Rozmowa z Anną Dymną
„Warto mimo wszystko” — kiedy po raz pierwszy uwierzyła Pani w sens tej myśli?
— Nie było takiej jednej sytuacji czy zdarzenia. W moim życiu wszystko po prostu przychodzi stopniowo, łagodnie i jakoś harmonijnie się układa. Czasem mówię, że coś się stało przez przypadek, ale tak naprawdę wiem, że wszystko co się zdarza, jest gdzieś zapisane. By zacząć myśleć — „co warto” i pojąć, że „warto mimo wszystko”, trzeba po prostu chwilkę żyć, coś ważnego przeżyć, kogoś spotkać, czegoś boleśnie dotknąć, coś stracić... Wtedy nagle wiadomo, jak cenna jest każda chwila, oddech, uśmiech, obecność drugiego człowieka. Wychowanie, doświadczenia, kontakty z ludźmi wyrabiają w nas różne odruchy, przekonania, pasje... Mam szczęście do wspaniałych ludzi, niezwykłych spotkań, wykonuję magiczny zawód... To zaprowadziło mnie w miejsce, w którym jestem.
W jakiej mierze bycie aktorką pomaga w kontakcie z ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie i chorymi?
— Wykonuję zawód, w którym staram się i zarazem muszę zrozumieć drugiego człowieka. Żeby dobrze zagrać rolę, muszę przecież zrozumieć postać, w którą się wcielam. Bycie aktorką nauczyło mnie tolerancji i obserwacji tego, co się wokół mnie dzieje. Nauczyło mnie też słuchać ludzi i przekazywać jasno własne myśli — po prostu kontaktować się z drugim człowiekiem. Poza tym aktorstwo to zawód publiczny. Ludzie nas wciąż oceniają, ale też ufają nam i do nas piszą. Czasem szukają w nas autorytetów, a czasem traktują jak bęben do walenia. No i piszą listy, piszą, piszą... Te listy to skarbnica wiedzy o człowieku i naszych czasach.
Czego się Pani z nich dowiaduje o człowieku?
— Wszystkiego! Rzeczy pięknych i żałosnych, radosnych i tragicznych, wzniosłych i ponurych. Za komuny ludzie zwykle pisali listy o marzeniach, bali się mówić o swojej codzienności i problemach. Gdy komuna padła, listy zupełnie się zmieniły. Ludzie zaczęli odsłaniać w nich swoje tragedie, samotność, nędzę, bezradność, frustracje, skargi na los, nienawiść do świata... Czasem trudno to czytać.
Jak Panią zmienili podopieczni Fundacji?
— Może mnie nie zmienili wprost, ale sprawili, że mój świat jest jaśniejszy, lepszy, radośniejszy, że przestałam narzekać i umiem się cieszyć małymi sprawami.
Z ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie zetknęłam się kilkanaście lat temu — zupełnie przez przypadek, dzięki księdzu Zaleskiemu. Oni mnie zaakceptowali, a ja się z nimi zaprzyjaźniłam. Dzięki nim zrozumiałam naprawdę, że życie daje nam wiele szans, które trzeba wykorzystywać. Wszystko jedno, czy jesteśmy zdrowi, czy chorzy, możemy realizować swoje najpiękniejsze marzenia — tego właśnie uczę się od ludzi chorych i niepełnosprawnych.
Co umacnia Pani wiarę, że warto poświęcić się dla tych osób?
— Siły dodają mi ludzie. Nigdy nie musiałam działać samotnie. Mam prawdziwe szczęście do spotykania ludzi wspaniałych i uczciwych. Sama jestem tylko małą iskierką. Oni ją rozniecają i często udaje nam się zapalać piękny ogień i rozjaśniać komuś świat.
Jak działa Fundacja?
- Moja fundacja „Mimo wszystko” jest dobrze zorganizowana. Mam w niej świetnych, oddanych pracowników i coraz większą rzeszę wolontariuszy. Jestem dla nich wzorem i taką dymną matką, jako że też jestem najprawdziwszym wolontariuszem. Jestem bardzo wymagająca wobec siebie — a to znaczy, że oni też nie mają chyba ze mną łatwo. Nie wiem, czy czasem nie mają mnie dość, bo wiedzą, że w „Mimo wszystko” nie można zrobić niczego na pięćdziesiąt procent, tylko na dwieście pięćdziesiąt. Serce mi rośnie, gdy widzę, z jakim zapałem prowadzą tysiące ważnych spraw. Jestem z nich bardzo dumna i oni właśnie dają mi najwięcej sił.
W tej fundacyjnej pracy pomaga mi najbardziej radość, wiara, że to co robimy, jest potrzebne i logiczne myślenie. Kiedyś bardzo kochałam matematykę i fizykę, teraz mi się to chyba przydaje. A poza tym działam jak typowa kobieta — najważniejsza jest dla mnie intuicja i odruch. Ale zwykle, zanim pójdę za odruchem, zawsze „włączam” mózg, który ocenia to, co chcę zrobić. I on najczęściej przytakuje intuicji. Ale gdybym miała więcej czasu na myślenie i na przykład zaczęłabym dogłębnie analizować konsekwencje założenia Fundacji, być może stchórzyłabym i nigdy nie urodziłoby się to moje ukochane dziecko „Mimo wszystko”.
Która z bliskich osób jako pierwsza zaszczepiła w Pani wiarę w człowieka?
— Moja mama zawsze powtarzała, że nie ma ludzi złych, choć niektórzy wydają się czasem być „potworami”. Mówiła — oni naprawdę są nieszczęśliwi, bo nawet nie wiedzą, że mogą być dobrzy. Nie mają dobrych wzorców, nie umieją sobie poradzić ze złem, które ich kiedyś spotkało. Nie wierzą w siebie, bo nikt nie wierzy w nich. Ale gdy się im da szansę, to budzą się w nich dobre odruchy. Całe życie sprawdzam czy Mama miała rację. Na razie wychodzi mi, że na 99 proc. — tak.
Czy to „teatr jest życiem, czy życie jest teatrem”?
— Teatr nie jest życiem — nie powinien nim być. Nie lubię teatru, który jest werystyczny, fizjologiczny. Życie mam naokoło i to mi wystarcza. Teatr to sztuka. Wymaga dystansu do rzeczywistości, kreacji, kondensacji znaczeń, emocji. Aktor nie może być „zwierzątkiem”, które po prostu uruchamia w sobie tylko emocje. Muszę umieć je opanowywać, dawkować i wykorzystywać w odpowiedniej chwili. Jednak płacz na scenie, to nie są łzy prywatnej Anny Dymnej, lecz postaci, którą gram... I choć Jan Paweł II w „Liście do artystów” napisał, że każdy człowiek może ze swojego życia zrobić prawdziwe arcydzieło sztuki, to nie miał przecież na myśli, by zamieniać je w teatr.
Obcowanie ze sztuką jest terapią...
— Dla mnie to jest najwspanialsza terapia. Przyznam, że teatr pomógł mi w wielu trudnych momentach. Pamiętam, kiedy umarł mój mąż, Wiesio Dymny... Wieczorami musiałam wychodzić na scenę i grać. Ktoś mówił, że to było okrutne. A ja teraz wiem, że to było bardzo ważne, bo mogłam i musiałam choć na chwilę na scenie zapomnieć o wszystkim. To, że pracuję w teatrze, zawsze mnie ratuje. Teraz, gdy zajmuję się wieloma zbyt trudnymi rzeczami, to teatr jest dla mnie miejscem oddechu, zapomnienia, odpoczynku, najlepszym gabinetem terapeutycznym, najcudowniejszą krainą, do której uciekam.
opr. mg/mg