Jerzy Stuhr

Fragment książki "Niepokonani"

Jerzy Stuhr

Krzysztof Ziemiec - Niepokonani

Jerzy Stuhr

Do przełomu lat 2011 i 2012 znany był głównie jako wybitny aktor, reżyser i pedagog, przez kilkanaście lat będący nawet rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Cieszył nas swoją wyborną grą. Cieszył dosłownie, bo dzięki temu, że był tak doskonale obsadzany w większości ról, nie bez powodu dostał tytuł komediowego aktora stulecia. Mimo że wcześniej — w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych — był jedną z twarzy kina moralnego niepokoju. Ostatnio znów znalazł się w centrum uwagi, ale za sprawą swojej walki z nowotworem. Walki, jaką dzielnie prowadził przez niemal rok i którą wygrał, dając tym samym nadzieję tysiącom ludzi! Także przez to, że nie bał się o tym wszystkim głośno mówić. A potem opisać to także w książce.

Nasza rozmowa była prawdopodobnie drugą, na jaką zdecydował się wczesną wiosną 2012 roku. A na pewno pierwszą telewizyjną i przez to do dziś także ważną. Zresztą tak chyba o tamtym naszym spotkaniu i wywiadzie dla TVP INFO kilka miesięcy później mówił pan Jerzy w wywiadzie dla „Polski The Times”:

Pamiętam, jakim mocnym echem odbił się mój wywiad telewizyjny. Tłumy pisały, że im pomogłem, że się popłakali, więc przesyłają mi przepisy na uzdrowienie. (...) A ja mówiłem o tym, jakie cele stawiać sobie w czasie choroby. Że nie można mieć dalekowzrocznych, tylko malutkie, bliskie. Ludzie oglądali przed telewizorami i płakali. Nawet lekarze powiedzieli: „że ma Pan tyle energii, że Pan wróci”.

Bo taka jest prawda! Ktoś, kto „liznął” choroby czy musiał zbierać się po wypadku, potwierdzi to, że trzeba przestawić się na zdobywanie małych górek; kiedy wyjdzie się na przykład z psem na spacer; kiedy zrobi się dwa przysiady, a nie jeden jak dotąd; kiedy zrobi się kilka okrążeń podwórka — czyli chodzi o osiągnięcia dla zdrowych śmieszne, ale dla chorych jeszcze dzień wcześniej niemal nieosiągalne. Gdyby tylko każdy cierpiący chciał to przyjąć do siebie i odrzucić tę tak dobrze znaną chorym niecierpliwość...

Spotkaliśmy się na szóstym piętrze nowego gmachu Telewizji Polskiej przy ul. Woronicza, w przestronnym i przeszklonym pomieszczeniu tak zwanej wieży Babel, z której wspaniale widać pół Warszawy. Wspólnie podziwialiśmy widok zachodzącego słońca, tonącego w betonowym blokowisku.

Ja wciąż w Warszawie czuję się nieswojo, wciąż mam wrażenie, że jest mi to miejsce obce. Nie tylko ulice, krajobraz, ale także i ludzie — przyznał pan Jerzy.

Zazwyczaj tak właśnie wygląda początek podobnych programów. Najpierw trzeba się z rozmówcą lepiej poznać, „wyczuć go”, zobaczyć, na co można sobie pozwolić, jeśli chce się przeprowadzić dobrą rozmowę. Ta zapowiadała się na równie ważną, jak trudną — właściwie jak każda rozmowa o cierpieniu, bólu i... cieniu śmierci. Nie wiedziałem, w jakiej kondycji jest pan Jerzy, kogo zobaczę, czy będzie miał on siłę, aby wysiedzieć przed kamerą dwie, a może i trzy godziny, bo tyle mniej więcej nagrywa się takie programy. Tu trzeba niezwykłej delikatności i taktu. Każde pytanie może ranić. Każde stwierdzenie może być banałem. Lepiej powiedzieć o jedno słowo za mało niż o dwa za dużo. Ale ponieważ do naszej sali wszedł, co prawda, wychudzony, ale uśmiechnięty i odświętnie ubrany słynny aktor, zdecydowałem, że spytam banalnie... o to, co dobrego. Z nadzieją, że usłyszę to, co każdy chciałby usłyszeć, że już po wszystkim.

