Szkoła na cztery z minusem

O sytuacji w polskim szkolnictwie w roku 2008

Nauczyciele są niedofinansowani, a nie przeciążeni pracą. Jak człowiek dużo zarabia i ma troski finansowe, przynajmniej te podstawowe, z głowy, to wtedy nagle czuje się mniej przeciążony.

Szkoła na cztery z minusem

Jan Wróbel, jest dyrektorem I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego w Warszawie, historykiem, felietonistą „Dziennika”. Był doradcą premiera Jerzego Buzka. foto: Jakub Szymczuk


Szymon Babuchowski: Wszystko wskazuje na to, że nowy rok szkolny rozpocznie się w atmosferze protestów. Słuszne to będą protesty?

Jan Wróbel: — Protesty nauczycielskie są zawsze słuszne, jeżeli dotyczą kwestii finansowych, bo na tym środowisku oszczędza się w Polsce. Natomiast wśród postulatów ZNP pojawił się postulat obrony silnej pozycji kuratorium, czyli biurokracji oświatowej. I to jest niesłuszne. Polska oświata nie ma problemu z tym, że kuratorium ma za mało do powiedzenia, tylko z tym, że jego rola jest zbyt duża.

A myśli Pan, że lepszym pomysłem jest podejmowanie najważniejszych decyzji przez samorządy? Ministerstwo chce, żeby to samorządy decydowały, ile godzin przypada na etat nauczyciela.

- Dla mnie w ogóle pojęcie „pensum nauczycielskiego” jest niezrozumiałe. Dlaczego musi istnieć ogólnokrajowa regulacja, skoro są różne przedmioty, różni nauczyciele i różne szkoły? Może zdarzyć się szkoła, w której na przykład geografia będzie przedmiotem bardzo obciążającym dla nauczyciela. A z kolei w innej szkole może być odwrotnie — ot, godzinka w tygodniu z klasą, dwa razy w roku klasówka. I tych rzeczy ani ja, ani Pan nie wiemy, patrząc z perspektywy lotu ptaka. Natomiast ktoś, kto jest na miejscu, to wie. Są nauczyciele, którzy chcą mieć dużo godzin. Mówimy o pensum, a większość nauczycieli jest zainteresowana zdobywaniem nadgodzin. Chcą uczyć więcej. Dlatego należy zrobić tak, żeby dobrzy nauczyciele uczyli bardzo dużo i zarabiali mnóstwo pieniędzy.

Ale też wielu nauczycieli skarży się, że są przeciążeni, że pracują w rzeczywistości nawet po 60 godzin tygodniowo. Bo przecież praca nauczyciela to nie tylko godziny lekcyjne.

- Nauczyciele są niedofinansowani, a nie przeciążeni pracą. Jak człowiek dużo zarabia i ma troski finansowe, przynajmniej te podstawowe, z głowy, to wtedy nagle czuje się mniej przeciążony.

Co Pan sądzi o zmianach w systemie wynagradzania, zawartych w projekcie nowej Karty nauczyciela? Czy zwiększanie pensji przede wszystkim stażystom to dobry kierunek?

- W tym projekcie zwiększa się pensje wszystkim nauczycielom w Polsce, więc to jest korzystne. Rozumiem, że stażyści, których pensje są humorystycznie niskie, muszą otrzymać jakąś realną propozycję. I sądzę, że to akurat jest dobre.

Związkowcy twierdzą, że to mydlenie oczu, bo stażystów i tak jest najmniej...

- Ja bym nie szedł na lep tego, co jest językiem negocjacji politycznych. Realia są takie, że nauczyciele dostają więcej pieniędzy od września, niż mieli na przykład dwa lata temu. To nie MEN, tylko Ministerstwo Finansów stawia bariery bardziej hojnemu finansowaniu oświaty. To z tym ministerstwem powinniśmy negocjować, a nie z nieszczęsnym ministrem edukacji, którego pozycja w Polsce wydaje mi się przeceniana.

Dlaczego?

- Jest takie powiedzenie, że „wojsko to kapral”. Ono w wojsku jest już trochę nieaktualne, ale w nauczycielstwie wciąż tak jest, i tak zawsze będzie, że szkoła to nauczyciel. Tworzenie z nauczycieli wielkiej masy ludzi, którą trzeba koniecznie dowodzić za pomocą sztabu generalnego, ministerialno-związkowego, jest nieporozumieniem. To tak, jakbyśmy mieli w Polsce ministerstwo rodziny, i to ministerstwo wymyślałoby co tydzień jakieś okólniki i rozporządzenia w sprawie tego, jak powinniśmy dzieci ubierać, że nadchodzą chłody i trzeba pamiętać o szaliku. Teoretycznie można by sobie wyobrazić sens takiego ministerstwa, bo przecież są rodzice, którzy zapomną o szaliku, ale w praktyce czujemy, że o wiele lepiej zostawić to tatom i mamom. Ze szkołą też tak jest, że ona powinna być przede wszystkim zostawiona tym, którzy tam pracują — nauczycielom zatrudnionym przez rodziców. A nie funkcjonariuszom państwowym zatrudnionym przez państwo czy samorząd.

Jak wynagradzać pracę nauczycieli, żeby było sprawiedliwie?

- Ogromne pieniądze powinny być w Polsce do dyspozycji właściciela szkoły, czyli samorządu, oraz człowieka, który współdecyduje o jakości szkoły, czyli dyrektora szkoły. Forsa dla ludzi, którzy wykraczają poza średnią wysiłku, powinna być bardzo duża. To nie może być 500 złotych na koniec roku, tylko kilka razy w roku premia po kilka tysięcy złotych. Wśród nauczycieli jest sporo ludzi, którzy dobrze wykonują swoje obowiązki, ale z różnych powodów, np. rodzinnych, albo dlatego, że pracują w dwóch miejscach, nie są w stanie wykrzesać z siebie więcej wysiłku w szkole. A obok nich są ludzie, którzy są w stanie, są utalentowani i mają trochę czasu. Trzeba po prostu odwołać się nie tylko do ich poczucia sympatii do wykonywanego zawodu, ale również do prostej kalkulacji: jak się narobię, to będę bogaty.

Ministerstwo wycofało z konsultacji społecznych projekty nowych ustaw oświatowych. Czy to oznacza, że czekają nas kolejne zmiany?

- Nie sądzę. Wydaje mi się, że ministerstwo wycofało projekty, bo ZNP miał pretensje, że nie skonsultowano ich wcześniej ze związkowcami. Więc to raczej ukłon w ich stronę.

Nowelizacja ustawy o systemie oświaty zakłada m.in. posłanie sześciolatków do szkół. Jaki to ma sens?

- Ma sens taki, że jednak trochę wydłuża okres kształcenia dzieci, i to wydłuża w tej sekwencji szkolnej, która wcale nie jest najgorsza. Edukacja klas 0—3, zupełnie podstawowa, to jest edukacja, która w Polsce nieźle wychodzi. Nie męczy się tych dzieci testami predyspozycji ani testami tego, czego się nauczyły w szkole. W związku z tym nauczyciele mają dużo wolnego miejsca na używanie zdrowego rozsądku. I w większości radzą sobie zupełnie nieźle. Proszę zauważyć, że małe dzieci nie narzekają na szkołę. Zaczynają narzekać, kiedy robią się starsze, a szkoła staje się coraz bardziej represywna. Więc tej zmiany ja bym się specjalnie nie bał. Jeżeli obniżymy przy tym wiek ludzi kończących szkołę średnią, to też by mnie to wcale nie martwiło. Szczerze mówiąc, widok 19-letnich ludzi siedzących w ławce szkolnej wywołuje u mnie skurcz rozpaczy, bo wydaje się, że dorośli ludzie są wciąż dziećmi, z jak najgorszymi konsekwencjami.

A ja mam wrażenie, że te zmiany w polskiej oświacie są chaotyczne. Każdy kolejny minister chce coś udowodnić, natomiast brakuje całościowej wizji szkolnictwa. Jak Pan, po tych paru latach, ocenia wprowadzenie na przykład nowej matury?

- Nowa matura jest przedsięwzięciem przemyślanym dosyć dobrze, mimo rozmaitych potknięć, od których nie była też wolna stara matura. To jest jedyny przykład w Polsce, że istniało pewne środowisko ludzi, niezbyt liczne, które miało pewien pomysł i ten pomysł wprowadziło, po wielu latach przygotowań i pracy, w życie. Więc ja to akurat pochwalam, poza maturą z polskiego, która jest idiotyczna. Reszta matur wspomaga jakość nauczania w Polsce. Natomiast co do tej ogólnej tezy, to ma Pan rację, że ministrowie przychodzą z jakimiś pomysłami czy doradcami, potem odchodzą — i przychodzą nowe pomysły. Ale też nie wieszałbym psów na kolejnych ministrach. Raczej zadałbym pytanie: kto inny w Polsce zaproponował jednolity, dobry projekt tej edukacji, lepszy od tego, co przynoszą kolejni politycy? I ze smutkiem trzeba powiedzieć, że zarówno „Solidarność”, mimo swoich pięknych tradycji, jak i potężny związek zawodowy, jakim jest ZNP, jak i samorządy nauczycielskie czy kiełkujące dopiero rady rodziców, nie zaproponowały w Polsce nigdy żadnej rozsądnej reformy. Dlatego na bezrybiu i rak ryba. Konsultacje społeczne w branży oświatowej, w dziewięciu wypadkach na dziesięć, polegają na tym, że wysyła się jakiś projekt ludziom, którzy znajdują w nim uchybienia. Ale nie są w stanie odpowiedzieć kontrprojektem. Nie ma sporu o projekty — jest spór o to, żeby nic nie robić, bo lepiej nic nie zrobić, niż coś schrzanić. Ministrowie w Polsce są jedynym źródłem nie tylko realizacji pomysłów, ale samego powstawania tych pomysłów.

Wprowadzenie gimnazjów to również była kontrowersyjna decyzja...

- Tak, choć myślę, że gimnazjum miało i ma swoją szansę, tylko trzeba włożyć w nie dużo więcej pieniędzy i mądrych ludzi. W większości krajów zachodnich istnieje próg szkół gimnazjalnych. Natomiast zdecydowanie więcej powinno gimnazjum zawierać zajęć artystycznych, sportowych, uczyć współdziałania, czyli tych wszystkich umiejętności społecznych. Powinno pomagać w odnajdywaniu własnych, do tej pory ukrytych talentów, a także dać młodym ludziom możliwość wyżycia się emocjonalnego i fizycznego, bo przecież oni właśnie w tym wieku szczególnie mocno się kształtują. A gimnazjum, z braku pieniędzy i czasu, zaczęło reformować tylko jedną dziedzinę — edukacyjną. Tutaj też mam wiele zastrzeżeń, bo na podstawie przedmiotu, którym się zajmuję, widać, że nie udało się wymyślić rozsądnych pomostów między edukacją gimnazjalną a licealną. Niemniej rzeczywiście gimnazjum zdecydowanie polepszyło poziom czytania, pisania, operowania wiedzą naszej młodzieży. Wszystkie badania to pokazują, że młodzież bardziej „łapie” niż w czasach, kiedy była tylko podstawówka. Ale z drugiej strony — sfera emocjonalna to porażka. W gimnazjum młodzi ludzie są stłoczeni jak króliki w klatkach i przy pierwszej nadarzającej się okazji kogoś ugryzą.

Jest Pan optymistą, jeśli chodzi o przyszłość polskiego szkolnictwa?

Rzecz, która jest tak masowa i dotyczy wszystkich, nigdy nie będzie działała perfekcyjnie. Czasem opowiada się banialuki o tym, jakie to przed wojną było gimnazjum. Ono rzeczywiście było zupełnie inne, tyle że obejmowało 7 czy 8 proc. młodzieży. A dzisiaj tylko 7 proc. nie obejmuje. I to jest ta różnica skali. Natomiast trzeba też powiedzieć, że bardzo wielu Polaków ma zdolności do nauczania, do prowadzenia grupy. Jeśli spowodujemy, że będą się oni częściej odnajdywać w szkole niż obecnie, i że praca w szkole będzie konkurencyjna pod względem warunków zatrudnienia z pracą w firmach, to okaże się, że wiele osób, które robią w firmach eventy, szkolenia i warsztaty, będzie robiło to wszystko w szkole. Jak się wydaje, co do jednego Polacy są zgodni: że edukacja ma dużą wartość. Na razie to jest tak, że potrafimy tę wartość zagospodarować za pomocą korepetycji, ale jeśli to się trochę przekręci i szkoła będzie odpowiadać na oczekiwania rodziców, to dlaczego nie być optymistą? Szkoła nigdy nie będzie na szóstkę, ale niech będzie na cztery z minusem, to już będzie cudownie.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama