Poruszyliśmy niebo, a ono odpowiedziało

Śmierć dziecka - niezależnie od jego wieku - jest zawsze niezwykle bolesnym przeżyciem. Wiara daje perspektywę pozwalającą je przetrwać, powierzając się Bożemu miłosierdziu

Kiedy umiera dziecko, pierwsze pytanie, z jakim zmierzyć się muszą rodzice, brzmi: dlaczego nas to dotknęło? My też je zadawaliśmy raz po raz, gdy Mariusz z Bogusiem wyruszyli w góry i ślad po nich zaginął - mówi Andrzej Walicki. 1 listopada minie 18 lat od ich tragicznej śmierci.

Przed 23-letnim Mariuszem i jego młodszym o dwa lata ciotecznym bratem Bogusiem świat stał otworem. Dwóch wesołych chłopaków kochających wspinaczkę górską, przyrodę i smak przygody postanowiło pierwszy listopadowy weekend spędzić w górach, jak wiele razy wcześniej. W sobotę, ok. 11.00, Mariusz zadzwonił do domu z telefonu Bogusia. „Pogoda wspaniała, widoki przecudne. Idziemy dalej!” - powiedział. Była to jego ostatnia rozmowa z mamą. Już wieczorem kontakt się urwał. Rozpoczęły się poszukiwania. 15 listopada odnaleziono ciało Bogusia. Dokładnie dwa tygodnie później - po słowackiej stronie ciało Mariusza. Boguś spadł w przełęcz z Jarząbczego Wierchu ze zdradliwym młodym śniegiem. Mariusz zmarł z wychłodzenia.

- Nie wiemy, ile w zbiegu wielu różnych okoliczności było ludzkiej nieostrożności, a ile woli Bożej - mówi tata Mariusza. Wszystko zdawało się wtedy sprzyjać młodym taternikom. Kilka godzin marszruty zaoszczędzili dzięki temu, że do stóp Grzesia (1653 m), skąd rozpoczynali wędrówkę, podwieźli ich strażnicy. Ale być może ten zyskany czas sprawił, że nawet nie zameldowali się w schronisku, tylko od razu weszli na szlak, który w tej części Tatr Zachodnich kusi przepięknymi pejzażami, ale ma też swój charakter.

Ból i modlitwa

Anna i Andrzej Waliccy z bólem wracają pamięcią do pełnych dramatu chwil, gdy cisza w telefonie odbierała nadzieję. - Każdy rodzic w takiej sytuacji musi zmierzyć się z pytaniem: dlaczego dotknęło to właśnie nas? O to samo pytali nas nasi synowie, starszy o rok od Mariusza Rafał i Michał, który wtedy miał 15 lat. W rozpaczy i łzach szukaliśmy tej odpowiedzi. I jej nie znajdowaliśmy. W tym bólu nie zamknęliśmy się jednak w sobie, drzwi do naszego domu pozostały otwarte. Na modlitwie gromadziła się u nas cała rodzina. Ale kiedy wszyscy wychodzili, wraz z żoną zaczynaliśmy na głos wołać: „Jezusie Chrystusie, Synu Dawida, ulituj się nad nami!” - wspomina pan Andrzej.

Odsunąć na bok złe, do niczego nieprowadzące emocje, kazał lęk w oczach synów. Po drugie, podpowiedź, by chłopców szukać z pomocą jasnowidza. - Postawiliśmy sobie pytanie: czemu mamy zdawać się na jasnowidzów? Przecież jeśli Pana Bóg powołał ich do siebie, zrobił to z miłości. Natychmiast zwróciliśmy się w stronę wiary, Kościoła i księży. Uciekliśmy w ramiona Pana Boga. Serce podpowiadało: czekaj z pokorą. Zaufaj Bogu. On wie lepiej, widzi dalej... Od początku codziennie braliśmy udział w Eucharystii. Mimo bólu, z pełnym zawierzeniem, z pomocą wielu kapłanów i wspólnot szliśmy do przodu. Nasz proboszcz, nieżyjący już dzisiaj ks. Stanisław Maksymowicz, podczas każdej Mszy w modlitwie wiernych prosił o odnalezienie Mariusza i Bogumiła. Od początku był z nami ks. Mariusz Zaniewicz. Ogromną pomoc mieliśmy od ks. Andrzeja Żelazo i wspólnoty w Siedlanowie. Po pogrzebie niesłychane wsparcie, ciepło, dobre słowo dawał nam ks. Paweł Siedlanowski, który prowadzi grupę rodziców w żałobie Dzieci Światła - dzieli się A. Walicki.

Czekając na odnalezienie

Oczekiwaniem na odnalezienie się chłopców żył cały Garwolin i region. Modliło się o to wiele wspólnot, parafii i sanktuariów - nie tylko w diecezji siedleckiej. Nadziei, że są cali i zdrowi, ubywało z każdym dniem. - Było z nami wiele wspólnot, m.in. Odnowa w Duchu Świętym Jezus Żyje z kościoła na warszawskim Żoliborzu, Akcja Katolicka, do której należeliśmy, i kręgi rodzin Domowego Kościoła, do którego z czasem dołączyliśmy - wylicza pan Andrzej. - Mam wrażenie, że poruszyliśmy całe niebo. A ono odpowiedziało - mówi Anna Walicka.

Najpierw odnaleziono pokiereszowane ciało Bogumiła. Jak mówią Waliccy, był dla nich jak czwarty syn. Mieszkał w Warszawie, jednak w ich domu gościł nieustannie. Poszukiwania Mariusza trwały miesiąc. W ostatni piątek listopada prośba o łaskę odnalezienia syna trafiła na grób o. Pio, którego wielka czcicielką pani Anna jest od wielu lat. Dwa dni później, w imieniny Andrzeja, został odnaleziony. - Była niedziela. Przed wyjściem do kościoła Michał powiedział: „Tata, Mariusz zawsze robił ci prezenty. Zobaczysz, że się dzisiaj znajdzie!” - wspomina A. Walicki. Kiedy wrócili do domu, odebrał telefon z informacją, że Słowacy znaleźli ciało.

Droga do nadziei

Pogrzeb M. Walickiego odbył się 4 grudnia. Rozpoczął się kolejny, trudny etap przeżywania żałoby.

- Znajoma należąca do Wspólnoty Krwi Chrystusa, której syn zginął w wypadku trochę wcześniej, powiedziała nam: „Nie mam pretensji do Pana Boga, przeciwnie - dziękuję, że to dziecko miałam. Siedliśmy z żoną i doszliśmy do wniosku, że to prawda. - Wspominaliśmy, jak rośli, chorowali, jacy byli kochani i ile miłości wleli w nasze serca. Jak tu nie dziękować Panu Bogu, że dał nam tyle dobrego? Każdy rodzic jest w stanie zrobić bardzo dużo dla swoich dzieci, a nie potrafi docenić tej głębi miłości, jaką dzięki nim dane jest mu doświadczyć. Oczywiście znaliśmy starą prawdę, że dzieci nie są naszą własnością. Ale dopiero wtedy zrozumieliśmy, co oznacza. Że Bóg posłużył się nami. To my naszych synów zrodziliśmy, wychowaliśmy, ale nie są naszą własnością. Przychodzi czas, że odchodzą, zakładają swoje rodziny. Mariuszek też odszedł, tyle że inaczej - wyjaśniają Waliccy.

- Wielokrotnie analizowaliśmy nasze ostatnie chwile z synem, minuta po minucie. Zastanawiałam się: może powinnam była odradzić mu ten wyjazd... - mówi pani Anna. Z kolei A. Walicki, wówczas kierowca w garwolińskim PKS, ostatnim kursem odwiózł syna do Warszawy. - Ileśmy się jeszcze narozmawiali przez te półtorej godziny. A po śmierci chłopców mówiłem sobie - dałbym wszystko, żeby ich jeszcze przytulić, ukochać, powiedzieć coś ciepłego. Żeby mieć chociaż minutę na takie spotkanie - dodaje.

- Nawet Boży Syn na krzyżu zawołał w poczuciu wielkiego osamotnienia: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił”. Ale zaraz powiedział: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego”. My też powiedzieliśmy Bogu to samo, godząc się całkowicie z Jego wolą. Wiemy dzisiaj, że On najlepiej wie, co komu daje - tłumaczą małżonkowie. Wtedy - jak mówią - zaczęło się ich powstawanie.

Krzyż jest łaską

Uświadomili sobie, jak mówią, że ten ból trzeba ukierunkować. Przede wszystkim - ruszyć drogą oddania Bogu, bo innej nie ma. Poza tym o swoje prawa upominało się codzienne życie. Pewnego dnia siedzieli z kuzynostwem przy herbacie. Ktoś zapytał, czy przypadkiem Mariusz nie planował wyremontować kuchni... Rzeczywiście. W dniu pogrzebu przyszła przesyłka z szafkami, które zamówił. - Wzięliśmy się za pracę - przecież Mariusz tego chciał! Poza tym, nie można zamknąć się w bólu, bo on wyrzuci nas na margines, a my mamy dla kogo żyć. Mamy też wokół tylu życzliwych ludzi - dzielą się A. i A. Waliccy.

- Ten nasz powrót przemienił się w pewne uczucie, które można nazwać tęsknotą. Człowiek szedł spać, tęsknota szła z nami. Wstawaliśmy, ona była pół minuty przed nami. Tęsknota ma jednak to do siebie, że daje nadzieję. A Pan Bóg, jak daje krzyż, daje też siły. Pewien ksiądz otworzył nam oczy na wielką prawdę: krzyż rozstania z dziećmi jest łaską, którą można za kogoś ofiarować. Prawie od 18 lat w codziennej modlitwie, której słowa ułożyliśmy sami, ofiarujemy ją w czyjejś intencji - tłumaczą.

Tęsknota zapowiedzią spotkania

- Może ktoś z boku zastanawiał się, dlaczego nie krzyczymy z rozpaczy, nie tupiemy nogami. A my po prostu szliśmy za Bogiem. Rozpacz odsunęliśmy na bok. Dzisiaj bliscy są nam wszyscy rodzice, o których wiemy, że stracili dziecko. Otaczamy ich modlitwą, powierzamy Bogu przez ręce Matki Bożej Bolesnej. My wiemy, jaką siłą obdarza Maryja, dlatego oddaliśmy się Jej w niewolę. Pomocą jest dla nas codzienne słowo Boże - zaznacza A. Walicka.

- Kiedy Pan Jezus umierał na krzyżu, apostołom wydawało się, że kończy się wszystko. A to był dopiero początek! Tak samo było z rozstaniem z chłopcami. Nasz koniec świata okazał się początkiem tylu dobrych dzieł. Wiele osób powiedziało nam, że nigdy się tak nie modlili, jak wtedy. Także w naszej rodzinie widzimy owoce życia Mariusza. Nasze bardzo osobiste doświadczenia tuż po jego pogrzebie przekonały nas, że świętych obcowanie to prawda... Jego duch jest tutaj cały czas. Obaj nasi synowie z żonami należą do wspólnoty Rodzina Rodzinie, są otwarci na życie, dzięki czemu możemy cieszyć się dzisiaj jedenaściorgiem wnucząt. Mamy wspaniałe synowe Małgosię i Kingę. Zastępują nam córki, dobrze wychowują dzieci, potrafią nas wesprzeć - dodaje A. Walicki. W tej najtrudniejszej życiowej sytuacji moi rozmówcy zrozumieli też, jak bardzo ich małżeństwo jest dojrzałe. Płacząc, modląc się, zawsze byli razem, trzymając się za rękę. Tak jest do dzisiaj.

- Pamięć jest ciągle żywa i nie daj Bóg, żeby nam ją zabrać. Mariuszka i Bogusia wspominamy codziennie. Często jesteśmy na cmentarzu, ale to obecność bez rozpaczy. Raczej przedsmak tego spotkania z naszymi chłopcami, które jest przed nami - kończą.

Echo Katolickie 44/2020

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama