Odpowiedzi kapłanów na ankietę Znaku - cz. 5
Choć w numerze niniejszym wypowiadają się wyłącznie księża, rozesłana wśród nich ankieta spełnia rolę szczególną. Naszych respondentów prosiliśmy mianowicie o świadectwa, które ukazywałyby, jaki jest dzisiejszy polski ksiądz - jak wyglądało i wygląda jego życie, jego wiara, świadomość kapłańska, relacje z innymi ludźmi; jak myśli, czuje, ocenia rzeczywistość; jakim językiem mówi o swoich sprawach. Oto pytania, jakie zadaliśmy:
1. Dlaczego zostałem księdzem? Jak objawiło mi się powołanie i jaką miałem wówczas wizję kapłaństwa?
2. Czy ta wizja zmieniła się (lub stale zmienia), a jeśli tak, to co wpłynęło i wpływa na te zmiany? W czym pomogły mi lata spędzone w seminarium, a czego w wykształceniu seminaryjnym zabrakło?
3. Co stanowi największą trudność na drodze powołania: samotność? celibat? zbyt duża ilość obowiązków? zagrożenie rutyną? brak dostatecznej formacji duchowej? trudności w kontaktach ze świeckimi? postawy innych księży (kolegów, przełożonych)?
4. Co utwierdza w powołaniu, przysparza największej radości i satysfakcji, przekonuje o słuszności dokonanego wyboru? Co chroni przed rutyną, bylejakością, "zurzędniczeniem"? Co robię, aby moje powołanie stale wzbogacać?
5. Jak wyglądają moje relacje ze świeckimi? Co - wedle mojego rozeznania - myślą o mnie inni, jak mnie oceniają? Jak z nimi współpracuję? Czy w ostatnich latach coś się w tych relacjach zmieniło?
Gdy ktoś mnie pyta, dlaczego zostałem kapłanem, zwykle odpowiadam jednym słowem: "powołanie". Oznacza ono dla mnie cały splot zdarzeń, przeżyć, refleksji, a ponad wszystko jakąś tajemnicę, której jądra sam ciągle nie potrafię schwycić w najgęstszą nawet sieć zdroworozsądkowej logiki.
Podobnie tajemnicą jest dla mnie samo kapłaństwo. Odczułem to bodaj najmocniej w samej chwili święceń. Nie jestem skłonny do egzaltacji, jednak wracając na swoje miejsce w katedrze po tym, jak Kardynał w sakramentalnym geście włożył ręce na moją głowę, czułem, że z oczu płyną mi łzy, a usta same wypowiadają słowa: "Magnificat anima mea Dominum; et exultavit spiritus meus in Deo salvatore meo, quia fecit mihi magna qui potens est et sanctum nomen eius".
"Quia fecit mihi magna" - czułem tylko, że "stało mi się" coś wielkiego. Nie wiem, dlaczego mówiłem po łacinie - nigdy nie byłem w tym dobry - może dlatego, że łacińskie słowo "magna" w tym kontekście najlepiej oddawało tajemniczy bezmiar wielkości Daru, który otrzymałem. Jan Paweł II, nadając swojej książce o kapłaństwie tytuł Dar i Tajemnica, najcelniej ujął w słowa to, co uważałem za doświadczenie istoty kapłaństwa. Dlatego właśnie, odpowiadając na pytanie: "co stanowi największą trudność na drodze powołania?", muszę powiedzieć, teraz, po blisko dziesięciu latach kapłaństwa, że najtrudniejsze jest dorastanie do wielkości Misterium Daru, który został mi dany i zadany.
Wcześniej, w latach seminaryjnych, na trzecim-czwartym roku, patrzyłem na kapłaństwo głównie jako na stan wymagający określonych wyrzeczeń. Napisałem wtedy wiersz:
Samotność tęskny krzyk szafy o sukienki w pastelowe kwiaty i swetry zimowe robione na drutach podłogi o porozrzucane zabawki tupot bosych nóżek budzący mnie rano ścian o duety tercety kwartety na śmiech zamilczenia i zwyczajne codzienne słowa krzyki falują w polifonicznych dysonansach jakby chciały ukołysać mnie do koszmaru po tym jak upłynie już półtorej wieczności stężonej w ekstrakcie kilkuminutowym wsiąkają w wiszący nad łóżkiem krzyż
Tak wyobrażał sobie celibat kleryk, tak żegnał się z możliwością małżeństwa i ojcostwa dwudziestosześcioletni mężczyzna. Być może całe to przeżywane wówczas dramatyczne napięcie potrzebne było po to, aby trzydziestoparoletni kapłan mógł stwierdzić, że jego życie w celibacie jest zasadniczo wolne od dramatycznych napięć, nie niesie ze sobą poczucia osamotnienia, wyrzeczenia czy niedopełnienia, że jest pełnym życiem człowieka, który znalazł swoje miejsce w świecie, który ma poczucie samorealizacji przez to, co otrzymuje od innych, i to, co stara się im dać.
Prowadziłem kiedyś w czwartej klasie liceum katechezę o sakramencie kapłaństwa. Temat był przygotowany wcześniej, głównie przez lekturę i omówienie Pieśni nad pieśniami. Księga ta była dla mnie inspiracją do wypracowania teoretycznej wizji kapłaństwa opartej na porównaniu kapłaństwa do małżeństwa. Przeczytałem moim uczniom zapis z notatnika pochodzący z okresu poprzedzającego święcenia diakonatu.
"Tak jak w małżeństwie mąż dopełnia żonę, a żona męża, iż stają się »jednym ciałem«, tak w kapłaństwie prezbiter dopełnia Kościół i jest przezeń dopełniany. Tak jak w małżeństwie realizuje się zjednoczenie osób, płodność i uświęcenie, tak w kapłaństwie ma się realizować komunia prezbitera z Chrystusem w Jego Mistycznym Ciele, duchowa płodność i duchowe ojcostwo oraz uświęcanie wiernych przez całość sakramentalnej i pozasakramentalnej posługi, która jest równocześnie drogą do osobistej świętości prezbitera. Specyfika »dopełnienia« urzeczywistniającego się w kapłaństwie polega na pochodzącej z wybrania i powołania zdolności »dopełniania się« prezbitera nie jedną osobą, jak w małżeństwie, ale wielością osób stanowiących wspólnotę Kościoła. Komunia kapłana i Kościoła ma wymiar uniwersalny; zjednoczenie z Kościołem Powszechnym (Liturgia Godzin, Msza święta etc.) i wymiar partykularny; posługa wobec wspólnoty konkretnych osób, do której kapłan zostaje posłany przez biskupa. W tej specyficznej zdolności dopełniania się przez Kościół ma swoją podstawę i wyraz kapłański celibat."
Uczniowie wysłuchali tego wykładu oraz stosownych wyjaśnień względnie spokojnie, ale zaraz potem zasypali mnie pytaniami typu:
- jak konkretnie wygląda to "dopełnianie się Kościołem"?
- jak to jest w codziennym życiu, jak ksiądz to przeżywa?
- w jaki sposób kapłaństwo może dopełniać mężczyznę tak jak małżeństwo?
Starałem się odpowiadać szczerze, zrozumiale, obrazowo.
- Uważam to za łaskę stanu, że dzięki codziennym kontaktom duszpasterskim, towarzyskim, koleżeńskim z wieloma różnymi kobietami mój popęd seksualny nie tylko nie koncentruje się na jakiejś jednej osobie, ale wręcz "sublimuje się", tak jakby wielość i różnorodność relacji powodowała rozbicie libido na cząstki tak małe, że aż niezauważalne. Równocześnie mam poczucie zaspokojenia potrzeby "kontaktu", akceptacji ze strony płci przeciwnej, możliwości pomocy, wspierania i bycia wspieranym.
Mój "instynkt ojcowski" realizuje się w kontaktach z dziećmi, z którymi spotykam się głównie w szkole, czyli dzięki wam. Nikogo z was nie uważam szczególnie za swoje dziecko, ale wszystkich, których uczę, uważam szczególnie za moje dzieci, dlatego bardzo mnie cieszy każdy przejaw osobistego zaangażowania każdego z was w to, co wspólnie robimy, każdy przypadek, w którym mogę pomóc komuś, kto o taką pomoc prosi.
Moje wywody przerwała Agnieszka, zadając pytanie, które brzmiało mniej więcej tak: Skoro ksiądz posiada taką charyzmatyczną zdolność dopełniania się wieloma osobami, to znaczy, że został ksiądz powołany właśnie dlatego, że nie pragnął i nie pragnie mieć własnych dzieci?
Milczałem przez dłuższą chwilę, szukając stosownej odpowiedzi, a ponieważ żadna stosowna odpowiedź nie przychodziła mi do głowy, zdecydowałem się na zwierzenie:
- Wiesz, Agnieszko, kiedyś napisałem kilka listów do mojej córki, małej córeczki, wygadanego szkraba z niebieską kokardą we włosach, wspinającego się na moje kolana, ściskającego mnie z całej siły za szyję, przytulającego policzek do mojego policzka po to, żeby za chwilę z oburzeniem wykrzyknąć: "no wiesz, znowu kłujesz jak dziki jeż!" Napisałem te listy, żeby przeprosić ją, że jej nie ma i nigdy nie będzie. Bo przecież nie mam córki i nie będę jej miał. Jest dla mnie tylko "osobą możliwą", ale przecież ją kocham. To właśnie musiałem napisać - że ją kocham. Ona nie ma twarzy, określonego koloru włosów i oczu. Dlatego właśnie potrafię odnajdywać ją w Tobie, Agnieszko, w Joasi, w każdej z Was. Gdybym nigdy nie pragnął mieć dzieci, nie mógłbym być nigdy "ojcem duchowym".
Mniej więcej rok temu, przebywając w kapłańskim gronie, rozwinąłem swoją koncepcję celibatu na tle przedstawionej wyżej wizji kapłaństwa. Zaprezentowałem następujące tezy:
Wywiązała się dyskusja, w jej trakcie jedni uznali mój wywód nie tylko za spójny logicznie, ale i za zgodny z własnymi odczuciami, inni usiłowali uzasadnić mniej radykalne poglądy, ale ich argumenty zdawały się nie wytrzymywać poważniejszej polemiki.
Zanim temat został wyczerpany, zanim wyciągnięto stosowne wnioski, zanim przegłosowano przyjęcie takich czy innych tez, towarzystwo - jak to towarzystwo - zaczęło rozchodzić się do domów. Poszedłem i ja. W korytarzu zatrzymał mnie ksiądz o kilka lat ode mnie starszy, z którym znamy się od czasów seminarium. Popatrzył mi w oczy i powiedział:
- Życzę ci, żebyś się zakochał. Nie, przepraszam; żebyś pokochał kobietę i doznał jej wzajemności. Żebyś pokochał miłością prawdziwą; taką, która nie jest zdolna myśleć o własnym dobru, ale tylko o dobru i szczęściu ukochanej. Żebyś pokochał miłością, w której to, co duchowe, stapia się z tym, co cielesne, w której pożądania nie da się oddzielić od uczucia, w której pieszczota nie jest poszukiwaniem przyjemności, tylko językiem wyrażania tego, czego nie da się wyrazić słowami.
Pokochaj tak i pozostań w pełni kapłanem, pozostań czysty, a wtedy dowiesz się, czym naprawdę jest celibat; co to jest bezżenność - niemożność dzielenia codzienności z tą, którą kochasz - i czym jest "czystość" - niemożność oddania całego siebie i przyjęcia jej całej - wypowiedzenia miłości językiem w pełni ludzkim: duchowo-cielesnym.
Słuchałem zahipnotyzowany tonem jego głosu, jego spojrzeniem, w którym była prawda. Dopiero gdy przestał mówić, spuściłem głowę. Myśli produkowały coraz to nowe kontrargumenty. Nie byłem w stanie wypowiedzieć choćby jednego słowa.
Poklepał mnie po ramieniu i powiedział:
- Skoro tak kochasz teorię, a boisz się życia, przeczytaj sobie książkę Rondeta Celibat ewangeliczny we współczesnym świecie, Wydawnictwo Księży Marianów, Warszawa 1995.
Książkę przeczytałem i szczerze polecam ją wszystkim jako lekturę obowiązkową.
Nie mogę powiedzieć, aby to wszystko zasadniczo odmieniło moje pojmowanie celibatu, choć muszę przyznać, że je na pewno mocno poszerzyło.
Za każdym razem, kiedy wspominam tę rozmowę, czuję się jak człowiek kultury voo doo słyszący słowa klątwy wypowiadane przez szamana i siłą woli muszę powstrzymywać się od splunięcia przez lewe ramię czy wykonania innego gestu dla odczynienia uroku.
Na koniec o jednej jeszcze trudności często spotykanej w kapłańskim życiu; o trudności, jaką jest dorastanie do wizerunku samego siebie w oczach innych.
Na image kapłana składają się zasadniczo dwie rzeczy: autokreacyjne działania samego księdza i wynikająca z tęsknoty za kapłaństwem idealnym idealizacja (a z czasem mitologizacja i kanonizacja) żywego człowieka - księdza - dokonywana przez pewną grupę wiernych.
Kłopot z kapłańskim image (nie mają tego kłopotu kapłani megalomani wkładający cały swój wysiłek w autoreklamę) bierze się jednak głównie z działania "opinii publicznej". Najzwyklejsza w świecie uprzejmość, życzliwość, uczynność, zaufanie do ludzi, prostota w podchodzeniu do różnych spraw mogą już stanowić przyczynek do "angelizacji".
Taką już mam naturę, że jestem człowiekiem spokojnym i spokój miłującym - staram się unikać konfliktów, a zaistniałe czym prędzej uśmierzać. Po dwóch-trzech latach pobytu w parafii zebrałem pierwsze wyraźne plony mojej "postawy duszpasterskiej". Kiedyś, przy okazji życzeń imieninowych składanych mi przez wierne parafianki starszego pokolenia po raz pierwszy wyłonił się i ukazał moim oczom obraz mojej osoby wykreowany przez te właśnie panie. Zrobiło mi się mdło. Później, przez wiele dni byłem w depresji, nastawiony autoagresywnie, wręcz aurodestrukcyjnie. Ulgi doznałem, gdy po wyrażeniu swojej opinii o jednej z popularnych postaci katolickich mediów usłyszałem od tychże pań, że "straciłem u nich wszystko".
Problem jednak nie zniknął. Nie potrafię być gburowatym formalistą, nie chcę być aniołem. Jaki więc mam być? Większość poproszonych o radę odpowiedziałaby zapewne: "bądź sobą". Ale ja nie chcę być tylko sobą, takim, jakim jestem. Chcę stawać się rzeczywiście lepszy - chcę dorastać. Dorastać nie tyle do wymagań ludzi, z którymi się stykam, nie tyle do własnych wyobrażeń o sobie, co przede wszystkim do wymagań i oczekiwań Mistrza. I mam nadzieję, że On mi w tym pomoże.
KSIĄDZ MAREK, duszpasterz jednej z parafii krakowskich.
Ta ankieta to poważne sprawy: pozytywny sens kapłaństwa, jaki ksiądz naprawdę jest, jak widzi swoje miejsce w Kościele... Żeby o nich mówić, trzeba szybko pomyśleć, kim się jest i co się robi, i wysnuć refleksję - jedną i zwartą. Na co dzień myśli się o własnym kapłaństwie inaczej - często, ale raczej po kawałku. Ale zanim o tym wszystkim, bardzo ważny i długi nawias:
(W przypadku niżej podpisanego praca w radiu katolickim, a obecnie - w wiejskim duszpasterstwie parafialnym, w środowiskach twórczych oraz studia teologiczne tworzą dość specyficzną wypadkową wydarzeń, zjawisk i związanych z tym kryteriów oceny. Nie znaczy to, by była ona bogatsza czy ciekawsza niż inne. Każdy jednak ma swoją własną "w[y]padkową" i od niej zaczyna.
Tak trudno zmieścić się pomiędzy patosem a milczeniem, kiedy - według pewnej tradycji - do bon tonu należy o sprawach podstawowych: wartościach, misji, powołaniu mówić albo na "cis czterokreślnym", a więc zawile i za długo, albo stroić minę "tajemniczo milczącą". I dlatego, chcąc pozostać w zgodzie z ową tradycją, trudno jasno powiedzieć, o co chodzi, nie narażając się na sprzeniewierzenie wyższego rzędu...)
Można zatem o kapłaństwie mawiać tak, jak się o nim rozmyśla - między jednym a drugim wyjazdem na spowiedź, fragmentarycznie. I taka forma będzie bliższa rzeczywistości, w której ksiądz żyje: na przecięciu dwóch linii, nieba i ziemi, w centrum krzyża. A rozmyśla się mniej więcej tak:
...powoli uświadamiasz sobie, kim jesteś. Rośnie cała jaskrawość tego, co się stało w chwili, gdy zostałeś księdzem. Co zrobił z tobą Bóg. Seminarium, święcenia, prymicja, cała aureola wyjątkowo jasnych wydarzeń ustępuje, pozostawiając poczucie utraconej spokojnej niewinności.
...przychodzi codzienność decyzji, niespodziewanych zwrotów akcji, nowe twarze, problemy, o których nie miałeś zielonego pojęcia. Diecezjalna formacja seminaryjna, choć zakłada ignacjańską elastyczność w odbiorze wydarzeń wewnętrznych i zewnętrznych, utrwala pewną stałość, jednorodność w ocenie rzeczywistości. To, co jest sanctum, ma mieszać się z tym, co profanum, w równo odmierzonych proporcjach. Jak tymczasem poradzić sobie z tym, co nijak nie daje się zakwalifikować, umyka ostrości? Jakie znaki szczególne ma wyraźnie wyznawany deizm, ale w środowisku wiejskim? Co to znaczy, że cała masa ludzi to dziś "praktykujący, ale nie wierzący"? Jak to z tym wszystkim jest?
...gdzieś głęboko kołacze się nie wypowiadany jeszcze zbyt głośno żal do seminaryjnych wychowawców, że nie przewidzieli, iż może nam być dziś tak trudno. Pisałem kiedyś w "Powściągliwości i Pracy" o tym, że - w teologicznym czy duchowym wymiarze - przeoczyliśmy w Polsce narodziny postmodernizmu. I tak było rzeczywiście. Dlaczego wtedy, w latach osiemdziesiątych, nikt nam, studentom seminarium, nie powiedział: "chłopaki, uważajcie, bo kiełkuje coś, co za kilka lat będzie miało wpływ na wasze kapłaństwo"? Przecież w ówczesnym "okienku na świat", "Literaturze na Świecie", gdzieś w 1988 roku pojawiały się już eseje czołowych teoretyków postmodernizmu. Ale z drugiej strony kto wie, może za naszymi plecami czai się już coś innego, o czym nawet nam się nie śni? I znowu ktoś w, dajmy na to, roku dwutysięcznym szóstym będzie miał, tym razem do nas, o coś pretensje? Przecież każde pokolenie ma jakąś skazę, od której zaczyna rachunek sumienia.
...pytania o tożsamość stawia się zwykle w sytuacji kryzysu. Sądzę jednak, że w przypadku kapłaństwa nie można mówić tylko o jakichś konkretnych "czasach kryzysu". Przecież jest ono w swej naturze sprzeciwem wobec, niezgodą na przykład na duchowy konformizm. Bo kapłaństwo bardziej lub mniej oportunistyczne jest po prostu błazenadą. Pojęte w ten sposób, nie mogło po 1989 roku nie znaleźć się "na cenzurowanym". I dlatego mamy dziś to, co mamy. Nie jesteśmy już "supermenami w sutannach". Na szczęście czy - niestety?
...czasami rośnie taki żal do tych przesadnie ugrzecznionych w kancelarii parafialnej niedzielnych katolików, składających życzenia imieninowe księdzu proboszczowi, prywatnie czytelników "NIE", opowiadaczy kawałów o blondynkach, "czarnych" i Wąchocku. Żal, że nie widzą własnej śmieszności. I żal, że może za kilka lat przyjdą, jak kiedyś, "schować się do kościoła", by przetrwać, i że wtedy któremuś z nas mogą "puścić nerwy" i zapyta - a gdzie byliście, kiedy nas opluwali, co zrobiliście słysząc o nas najgorsze rzeczy?... Nie ma w tym odwetu, żal po prostu, że w ogóle może kiedyś coś takiego nastąpić.
...najlepiej i najpiękniej jest wtedy, gdy pojawia się człowiek, ludzie w jakiejś sytuacji, zdanie, słowa, a wszystko to pojedynczo albo jakoś razem świadczy, że się nie pomyliłeś wybierając tę "drogę z dziurami po kolana", jak pisze ks. Twardowski. I to jest wtedy coś pomimo, choć zaledwie wczoraj zaliczyłeś jakiś dołek. Pozytywny sens kapłaństwa to Jezus Chrystus w konkretnym życiorysie człowieka, w jego codzienności, w której znalazł się jako ksiądz. Dla tego życiorysu zostałem księdzem, dla tej codzienności. Jeżeli są takie sytuacje, zdania, słowa, które o tym świadczą, to warto było.
KS. KRZYSZTOF MARTWICKI, ur. 1965, przyjął święcenia w 1992. Kapłan diecezji płockiej. Zajmuje się związkami literatury i teologii.
1. "Dlaczego zostałem księdzem?" Bo uwierzyłem, że chce tego Jezus Chrystus. Jedyna jak do tej pory wątpliwość pojawiła się przed przyjęciem święceń diakonatu. Z jednej strony stawiałem sobie pytanie (wtedy niezwykle dla mnie bolesne, gdyż bardzo tego chciałem): "czy mogę?" Po trwającej pięć lat obserwacji samego siebie znałem mniej więcej swoje słabości, minusy osobowości, skłonność do grzechów itp. Z drugiej strony, "czyściłem" swoje motywacje: czy na przykład nie uciekam od życia małżeńskiego i rodzinnego, całego ryzyka związanego z życiem świeckim? Były to najcięższe, jak dotychczas, chwile w życiu. Przetrwałem je dzięki zawierzeniu, jakby wbrew obecnemu we mnie "podejrzliwemu ja". I tak jest do tej pory.
Powołanie "objawiło" mi się w sposób gwałtowny i dość nieoczekiwany. W 1979 roku przyjmowałem Sakrament Bierzmowania w "Arce Pana" w Nowej Hucie i właśnie owego kwietniowego dnia błysnęła myśl, przeżycie - nie wiem, jak to nazwać - nie do końca jasne i sprecyzowane. Było to coś w rodzaju: "a może by" z pewną dozą fascynacji. Do tego dnia podobnej ewentualności nie brałem w ogóle pod uwagę. Ksiądz to był ktoś daleki, obcy i właściwie nudny. Może jakimś "preludium" była trwająca już kilka miesięcy fascynacja Papieżem, ale na początku był On dla mnie "idolem", dopiero powoli i stopniowo inspirował do wejścia w "inny" świat. Nigdy nie byłem ministrantem, nie należałem do żadnej kościelnej grupy. Typowy nastolatek "spod chóru" (a może, znając topografię "Arki Pana", trzeba by powiedzieć "spod ołtarza"). Potem, w szkole średniej, ta myśl raz była słabsza, raz silniejsza. Dopiero przed maturą, postawiony "pod ścianą" (trzeba było podjąć jakąś decyzję), "zaopatrzony" przez Opatrzność w pewien prywatny "znak potwierdzający", z lękiem, ale i dziwną pewnością zdecydowałem. I właściwie do dziś trwa ten paradoksalny stan: doza "bojaźni i drżenia" oraz spokojna pewność, że tak właśnie ma być.
Wizja kapłaństwa, jaką wtedy miałem? Była bardzo naiwna, rzekłbym - romantyczna i marzycielska! Nieraz w gronie kolegów-księży podziwiamy "wychowawczy geniusz" Pana Boga, który stosuje metodę "szpuli z nićmi": powoli rozwija się przeżywanie, rozumienie i akceptacja własnego życia. I o to chodzi!
2. Ta wizja oczywiście się zmienia, to znaczy pogłębia się. Jestem przekonany, że mająca biblijny rodowód, metafizyczna koncepcja prawdy jako "zalążka" (bardzo pomogła mi książka Claudea Tresmontanta Esej o myśli hebrajskiej) wyjaśnia tu bardzo wiele. Poznanie i rozumienie prawdy narasta, jest nieustannym procesem, chociaż nie dzieje się to bez przeszkód i zahamowań. W moim (ale czy tylko?) przypadku decydują o "zmianie" tej wizji dwa czynniki. Z jednak strony łaska, która stale dokonuje "remanentu" w życiu wewnętrznym. Rozpoznaję ją post factum i niestety nie zawsze do końca idę za tym odkryciem. Z drugiej, są "znaki czasu": pewne okoliczności, wyzwania przychodzące z zewnątrz. Wszystko razem (podział na "strony" jest właściwie sztuczny) sprawia, że nieustannie fascynuje mnie odkrywanie "powołania w powołaniu". Mam na myśli przyswajanie wizji księdza, jaką ma Kościół (jestem przekonany, że jest to wizja Chrystusa na dzisiaj), w swoim indywidualnym życiu. To zadanie mnie cieszy, nie czuję się wtłoczony w "coś" nie swojego ani pozbawiony osobistej inwencji twórczej. Wręcz przeciwnie!
Seminarium. Trudny okres. Z perspektywy ośmiu lat od jego opuszczenia widzę je w ten sposób: "próg, który trzeba przekroczyć", aby wejść w życie kapłańskie. Nieraz trzeba wiele dać z siebie, aby przejść. I dobrze, bo to przygotowuje do, rzekłbym, ofiarnego życia (wbrew pozorom nie ma tu taniego patosu). Przede wszystkim w moim przypadku była to konieczna, choć czasem bolesna konfrontacja romantycznej wizji z lekka przyprawionej marzeniami z rzeczywistością (głównie ludzką). Może najbardziej inspirujący był trud szukania Boga w tej niekiedy szarej, banalnej rzeczywistości. Proces dojrzewania pośród własnych i cudzych wad i słabości. "Zaiste bowiem nie aniołów przygarnia, ale potomstwo Abrahamowe" (Hbr 2,16). Głębokie doświadczenie prawdy tych słów uważam za jeden z najważniejszych elementów pomocy ze strony seminarium w kształtowaniu mojej wizji kapłaństwa i bycia w Kościele. Ale to jedna strona medalu. Drugą jest uświadomienie, że o relacje z Bogiem trzeba się mozolnie troszczyć. Tak zwane "praktyki duchowe" mogą rzecz jasna stać się sformalizowane, ale nic nie może ich zastąpić. I to odkrywa się w miarę upływu lat.
Co było zagrożeniem? Instynkt stadny, bezkrytyczne wejście w coś, co można nazwać "subkulturą" kapłańską, która jest klerykalizmem z jego pozytywami i negatywami (trudno w tym miejscu szerzej rozwijać ten temat; warto wspomnieć o dwóch sprawach: poczucie więzi z innymi, a podobnymi ze względu na profil życia, co ułatwia później bycie w środowisku; zagrożenie brakiem otwarcia na świeckich, niebezpieczeństwo pewnej nieautentyczności: "gram swoją rolę", kiedy jestem poza własnym gronem - "rozluźniam się" wśród swoich). Sądzę jednak, że są to zagrożenia aktualne dla każdej zwartej grupy; wobec duchownych stosuje się tylko ostrzejsze kryteria oceny.
Czego zabrakło w formacji seminaryjnej? Większego otwarcia na wartościową teologię (w jakiejś mierze działo się tak z przyczyn obiektywnych; studiowałem w latach osiemdziesiątych), prezentacji bardziej integralnej i egzystencjalnej wizji chrześcijaństwa, formacji dialogicznej, co teraz widać w szkolnej katechezie (ale nie tylko), gdy wielu z nas podchodzi do uczniów zbyt autorytarnie, i dlatego często popadamy w niepotrzebne konflikty. Może to przeoczyłem, ale nie pamiętam, aby kładziono nacisk na teologię wychodzącą z życia, "od dołu", od człowieka. Dopiero własne studia, chociażby nad teologią transcendentalną Rahnera czy Lonergana, uświadomiły mi, że istnieje "teoretyczne" opracowanie problemów, które wcześniej przyniosła praktyka duszpasterska. Jedną z głównych słabości polskich studiów teologicznych pozostaje brak ćwiczeń, które uczyłyby aplikacji poznanej "teorii" do konkretnych problemów. Nasuwa mi się jeszcze jeden, kto wie, czy nie fundamentalny brak w owej formacji. Chodzi o zbyt słabe, moim zdaniem, położenie akcentu na wolność jako jeden z fundamentów chrześcijaństwa. Obawiam się, że wielu z nas, księży, ma poważne problemy z włączeniem wolności w swoją wizję życia inspirowanego prawdą Ewangelii. Wolność ewangeliczna, która właściwie jest odpowiedzialnością za obecność Boga najpierw w moim życiu, a dopiero potem w życiu innych (w tym także w życiu społecznym), ciągle czeka na swoich świadków, nie tylko nauczycieli, również wśród nas, duchownych.
Moja świadomość bycia księdzem zmienia się więc na lepsze, co nie znaczy, że jest łatwiej. Wręcz przeciwnie. Konfrontacja tego, "jak powinno być", z tym, "co jest", bywa przecież bolesna. Ale pozwala, za cenę pewnej frustracji, smakować sens takich religijnych pojęć jak na przykład: miłosierdzie, przebaczenie, mocniejsza niż mój grzech miłość Boga. I uczy solidarności z penitentami w konfesjonale, pozostawiając świadomość, że to na szczęście nie ja jestem absolutnym gwarantem objawionej prawdy. Tak! Z biegiem czasu wyostrza się poczucie nieskończoności Boga, który objawił, i skończoności tego, kto głosi.
3. "Największa trudność"? Samotność, celibat, przeciążenie pracą, rutyna, trudności w kontaktach ze świeckimi, postawy innych księży? Przyznam, że jakieś szczególnie intensywne natężenie trudności w tych sprawach zostało mi na razie oszczędzone. To, co spotkało mnie do tej pory, traktuję jako zwyczajne, obecne przecież w każdym rodzaju życia problemy, więc nie mogę dramatyzować. Jeśli chodzi o rutynę i celibat, chcę napisać o dwóch sytuacjach, które dały mi wiele do myślenia. Jedna z nich to rozmowa z dziennikarzem, który w pewnym momencie powiedział: "jednak da się poznać księdza, który tylko odmawia brewiarz, a nie modli się". Ten z pozoru drobny fakt przeżyłem jak uderzenie obuchem. "A ja?" - pytałem siebie. "Jak jest ze mną? Może tylko odmawiam?" Zawsze miałem to szczęście, że w odpowiednim momencie spotykałem kogoś, kto był wyzwaniem, prowokacją. Może dlatego coś, co być może zaczynało się psuć w wyżej wymienionych sprawach, nie przybrało jakichś szczególnie niszczących mnie rozmiarów?
