Szkoła obniża loty [N]

Szkoła pod kierownictwem obecnych władz MEN systematycznie zawęża zakres nauki i obniża jej poziom

Polacy nie dali się zwariować, gdy przez 20 lat transformacji usiłowano im wmówić, że liczy się nie to, co w głowie, lecz przede wszystkim zawartość portfela. Wykształcenie dzieci stało się priorytetem wielu rodziców. Zdali sobie sprawę z tego, że nawet jeśli ich pociechy nie zdobędą w swojej dorosłości lukratywnych stanowisk, to uzbrojone w wiedzę lepiej sobie poradzą, gdy przyjdą wzloty i upadki. Chcą dać dzieciom nie rybę, lecz wędkę. Niestety, nie wszyscy.

Rzuceni na głęboką wodę

W ciągu ostatnich lat zostaliśmy jako społeczeństwo rzuceni na głęboką wodę. Wielu rodzinom się nie powiodło, nie każda poradziła sobie z następstwami transformacji. Niełatwo współdziałać na linii: nauczyciel — uczeń — rodzice, a tego wymaga proces dydaktyczny i wychowawczy. Stąd, gdy uczeń sprawia kłopoty, słychać często narzekanie nauczycieli na rodziców, a rodziców na nauczycieli. Ale jak nauczyciele nie mają narzekać, skoro 16 proc. rodziców w ogóle nie chodzi na wywiadówki, a 15 proc. tylko sporadycznie. Z lenistwa? Nie zawsze.

Odkąd nastały w szkole e-dzienniki i rodzice mogą kontrolować w internecie oceny oraz nieobecności swoich dzieci, liczba rodziców na zebraniach klasowych maleje. Nauczyciel ma coraz mniejszą szansę na rozmowę o problemach dziecka. Nie jest to jedyna przyczyna rzadkich kontaktów. W czasach wysokiego bezrobocia pracodawca wymaga coraz większej dyspozycyjności. Pracujemy dłużej, godzimy się na więcej wyrzeczeń. Bywa też, że — aby związać koniec z końcem — dla dobra rodziny łapiemy dwa etaty. Według danych Eurostatu, jesteśmy jednym z najbardziej zapracowanych narodów w Europie. Wcale nie dlatego, że wpadliśmy w narodowy pracoholizm. Z ekonomicznego przymusu.

Dane GUS wskazują na unikanie przez zapracowanych rodziców nawet badań okresowych dzieci. O ile na te badania trafia 80 proc. 2-latków, o tyle już tylko 71 proc. 4-latków. A na bilans 18-latka zgłasza się co drugi młody człowiek. Brak systematycznej kontroli zdrowia dziecka i podejmowania leczenia w odpowiednim czasie powoduje, że w polskiej szkole całkowicie zdrowych jest tylko 3 proc. uczniów! To też następstwo likwidacji szkolnych gabinetów lekarskich.

Niski poziom opieki nad zdrowiem ucznia i jego kształceniem wynika często — choć nie zawsze — z biedy rodzin i ich niewydolności. 7,7 mln Polaków mieszka w rodzinach o dochodzie poniżej granicy ubóstwa (ustawowo wynosi do 1226 zł dla czteroosobowej rodziny). Przed ubóstwem wielu rodzin nie chroni nawet praca, bo płaca minimalna jest w Polsce na żenująco niskim poziomie.

Bezrobocie, emigracja zarobkowa, bieda działają przeciwko rodzinie. Stąd rozpadające się małżeństwa, coraz więcej przestępców wśród nastolatków wychowujących się bez rodziców, którzy wyjechali z kraju w poszukiwaniu pracy lub nie mają dla nich czasu. Coraz więcej jest też patologii. Socjologowie z Wyższej Szkoły Pedagogiki Resocjalizacyjnej „Pedagogium” w Warszawie ostrzegają przed pandemią problemów społecznych, którą może spowodować pogłębiający się kryzys gospodarczy. Twierdzą, że największymi ofiarami recesji są najmłodsi Polacy.

Szkolna agresja to często odreagowanie frustracji, samotności, gorszego statusu materialnego, naśladowanie wzorców czerpanych z ociekającej przemocą telewizji. Czy kontrakty proponowane przez nauczycieli w różnych rejonach Polski, zawierane między pedagogami, rodzicami a uczniami, będą rozwiązaniem tych problemów?

Uczeń zakontraktowany

Takie kontrakty w szkołach niepublicznych stosowane były od dawna. Teraz po ten pomysł sięgnęły niektóre szkoły publiczne. Chcą od rodziców pisemnych deklaracji, w których określą oni swoje prawa i obowiązki. Chodzi o aktywną pomoc dziecku w nauce, stworzenie warunków do rozwoju, przekazanie systemu wartości, zadbanie o schludne ubranie, przypilnowanie, by nie piło alkoholu, nie paliło papierosów. Nauczyciel z kolei deklaruje dbałość o wszechstronny rozwój ucznia, stosowanie zachęt do udziału w zajęciach pozalekcyjnych, zobowiązuje się do systematycznego informowania rodziców o postępach i problemach dziecka.

Taka umowa nie ma żadnej mocy prawnej. To raczej honorowe deklaracje, potwierdzone własnoręcznym podpisem. Niektórzy rodzice nie godzą się na kontrakty, inni dostrzegają w nich wsparcie szkoły w swoich zmaganiach wychowawczych. — Na pewno jest to swego rodzaju sposób na wspólne dyscyplinowanie ucznia. I jakiś oręż dla nauczyciela, bo minister Katarzyna Hall odebrała możliwość pozostawienia ucznia w klasie za złe zachowanie — mówi Irena Wernicka, nauczycielka gimnazjum z Gliwic. — Mało tego, uczeń za zgodą rady pedagogicznej może być już promowany do następnej klasy ze stopniem niedostatecznym, bez opanowania materiału — dodaje.

Kontrakty świadczą raczej o determinacji nauczycieli, którzy tym sposobem pragną wychowywać i uczniów, i rodziców. Mogą też okazać się pomocne w odbudowywaniu rodzinnych więzi. Jednak problem tkwi w czym innym.— Szkoła nie jest samotną wyspą. To społeczeństwo w pigułce. W szkole, jak w soczewce, skupiły się wszystkie patologie polskiego życia społecznego — wyjaśnia Stefan Kubowicz, nauczyciel matematyki z Krakowa, wieloletni przewodniczący Krajowej Sekcji Oświaty NSZZ „Solidarność”. Wiele szkół ma już własne brygady ochroniarskie i kamery do monitoringu, by sprawdzać, co też uczniowie robią na przerwie. Zagrożeniem są nie tylko papierosy, ale ogólnodostępne dopalacze i nielegalne, przemycane do szkół narkotyki. W ankietach szkolnych 47 proc. chłopców i 44 proc. dziewcząt w wieku 15-19 lat przyznało się, że pije alkohol. Z tym pilnowaniem przez rodziców jest kiepsko. Ale też i rodzice własne zaniedbania wychowawcze chcą zrzucić na szkołę.

Wiedza w strzępach

Z deklaracji młodzieży wynika, że chce podjąć studia, bo otwierają przed nią szersze perspektywy. Tymczasem nauczyciele alarmują, że polska szkoła pod kierownictwem obecnych władz Ministerstwa Edukacji Narodowej coraz bardziej zawęża zakres nauki i obniża poziom. — W sytuacji, gdy w naporze wiedzy coraz trudniej jest się człowiekowi zorientować, jak zrozumieć rządzące światem mechanizmy, odnosi się wrażenie, że polska szkoła chce wypuszczać nieuków — skarży się egzaminatorka z Lublina, która sprawdza prace maturalne. Zaliczenie matury umożliwia już 30 proc. zdobytych przez ucznia punktów. Wyraźnie widać, że licea ogólnokształcące zamieniają się w wąsko profilowane. Nauczyciele mówią wprost, że wprowadzona po raz pierwszy po 20 latach na maturę matematyka zawierała łatwiejsze zadania, niż przygotowano na końcowe egzaminy gimnazjum!

Tematy maturalne odnoszą się do wycinkowo poznanych lektur, które uczniowie mają obowiązek czytać tylko we fragmentach. Protestują poloniści nie tylko dlatego, że wali się kanon lektur szkolnych, który był kulturowym kodem Polaków. Niezrozumiałe stają się postawy bohaterów literackich, a można je ocenić tylko po przeczytaniu utworu w całości. Podobnym eksperymentom obecne kierownictwo MEN chce poddać historię. W gimnazjum ma się ona kończyć na wiadomościach o I wojnie światowej. W liceum niektórzy uczniowie pożegnają się z historią po pierwszej klasie, bo potem będą już obowiązywały bloki tematyczne. Pełny zakres historii mają szansę zgłębiać tylko ci, którzy wybiorą profil humanistyczny. Autorzy podstawy programowej uznali, że uczniom, którzy zdecydują się na kierunek przyrodniczo-matematyczny, znajomość historii będzie niepotrzebna.

Oświatowa „Solidarność” protestuje. Wśród 21 postulatów dla oświaty przygotowanych przez „S” widnieje żądanie „wycofania nowej podstawy programowej kształcenia ogólnego, ograniczającej nauczanie ojczystej literatury i historii”. Ale MEN nie podejmuje rozmów w tej sprawie. „Miał być dialog społeczny, jest dyktatura” — wołali podczas pikiety pod URM protestujący 9 września nauczyciele.

Niepokoje nauczycieli, zarówno Związku Nauczycielstwa Polskiego, jak i „Solidarności”, budzą też próby zadekretowania rozporządzeniem MEN włączania do szkoły powszechnej uczniów ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. — Pomysł, że po 40-godzinnym przeszkoleniu nauczyciel będzie specjalistą od nauczania uczniów niedowidzących, niewidomych czy głuchych, a jednocześnie w tej samej klasie będzie uczył dzieci bez jakichkolwiek dysfunkcji, jest chory — komentuje Ryszard Proksa, szef oświatowej „Solidarności”. — Istnieją w Polsce szkoły integracyjne, ale są do tej roli odpowiednio przygotowane — dodaje. Przyjmowanie do szkoły powszechnej tej grupy dzieci wymagać będzie też od nauczycieli opracowywania specjalnych programów. — To powolna likwidacja szkół specjalnych — dodaje Proksa.

Ewa Kryńska, dyrektor Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla Dzieci Słabowidzących nr 8 w Warszawie, uważa, że podczas 40-godzinnego przeszkolenia nie da się wykształcić nauczyciela do pracy z dzieckiem słabowidzącym. — Takie umiejętności zdobywa się dopiero po ukończeniu 3 semestrów studiów podyplomowych i specjalizacji tyflopedagogicznej — dodaje. Uważa, że dziecko niedowidzące lub niewidome może sobie radzić w szkole publicznej pod warunkiem, że nie będzie tam agresji, a praca z uczniem odpowiednio wykształconego nauczyciela zostanie wsparta pomocą rodziców, klasy i szkoły.

Nauczyciele ze szkół specjalnych z Poznania twierdzą, że najczęściej takie dzieci wracają do szkół specjalnych, gdzie klasy są mniej liczne i bezpieczne. Wracają wycofane, z poczuciem odrzucenia. Wniosek jest jeden: integracja bez odpowiedniego przygotowania nauczycieli, szkoły i zaangażowania rodziców jest dla dziecka szkodliwa. Kto jak kto, ale „specjaliści” z MEN powinni o tym wiedzieć.

W świecie kultu pieniądza zauważamy, że społeczeństwo powoli przywraca zawodowi nauczyciela niegdysiejszy autorytet. Nie dlatego, że nauczyciele zarabiają dużo, ale z tego powodu, że Polacy na nowo odkryli wartość wiedzy. Wykształcenie wyższe chce już zdobyć 80 proc. uczącej się młodzieży

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama