"Darmowy" elementarz

Ministerstwo Edukacji nie rozumie krytyki "darmowego" elementarza. No tak, "darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby". Jednak w tym przypadku krytyka jest zasadna…

"Darmowy" elementarz

Rok szkolny 2014/2015 jest wyjątkowy. Wraz z siedmiolatkami do pierwszych klas podstawówki poszły z mocy ustawy sześciolatki urodzone w pierwszej połowie 2008 roku. Jak było do przewidzenia, z powodu przepełnienia w wielu szkołach pierwszaki uczą się na dwie zmiany. Już raport NIK, opublikowany przed pierwszym dzwonkiem, alarmował, że tak będzie.

Dwuzmianowość komplikuje organizację pracy rodziców i funkcjonowanie domu. Nie każde dziecko ma dziadków na emeryturze, gotowych o każdej porze odprowadzać je do szkoły i odbierać po zakończeniu lekcji. Nie każdemu z rodziców firma stworzyła szansę rozłożenia limitu dziennego zatrudnienia na wygodny dla jego rodziny ruchomy czas pracy, chociaż w walce o wdrażanie elastycznych form zatrudnienia pracodawcy się prześcigali, by osiągnąć korzystne dla firm zapisy prawne, wymuszające na pracownikach absolutną dyspozycyjność.

Czyim kosztem?

Najmłodsi uczniowie spędzają w murach szkoły coraz więcej czasu, choć nie mają więcej lekcji. Część dzieci, która uczy się na drugą zmianę, przebywa w świetlicach i na szkolnych korytarzach od godz. 7.00 do 17.00, ponieważ rodzice pracują.

Joanna Paprocka z Dąbrówki pod Poznaniem, która nie chciała, aby jej sześcioletnia córka spędzała 10 godzin dziennie w szkolnej świetlicy, zrezygnowała z etatu i „łapie” zlecenia, aby móc odprowadzać dziewczynkę na godz. 11.00 i odbierać ją zaraz po skończeniu lekcji. Wie, że to swego rodzaju przywilej. Nie wszyscy pracujący, zwłaszcza w czasach tak wielkiego bezrobocia, żyjąc ze świadomością, że na ich miejsce czeka parę osób, mogą sobie na to pozwolić. Ale ona, w przeciwieństwie do kobiet zatrudnionych w handlu (a tam pracują głównie kobiety!), jako księgowa może prowadzić rachunkowość w domu.

Jednak szkoła to nie tylko obowiązkowy program nauczania, ale także zajęcia dodatkowe. Jak je wcisnąć w grafik zajęć uczniowskich, skoro pomieszczeń klasowych w przepełnionych w tym roku podstawówkach brakuje? Widać wyraźnie, że gminy w amoku likwidacji szkół, jaki ogarnął je w ostatnich latach, zrobiły wiele błędów, za które teraz płacą dzieci i rodzice.

Kontrole NIK pokazały, że choć szkolne toalety i stołówki nie są przystosowane dla najmłodszych, to w sumie szkoły z pierwszoklasistami sobie poradzą, jeśli nauka w wielu z nich będzie się odbywała na dwie zmiany. Czyim kosztem? Przewodniczący gdańskiej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność”, minister oświaty w rządzie Jerzego Buzka — Wojciech Książek komentuje: — Znaczy to, że w niektóre dni dzieci będą zaczynały naukę ok. 12.00—13.00, a kończyły o 18.00—19.00. Małe dziecko o tej porze raczej powinno przygotowywać się do snu. W wiejskich szkołach oddalonych od miejsca zamieszkania uczniów o wiele kilometrów tak późna pora zakończenia zajęć oznacza powrót do domu ok. 21.00 — podkreśla Książek, wieloletni nauczyciel z terenu Żuław.

Podręcznik na pewno nie „darmowy”

Hitem propagandowym Ministerstwa Edukacji Narodowej jest w tym roku „darmowy” elementarz, który odtrąbiono jako sukces rządu. Będzie on co prawda własnością szkoły i ma służyć kolejnym rocznikom przez najbliższe cztery lata, ale uczniowie — na rok — otrzymują go w użytkowanie bezpłatnie. Dziennikarze śmieją się w kułak, bo „Nasz elementarz” nie powstał przecież w czynie społecznym: jego przygotowanie, druk i dystrybucja zostały przez MEN opłacone z budżetu państwa, czyli z naszych podatków. Minister Kluzik-Rostkowska nie zrobiła zatem uczniom prezentu z własnej kieszeni.

Rozbity na cztery części: „Jesień”, „Zima”, „Wiosna”, „Lato” elementarz powstawał na raty, bez wcześniejszej konsultacji z ekspertami ds. nauczania szkolnego. Wrzucany w częściach do internetu w celu zebrania przez MEN merytorycznych ocen krytycznych, stawał się polem walki i wydziwiania pedagogów, rodziców i naukowców od wszystkiego. Każdy mógł napisać, co sądzi o elementarzu, przy czym MEN zastrzegło, że uwzględni wyłącznie te poprawki, które uzna za słuszne.

Część I „Zima”, ofiarowana 1 września (jako jedyna część elementarza!) pierwszoklasistom, wywołała burzę krytyki z powodu braku Bożego Narodzenia. Przedstawiono świąteczną scenerię, stragany w otoczeniu choinek, jest mowa o kupowaniu prezentów dla domowników i o tym, że tata przyrządzi karpia w galarecie, upiecze się też makowiec, zaprosi samotnego pana Cyryla, ale nie wiadomo, z jakiej ma to być okazji.

Gdy posypały się gromy w internecie, a szkoły katolickie (Resortowy elementarz nie jest obowiązkowy! Obowiązkowa jest podstawa programowa) zapowiedziały rezygnację z takiego podręcznika, MEN natychmiast przyznało się do błędu i Boże Narodzenie zjawiło się na kartkach książki. Nie wprost, tylko w pytaniu pod obrazkami: „Czy wszyscy obchodzą Boże Narodzenie?”. Poprawność polityczna musi być! Uzyskiem buntu krytyków jest jeszcze dopisane zdanie o tym, że „Babcia zagra kolędy”. Po tym jak twórcy podręcznika dostali po łapach za brak Bożego Narodzenia, w części „Wiosna” znalazła się Wielkanoc. Ale żeby nie było mowy o święconym, pada informacja o tym, że usiądziemy do stołu i „podzielimy się dobrym słowem”. Dowcipne, co?

Ślimak na potem

Stoczono też wygrany przez metodyków nauczania bój o ślimaka i maślaka, konkretnie o to, czy spółgłoski zmiękczone powinny znaleźć się na początku nauczania liter, sylab i wyrazów. W efekcie ślimak powędrował do dalszej partii elementarza. W „cykanych” partiach elementarza, które przedstawiano internautom do oceny, roiło się od błędów: logicznych i stylistycznych. Narzekano na estetykę podręcznika, którą prof. Bogdan Śliwerski, przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk, nazwał chińską tandetą, infantylizmem, nieestetycznym tworem, „pozbawionym metodologii elementarnego kształcenia dziecka”. Najwięcej zastrzeżeń mieli eksperci od dydaktyki nauczania początkowego, obeznani z uwarunkowaniami psychologicznymi sześcio- i siedmiolatków.

Profesora Śliwerskiego oburza fakt, że elementarz przed opublikowaniem w internecie nie podlegał żadnej eksperckiej konsultacji. — Przyznała to sama ministra — dodał z ironią. Jego zdaniem, sposób tworzenia elementarza oraz to, że on dopiero będzie konsultowany, „jest budowaniem domu od dachu, w dodatku bez planu zabudowy i architektonicznego projektu”.

To właśnie tempo zmian i pisanie podręcznika na kolanie rodzi największe obawy o jakość i przejrzystość sposobu realizacji tego zadania. I jeszcze o przyczynie „sukcesu” „darmowego podręcznika” Tuska i MEN, który zamówiło już 97—99 proc. szkół. Otóż szkoły, które zrezygnują z resortowego elementarza, będą musiały wystąpić do swoich gmin o zakup innego podręcznika, bo pierwszy podręcznik ma być dla pierwszoklasistów z założenia dla uczniów bezpłatny. A samorządy są zadłużone, niektóre nawet znajdują się na granicy finansowego upadku. Dla nich darmowy podręcznik wyprodukowany przez MEN jest niczym manna z nieba. O żadnych innych nie chcą słyszeć, bo nie mają pieniędzy.

Szkoły zatem muszą działać na zasadzie, którą kiedyś swoiście określił Lech Wałęsa: „Nie chcę, ale muszę”. Nie na resortowym dyktacie, lecz swobodzie wyboru podręcznika przez cieszącego się autonomią nauczyciela miała polegać funkcja edukacyjna polskiej szkoły po 1989 roku. Miała, ale za rządów PO mamy powrót do nakazowo-rozdzielczej polityki edukacyjnej rodem z PRL.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama