Jak rząd wywiązuje się z przedwyborczych obietnic poprawy sytuacji w szkolnictwie?
Lewicowa ekipa w ministerstwie edukacji ma już za sobą pierwszy szkolny semestr, pora więc na pierwsze oceny. Okazuje się, że do wystawienia pozytywnych cenzurek nie kwapią się nawet zwarte kadry Związku Nauczycielstwa Polskiego, zdezorientowani są maturzyści, zaś studenci i uczniowie ostatnich klas gimnazjów mają o rządach pani minister Łybackiej jak najgorsze zdanie.
Zawód jest tym większy, że apetyty były spore. SLD miał bardzo dużo czasu, by je rozbudzić i przygotować zwarty, realistyczny program „przywracania normalności” w oświacie. Z przedwyborczych zapowiedzi udało się zrealizować dwie rzeczy: zablokowanie reformy na poziomie ponadgimnazjalnym i w klasach maturalnych. Tu minister Krystyna Łybacka może powiedzieć: obiecywałam, że będzie „stara matura” i jest, mówiłam, że zachowamy technika i zachowaliśmy. Ale styl, w jakim to się dokonało i rozwiązania, które zaproponowano, zamiast normalności przypominają wielką improwizację.
— tak skandowali maturzyści podczas demonstracji w Poznaniu. Fakt, że dopiero w listopadzie wiadomo było, jak będzie wyglądał majowy egzamin dojrzałości, nie wymaga komentarza. Z danych MENiS wynika, że tylko 2 proc. uczniów zdecydowało się wybrać nową maturę, a z badań OBOP, że ponad połowa Polaków popiera przesunięcie jej terminu na 2005 r. Można by więc podsumować, że wszystko jednak skończyło się po myśli zainteresowanych. Można, ale będzie to rozumowanie podobne do tego, jakie przeprowadza dziecko, któremu udało się uniknąć szczepienia. Jest fajnie, bo nie będzie bolało, ale jakie będą tego skutki...
Dlaczego uczniowie nie wybrali nowej matury? Największa część z powodu obowiązku zdawania matematyki (ok. 40 proc.). Skoro można jej uniknąć, to grzech nie skorzystać z okazji. Inni nie mogli się doczekać decyzji wyższych uczelni, czy nowa matura będzie przepustką na studia. A musieli podjąć decyzję do końca listopada, choć rektorom dano jeszcze miesiąc na zastanowienie (nie wiadomo, dlaczego). Wreszcie stojąc przed alternatywą: być sprawdzanym przez „swoich” czy „obcych”, maturzyści w większości wybrali łatwiejszą drogę. I trudno im się dziwić, bo taka jest natura ludzka.
Są dziedziny życia, w których demokracja nie ma racji bytu. Należy do nich na przykład oświata. Pomysł, żeby uczniowie wybierali, z czego i kto powinien ich pytać, jest po prostu szkodliwy. Tak samo jak wypowiedź pani minister, że „nie należy uczniów męczyć matematyką”. Aż strach pomyśleć, do czego można dojść idąc dalej tym tokiem rozumowania. Na pewno nie do poprawy fatalnych wyników, jakie polscy uczniowie uzyskali w międzynarodowych badaniach OECD. Dlatego nie należy wyciągać zbyt daleko idących wniosków z faktu, że uczniowie i rodzice w większości cieszą się z zahamowania reformy egzaminu dojrzałości.
Podobnie rzecz się ma ze szkołami średnimi. Na pozór stało się dobrze, bo teraz absolwenci gimnazjów otrzymają bogatszą ofertę, niż planował rząd Buzka. Ale czy bogatsza, to znaczy dająca większe szanse na znalezienie po szkole pracy? Szerokie profile kształcenia zawodowego, przy solidnym przygotowaniu ogólnokształcącym, chciano wprowadzić właśnie po to, żeby absolwent był atrakcyjny dla różnych pracodawców.
Warto się zastanowić, czy 16 profili kształcenia zawodowego w liceach (zamiast wcześniej planowanych 4) to dobrodziejstwo, czy fikcja. Zdaniem samorządów odpowiedzialnych za przygotowanie sieci tych szkół — raczej fikcja. Zwłaszcza gdy całą operację przeprowadza się w biegu. „W ciągu 30 godzin zmieniamy ustrój szkolny, planowany na całe lata” — łapał się za głowę poseł Kazimierz Marcinkiewicz (PiS). Dziennik Ustaw z nowymi typami szkół ponadgimnazjalnych trafił do szkół 17 grudnia ub.r, a ogłoszona w nim ustawa weszła w życie 31 grudnia, czyli w dniu, kiedy projekty miały być już gotowe.
Tak naprawdę nie są gotowe do dziś. I trudno się dziwić starostom, skoro nie wiedzą, z czego tak naprawdę mają tę sieć konstruować! Nie ma nazw nowych typów szkół, listy zawodów, w jakich powinno się teraz kształcić, podstaw programowych... Nie ma szans, by do września powstały nowe podręczniki. Skoro poprzednią ekipę oskarżano o wprowadzanie chaosu w systemie edukacji, to jak nazwać obecne „przywracanie normalności” w szkołach średnich? Na pewno można mówić o łatwości, z jaką rząd SLD—UP—PSL marnuje miliony wydane w ostatnich latach na reformę, naraża wydawnictwa na gigantyczne straty, a budżet składający się z samych dziur na dodatkowe wydatki.
Odsunięcie w czasie zewnętrznego egzaminu dojrzałości i pozostawienie techników — to były gesty bardzo ciepło przyjęte przez Związek Nauczycielstwa Polskiego. Na nic się jednak zdały, gdy przyszło rządowi ogłosić zamrożenie podwyżek, ustawowo należących się pracownikom oświaty w 2002 roku. „Czy ty jesteś tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?” — pytał dramatycznie panią minister związkowiec z Końskich. „Jesteśmy zszokowani taką skalą oszczędności” — nie krył Sławomir Broniarz, prezes ZNP, zapowiadając protesty w szkołach. I trudno się dziwić zaskoczeniu związkowych szeregów. SLD obiecywał przed wyborami „zielone światło” dla edukacji. Tymczasem nie dość, że nic nauczycielom nie dano, to jeszcze na „dzień dobry” nowy rząd pozbawił ich praw wcześniej nabytych.
Jak w praktyce wygląda wyrównywanie szans edukacyjnych przez lewicową ekipę, przekonali się też na własnej... kieszeni studenci dojeżdżający z prowincji do ośrodków akademickich. Obniżenie ulg komunikacyjnych pewnie nie stanowiło jakiejś znaczącej kwoty na liście oszczędności, za to na pewno przyniosło rządowi poważne straty polityczne. Można oczywiście znaleźć wiele argumentów na rzecz konieczności takich cięć, nie zmienia to jednak faktu, że pogłębiają one dystans młodzieży ze wsi i małych miasteczek do społecznego awansu.
Poprawa sytuacji osób najuboższych oraz właśnie wyrównywanie szans edukacyjnych — to były główne obietnice Sojuszu Lewicy Demokratycznej w tegorocznej kampanii wyborczej. Trudno się dziwić, że w świetle wydarzeń z ostatnich miesięcy aż 44 proc. Polaków uważa, że obietnice te nie są realizowane. A ponieważ nauczyciele i studenci tak łatwo się nie poddadzą, rząd czeka trudne przedwiośnie: być może ze szkolnymi protestami i (na pewno) młodzieżowymi happeningami.
Krystyna Łybacka nie została ministrem ze względu na swój dorobek naukowy czy doświadczenie w zarządzaniu oświatą. Zgodnie z logiką tworzenia rządu Leszka Millera objęła ten urząd jako najbardziej doświadczony i wpływowy polityk SLD zajmujący się edukacją. Trudno się zatem dziwić, że gdy trwoga, sięga po typową broń polityków — obciążanie winą innych i tematy zastępcze.
Dowiadujemy się więc przy każdej okazji, że to rząd Buzka odpowiada praktycznie za całe zło w oświacie, łącznie z fatalnymi wynikami badań OECD. O pieniądze na podwyżki też należy pytać poprzednią ekipę, która — jak „ujawnia” pani minister — nie żałowała ich na druk książek autorstwa urzędników MEN, zapominając o ociemniałych dzieciach.
Śledząc telewizyjne wiadomości z ostatnich tygodni, trudno dowiedzieć się, na jakim etapie są prace nad nowymi programami dla szkół średnich, jest za to dużo o dożywianiu, pomocy dzieciom niewidzącym, nagradzaniu najzdolniejszych. A że tego rządu również nie będzie stać na wydrukowanie podręczników dla niewidomych (zadeklarowany milion wobec potrzebnych ośmiu może mieć tylko wymiar propagandowy), że w ubiegłym roku ekipa Buzka też przeznaczyła na gorące posiłki w szkołach ok. 150 milionów, zaś projekt ustawowego uregulowania dożywiania dzieci z rodzin ubogich w poprzedniej kadencji został odrzucony po wniosku SLD... Kto ma głowę do takich szczegółów. Ważne, żeby w oczach wyborców kreować wizerunek tej ekipy jako wrażliwej społecznie. W odróżnieniu od aroganckich i niewrażliwych poprzedników.
opr. mg/mg