Dobre jest to, że jestem człowiekiem wolniejszym. Czyli zostałem zwolniony z oficjalnej opieki lekarskiej. Już od dłuższego czasu, chorując poważnie, pragnąłem, żeby wziąć w swoje ręce siebie samego. Wreszcie mi to umożliwiono.

Umożliwiono, to znaczy, że w czasie takiej choroby nie panuje się nad wszystkim?

My tego nie wiemy. Pytałem, jakie będą objawy. Usłyszałem, że nie będzie żadnych. To jest lękowe, że nie wiesz, co się w twoim organizmie dzieje. Ale po co ci to wiedzieć? Gdy ktoś mi mówił: „Wejdź na stronę internetową i zobacz, na co jesteś chory”, odpowiadałem: „Po co?”. Przecież mną ktoś się opiekuje. Po co mam dodatkowo stawiać sobie bariery? Ja chcę wyzdrowieć. Muszę wierzyć, że mi się to uda.

Czy już tak nie jest? Nie czuje Pan, że już wyzdrowiał?

Nie, ja myślę, że tak nie będzie nigdy, żebym czuł. Godzę się z tym, że muszę być pod ciągłą kontrolą.

Wszystko zaczęło się jesienią 2011 roku, kiedy poszedł do laryngologa z powodu dającego się we znaki przemęczenia. Myślał, że strun głosowych. Ale kiedy lekarze zrobili sondę, okazało się, że ma guza przełyku. Zaczęła się może jeszcze nie walka, bo sam pan Jerzy chyba tak by tego nie określił. Raczej zmagania z chorobą, na co zresztą dał sobie czas — pokonać ją najdalej w rok! Zresztą to doświadczenie też nie było mu obce, bo dobre parę lat temu z chorobą nowotworową walczyła jego młodziutka córka. Bardzo wtedy chciał, aby jej cierpienie przeszło na niego. Teraz, po latach, wyszło na to, że tak się w sumie stało. Ale skoro ona wygrała, to jemu też musi się udać! Choć wówczas, wczesną wiosną 2012 roku nie było to jeszcze takie pewne. Choć przyznam że pan Jerzy wyglądał — tak mi to wtedy opisała moja wyobraźnia — jak młody źrebaczek wypuszczony na zieloną łąkę. Zresztą chyba on sam chciał, żeby tak właśnie było.

Ja już w tym roku na nartach jeździłem. Każde nowe wyzwanie nakłada się na moją naturę, że to bardziej mnie podnieca, niż się boję. Boję się, ale podniecenie ze spróbowania jest większe, dzięki czemu zatłukę ten strach.

W trakcie choroby udzielałem się publicznie. Oczywiście na początku wstydzisz się swojego wyglądu, kondycji — to jest naturalne. Chcesz się schować, zatuszować. I nagle pomyślałem, że w tym, co robiłem, w każdej sztuce, dążyłem do jakieś prawdy. I ludzie mi uwierzyli z ekranu, ze sceny. I teraz mam coś udawać? Kłamać? Owijać w bawełnę? Nie. Kiedy ktoś mnie pyta: „Czy Pan jest chory?”, odpowiadam: „Tak”. I nagle odezwał się inny widz — mój widz, inny czytelnik. I nagle odezwali się innym głosem. Okazało się, że w ten sposób pomogłem im. Lekarze mówili mi, że ich pacjenci oglądali mój program i teraz to są inni ludzie. Skoro tak, pomyślałem sobie, że to jest ważne.

Tak faktycznie jest! Wiele osób, które wygrały taką walkę, ma podobne doświadczenia. Ja sam mniej więcej rok po wypadku usłyszałem od lekarza, że to on dziękuje mi za to, co ja robię... dla sprawy. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że chodziło mu o to, co ja na temat własnej sytuacji mówię w wywiadach czy programach. Że jestem do bólu szczery, że nie gram, że mówię o trudnościach... To chirurg doktor Molski uzmysłowił mi dopiero banalną prawdę, że chory człowiek inaczej traktuje zwykłych ludzi — czyli innych pacjentów, którzy coś przeszli, niż lekarza. Lekarz choremu może powtarzać coś 100 razy, ale zmarnowany i przybity pacjent i tak tego nie przyjmie do wiadomości. A gdy chory coś mówi do innego chorego, jest zupełnie inaczej. Bo to mówi „swój do swego”. To jest autentyczne i może być pobudzające do działania! A czym jest świadectwo „zwykłego” chorego w porównaniu ze znanym i uwielbianym przez Polaków panem Jerzym? W jego przypadku ta prawda działa potrójnie!

Ostatnio dzwonili do mnie lekarze. Mówią tak: „Panie Jerzy, mamy chorego, który zwątpił w siebie. Niech mu Pan powie coś przez telefon, on Pana usłucha, a nas nie”. Przed moim wyjściem ze szpitala, wieczorem ktoś zapukał do mojego pokoju. Weszła śliczna 16-letnia dziewczynka i poprosiła o autograf. Leżała na tym samym piętrze, co ja. Kiedy bezwiednie podpisywałem, powiedziałem, nawet dość sucho: będziesz zdrowa. Poszła. Następnego dnia przychodzą lekarze i mówią: „Panie Jerzy, co pan zrobił? Ta dziewczyna oszalała ze szczęścia”. To jest właśnie to, o czym Pan mówi. Ja już tego jestem świadom.

To jest Pana nowa rola?

Nie. Ale na pewno moja nowa widownia.

A nowa rola życiowa?

Nie można na to patrzeć w tej kategorii. Rola to jest udawanie. To jest przeżycie, które na pewno wywarło na mnie straszliwe piętno. Mam nadzieję, że ku dobremu.

Czy czuje Pan w sobie misję?

To jest za dużo powiedziane. Misję ma telewizja [śmiech]. Bardziej radość. Ja siebie dopiero teraz cieszę.

I faktycznie, każdy, kto przeżył coś takiego na własnej skórze, wie, o czym mowa. Zobaczyć dzięki naszym gestom czy słowom uśmiech na twarzy innej cierpiącej osoby jest bezcenne. W czasie naszej rozmowy pan Jerzy zwierzył się, że niebawem wydaje książkę, w której o tym wszystkim opowie. Teraz jest już na księgarskim rynku, bijąc rekordy popularności. I dobrze, bo takie pozycje są wciąż bardzo potrzebne! Pewnie niektórzy pomyślą, że to pewien rodzaj aktorskiego obnażenia się czy może nawet ostrzej i bardziej współcześnie — celebryckiego lansu. Ale chyba tak powiedzieliby tylko ci, którzy ogólnie patrzą na życie bezdusznie i wszystko rozpatrują w kategoriach interesu. Ktoś, kto ma taki dorobek, nie musi tego robić, aby się dodatkowo wypromować czy przypomnieć o sobie! Nie robi tego w tym celu! Aktor, pisarz, muzyk, dziennikarz przez całe zawodowe życie robi niemal wszystko dla innych, więc również coś takiego jak „zapiski z czasów choroby”. Coś, co nie „być może”, ale „z pewnością” pomoże innym. Ten rodzaj optymizmu jest potrzebny nam wszystkim. Także zdrowym.

Jednak, aby dawać nadzieję innym, najpierw trzeba samemu mieć źródło, z którego można te siły czerpać, aby się najpierw samemu nie poddać, nie załamać, szczególnie w tym pierwszym okresie. Pan Jerzy potwierdza prawdę starą jak świat. To rodzina...

Najbliżsi oddali mi się całkowicie. Dopiero teraz się przekonałem, że ktoś mnie kocha. Na pewno też to, że umiem być sam. Moje całe życie było właściwie albo wśród tłumów, albo w samotności. Tej samotności trzeba było się nauczyć. To pomaga znieść szpital.

Chyba jest tak, że chory najpierw sam musi sobie wszystko w głowie poukładać.

Ja mówię tutaj o sobie, każdy jest inny. Kiedy lekarz mi powiedział, że jestem chory, zapytałem, co mam robić i że zaczynamy.

Nie przestraszył się Pan?

Nie. Powiedziałem, że daję sobie rok. Dzwoniłem do wielu miejsc, odwoływałem różne rzeczy. „Panie doktorze, co mam dalej robić?” — pytałem. Zaczynajmy. Nie mogłem się doczekać, kiedy zacznie się pierwsza chemia. Po co czekać?

I nie stracił Pan w czasie ostatnich miesięcy optymizmu?

Nie.

Nawet kiedy po chemii był duży ból?

Nie, bo kiedy znasz źródło bólu, to się go nie boisz. Najgorszy jest ból, kiedy nie wiesz, co się dzieje.

Nie bał się Pan ani przez chwilkę, że wszystko może się potoczyć tak, że straci Pan nad tym wszystkim kontrolę?

Tak, ja jestem z tym pogodzony, że to w każdej chwili może przyjść. Przy nocnym stoliku leży czaszka, którą kupiłem w Rzymie w roku 1980. Jestem przez cały czas na wszystko gotowy.

Zawsze tak było, czy choroba spowodowała, że Pan tak patrzy na życie?

Mentalnie gdzieś to musiało być. Skoro jako malutki chłopiec z dziadkiem bawiłem się w jego pogrzeb. Wygłaszał mowę na swoim pogrzebie, bo był adwokatem, a ja szedłem jako ministrant.

Słuchałem tak Jerzego Stuhra i pytałem samego siebie, czy jeśli siedzi przede mną doskonały aktor, to jak dużo w tym wszystkim jest ewentualnej gry? Takiej, nazwijmy to, intelektualnej zabawy z widzem? Myślę, że osoby cierpiące potrafią czasem z wielu powodów grać przed sobą i innymi. Choćby dlatego, że trudno się przyznać do pewnych słabości. Może ze wstydu, a może w nadziei, że będzie dobrze, więc po co na siłę wywoływać zło? A z drugiej strony chorzy w swoim bólu i zwątpieniu czy depresji potrafią się zamykać na świat, na innych, nawet na bliskich, znajomych i rodzinę. Widzą ścieżkę, na której napisane jest koniec. I zupełnie już nie walczą... W przypadku pana Jerzego widziałem, że jest inaczej. Nie dość, że nawet nie pomyślał, że ta choroba może go uziemić, to jeszcze starał się żyć pełnią życia, to znaczy cieszyć się nim! Garściami z życia to dopiero później będę czerpać. Jestem aktorem, dlatego czasami pewne stany, które są we mnie, mogę pokryć innymi. Mogę czasami być sugestywny.

Pomogła na pewno także duża popularność, sympatia, jaką pan Jerzy się cieszy. Nigdy wcześniej, jak sam przyznał, nie otrzymał tylu listów, telefonów, dowodów rozczulającego wsparcia, a nawet współodczuwania w chorobie. Często od zupełnie nieznanych osób! Ponieważ czegoś podobnego nigdy wcześniej nie doświadczył, w swej wydanej w 2012 roku książce, będącej dziennikiem choroby, umieścił podziękowania dla wszystkich, którzy od początku wierzyli, że mu się uda! Zarażali go swoją pewnością. Onieśmielali modlitwami. Po prostu podtrzymywali na duchu!

Zawsze patrzyłem na Jerzego Stuhra pełen podziwu dla jego drogi zawodowej, a teraz także życiowej. Miałem przekonanie, że rozmawiam z człowiekiem spełnionym. Świetnie zapamiętane role, kariera międzynarodowa. Teraz jeszcze pojawiła się nowa filmowa propozycja z Włoch — rola w filmie „Ultimo Papa Re” („Ostatni papież król”). Jerzy Stuhr powrócił do teatru Polonia, gdzie gra w jednoaktówkach Czechowa. A poza tym kariera naukowa i 12 lat rektorowania w szkole aktorskiej w Krakowie.

Czy można jeszcze więcej chcieć od życia? [Tu Pan Jerzy wyraźnie się ożywił]

Dobrze Pan mówi, ale ja bym wrócił do tego momentu, że jakby przyszedł kres, to tak pomyślę o sobie, jak Pan powiedział. Wszystkiego dotknąłem. Czego potrzeba mi więcej?

To jest kolejny dowód na to, że pan Jerzy Stuhr jest człowiekiem pokornym.

Spełnionym, co nie oznacza, że nie jestem ciągle niecierpliwy i łakomy na życie, to się nie wyklucza. Ciągle mam apetyt na życie.

A czy choroba Pana nie zmieniała?

Zawsze.

Wzmacnia to łączność z reżyserem z samej góry?

Nie, tu się nic nie zmieniło. Ja wierzę po swojemu — więcej dziękuję niż proszę. W czasie choroby więcej dziękuję, więcej się modlę.

Takie sytuacje jak nagła i poważna choroba potrafią człowieka bardzo zmienić. Nawet kilkukrotnie w czasie często dość długiej terapii. Od zwątpienia, buntu, po pogodzenie się z każdym „wyrokiem”. Dla wielu ma to wartość ożywczą, bo dopiero wówczas dowiadują się wielu prawd o sobie i życiu. Dostrzegają innych, poznają znaczenie rodziny, siłę miłości, potrafią zwracać uwagę na najmniejsze drobnostki i cieszyć się nimi. Wreszcie niektórzy po takim wstrząsie zmieniają się, stając się po prostu dobrymi ludźmi. Ale są też tacy, którzy nie muszą tego robić, bo zawsze starali się być dobrzy, to znaczy wymagający. I dla tych osób taka sytuacja jest podwójnie trudna, bo łatwiej — tak jak uczniowi — poprawić się, powiedzmy, z dwójki na trójkę, a znaczniej trudniej, jeśli na co dzień byliśmy dobrymi uczniami, uzyskać czerwony pasek na świadectwie.

Pan kiedyś powiedział i napisał, że w zawodzie aktora niezwykle ważne jest mieć moralny kręgosłup, który nie pozwoli na zbyt dalekie odsunięcie się od tej osi.

Trzeba brać ten prysznic przed wejściem w progi, gdzie cię czeka sztuka. Zawsze mówię studentom, że problem zaczyna się tam, jeśli chałturę nazwiesz koncertem, a jakość tego, co robisz, zaczniesz oceniać poprzez oglądalność. Ja jako młody aktor, grający w ważnych filmach Krzysztofa Kieślowskiego, byłem idolem tych młodych ludzi, ja nie wychodziłem z klubów studenckich, wszystkich chciałem spotkać, byłem ich reprezentantem. A dziś jest inaczej. Pamiętam, jak kiedyś zaczepił mnie mężczyzna, ja byłem wtedy u szczytu, dostawałem mnóstwo propozycji, a on mi powiedział: „Panie Jerzy, cienko ostatnio, prawda?”. „Dlaczego pan tak mówi?”. „Bo nie biorą pana do reklam”. Bo ja nie występowałem w reklamach długie czasy. Teraz młodzi chcą tylko być.

Ale ja myślę, że dzisiaj te dwa światy się przenikają. Jednego dnia robi się chałturę, drugiego dnia wielką sztukę.

Nie przenikają, tylko zatracają się kontury. Jak tabloid, który potrafi pogratulować aktorowi, że dwa miliony weźmie za rolę. Jeszcze nie zagrał, ale już gratulujemy. Widocznie to jest ważniejsze. To co będzie dalej?

To dokąd w takim razie zmierzamy? Bo sam się tego obawiam. Ja jeszcze jestem z tego pokolenia, gdy w aktorze widziało się autorytet.

Trzeba ich bardziej szukać, bo oni są. Uczę, mam dziesięcioosobową grupę. Po pół roku, po roku, potrafię określić, że tych przygotowujemy do roli w serialu, telenoweli, a tych dwóch biedaków pójdzie w świat sztuki. Nie będzie im łatwo.

A czy pod kątem moralnym studenci pytają czasem, czy warto pójść do telenoweli, czy mieć upragnioną rolę w teatrze?

Nie, oni wiedzą, że moje kryteria moralne czy estetyczne, etyczne są tak odległe, że nie podchodzą do tego.

Odradza im Pan telenowele, czy w ogóle Pan się tym nie zajmuje?

Nie. Ja bardzo lubię kogoś wylansować. W każdym moim filmie debiutują moi studenci: albo byli, albo aktualni. Mam ambicję, aby kogoś pierwszy raz wepchnąć na ekran. Roma Gąsiorowska pierwszy raz na ekranie była u mnie, Tomek Kot. Kiedy do mnie przychodzą i mówią: „Profesorze, proszę mi doradzić, czy wziąć tę rolę, czy nie”, zaczynam rozmowę od tego, że najpierw muszę wiedzieć, czy są potrzebne pieniądze. Bo inaczej będę ci doradzać, gdy nie potrzeba ci pieniędzy, niż wtedy, gdy nie musisz ich za wszelką cenę zdobyć.

Dzisiaj każdy młody człowiek chce pieniędzy i myślę sobie, że chyba nie powinno być w tym nic złego.

Ja znam parę takich osób, które nie chcą.

Ale trudno żyć o suchej bułce i kefirze przez ileś lat. Czy nadal można dla sztuki?

Ja też chałturzyłem. Nie mierzyłem jakości swojego wykonania oglądalnością. Kiedy wróciłem po swoim debiucie opolskim, który każdy w narodzie zna i śpiewa, to przyszedłem do teatru z poczuciem winy. Co ja zrobiłem? Czy oni będą chcieli pojawiać się ze mną na scenie? [uśmiech]

Może właśnie takie podejście do świata, do własnego życia, daje nam tę siłę, która pozwala przetrwać największy sztorm na morzu? Myślę, że w przypadku pana Jerzego tak właśnie jest!

Choć zawsze trzeba mieć w sobie spore pokłady pokory. Ten dystans do samego siebie naprawdę pomaga wiele zrozumieć i ostrożniej na wszystko patrzeć.

Ja ze swojego słownika wyeliminowałem pewne słowa, na przykład: „z całą pewnością przyjdę” albo „na mur beton będę” — powiedział, kiedy na koniec spytałem o plany Jerzego Stuhra na najbliższe miesiące. — Więc ostrożnie, ale idź o krok dalej. Niebawem lecę do Rzymu, zwiążę się z jakimś przedsięwzięciem rozpiętym na kilka miesięcy, więc w moim przypadku to ryzykowne. Jeszcze będę dojeżdżać dalej niż moi rzymscy koledzy, bo z Krakowa. Idę, bo bardziej podoba mi się to, niż się czegoś bać...

W sytuacji, kiedy każdego dnia człowiek zmaga się ze sobą, pokonuje słabości, musi trzymać się diety, łykać tony pastylek i cierpi z powodu efektów ubocznych, które zawsze pojawiają się po chemii, to taka propozycja i to jeszcze z zagranicy, z atrakcyjną rolą bez castingu brzmi jak wydany przez lekarską komisję werdykt: „Jest pan zdrów!”.

Jerzy Stuhr zdradził wówczas, że jest w trakcie przygotowań do sporego wyzwania na scenie. Chodziło o „Żar” Sandora Maraia. O roli dla Jerzego Stuhra w spektaklu, który miał być pokazany na żywo w Teatrze Telewizji we wrześniowy poniedziałkowy wieczór, pomyślał Jan Englert. Już sam angaż, poważna propozycja dla osoby jeszcze zmagającej się z chorobą była czymś niezwykłym. Czymś, co na pewno dodało mu sił w powrocie do zdrowia. Próby się zaczęły, niestety do premiery nie doszło z przyczyn niezależnych od zespołu. Ale w marcu, kiedy nastawiał się na wielki powrót i mistrzowski popis, mówił tak:

Pomyślałem sobie o mojej nowej widowni. Gdybym się im pokazał, powiedzieliby: kurczę, on dał radę. To by była dla mnie tak ogromna siła, więcej by dla mnie znaczyła niż pochwała, że dobrze zagrałem. Bardzo bym chciał ich zabawić. Trzeba więc poprawić sobie kondycję. Być gotowym.

I tak się stało. Pokonał chorobę, choć wie, że nadal w jego organizmie będzie taki okres wyczekiwania, że będą się zbliżać kolejne kontrole. Tak będzie wyglądało jego dalsze życie. Tylko że to nie jest problem! A na pewno nie dla pana Jerzego, który — jak sam przyznaje — nie umie odpoczywać. Choć po chorobie z osoby niezwykle ekspansywnej zmienił się bardziej w obserwatora, który spokojnie czeka na to, co przyjdzie, ale ma także opracowany cały plan powrotu do zdrowia i ten plan systematycznie wprowadza. A ta rozmowa, jego książka, nagranie audiobooka i liczne akcje, w które się włącza, są tylko jego elementami. Bo czy nie jest tak, że cierpienie jest tylko małym fragmentem naszej całej bardzo bogatej i różnokolorowej życiowej mozaiki?

Jerzy Stuhr

Krzysztof Ziemiec

Niepokonani

Spis wybranych fragmentów
Jerzy Stuhr
Radosław Pazura
Agata Mróz


opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama