziękuję za rozmowę. o. Krzysztof Górski OCD
opr. mg/mg