Drugie zdarzenie miało miejsce właśnie w redakcji "Znaku", w listopadzie 1996, kiedy dyskutowaliśmy o kształcie niniejszego numeru, poświęconego polskiemu księdzu. Redaktor Wojciech Bonowicz niespodziewanie zwrócił się do obecnych tam księży: "A może któryś z was napisałby, jak przeżywa swoją seksualność?" Zapanowała lekka konsternacja i oczywiście żaden z nas nie podjął się tego. Ale, przynajmniej we mnie, pozostało proste: "Dlaczego?" Padła taka propozycja i dlaczego nikt z nas jej nie podjął? Może oceniliśmy ją jako niewłaściwą lub idącą za daleko? Pozostaje jednak fakt. Jak bardzo zmienia się relacja: człowiek świecki - ksiądz. I na ile my, ja osobiście, przyjmujemy jako swoją naukę Kościoła o ludzkiej seksualności. Przyznam, że nadal tkwi we mnie to pytanie o własną autentyczność, gdy przypominam o wymaganiach dotyczących owej sfery i gdy je sam przeżywam. Sygnalizuję jedynie problem, łatwych rozwiązań na szczęście brak, gdyż życie straciłoby wiele ze swojego trudnego uroku. Jeśli wspominam o tych dwóch sprawach, to po to, aby po prostu stwierdzić, że oprócz wpływu naszej przesyconej erotyką epoki działa też łaska, która może sprawić, że ksiądz, zakonnica nie muszą być niespełnionymi frustratami. Istnieje jeszcze inny świat, który przekracza to, co przeżywamy tu i teraz, i nie jest to bajka.
Dla mnie największą trudnością na drodze powołania jest akurat problem nie ujęty w ankiecie. Chodzi o sytuację w kraju, rzutującą tak mocno na polski Kościół. Wewnętrzne podziały wzbudzające silne emocje, nasycenie życia kościelnego polityką; "mentalność kapliczek"; tendencje do skrajnych i podejrzliwych ocen, tudzież bezkrytyczne i prymitywne przyklejanie etykietek każdemu, kto nie mieści się w bliżej nie sprecyzowanym kanonie "poprawnego" myślenia. Przy czym bynajmniej nie chodzi o kanon ortodoksji wiary. A u podłoża tego wszystkiego leży chyba wizja "innego" jako przeciwnika. Co wyklucza dialog, który dzięki dobrej woli płynącej z miłości Boga i bliźniego zaczyna się od wstępnego założenia, że ten drugi ma jakieś swoje racje, może pomóc odkryć jakiś przeze mnie nie zauważony aspekt prawdy. Jest to największa trudność w moim byciu księdzem tu i teraz. Jak być księdzem dla wszystkich, mając osobiste poglądy, sympatie itp.? Wydaje mi się, że żadna z opcji istniejących w polskim Kościele (jeśli przyjmiemy roboczy ich schemat z książki Jarosława Gowina Kościół po komunizmie) nie jest tu bez "grzechu". Jakie jest miejsce księdza w takiej sytuacji, jaka powinna być jego rola? Wobec takich pytań, dotykających przecież osobiście, odkrywam na nowo pojęcie "pontifex" - "budowniczy mostów", które dziś stosowane jest przede wszystkim dla określenia Papieża (Summus Pontifex Romanus), ale i dla zwykłego księdza, zwłaszcza w Polsce lat dziewięćdziesiątych, zdaje się być metaforą "dającą do myślenia".
4. "Co najbardziej utwierdza w powołaniu?" Coraz bardziej świadoma radość, że jestem księdzem w Kościele, którego papieżem jest Jan Paweł II. Piszę te słowa "na gorąco", tuż po jego ostatniej pielgrzymce do Polski. Przeżyłem ją najbardziej z dotychczasowych. Może najbardziej świadomie i głęboko. Dla mnie była ona "mistyczna" w pełnym tego słowa znaczeniu. Cały czas miałem i mam wrażenie, że "chwyciłem" tylko niektóre fragmenty jej całościowego sensu. I to mnie cieszy, gdyż najbliższa przyszłość zapowiada się dla mnie szczególnie interesująco w tym względzie. Otwiera się bowiem jakaś przygoda ducha. Dlaczego "mistyczna"? Z jednej strony Papież należy do wąskiej grupy ludzi najbardziej zorientowanych w tym, co dzieje się w świecie. Nie tylko w sensie informacji, jakie spływają na jego biurko (wiedza teoretyczna), ale również z uwagi na liczne pielgrzymki, spotkania i rozmowy z ludźmi. Posiada niewątpliwie wyjątkowy potencjał doświadczenia, przeżyć i płynącej z nich wiedzy praktycznej. Z drugiej zaś strony jego więź z Bogiem, coraz bardziej widoczna, mimo właściwej mu skrytości i oczywistej dyskrecji w dzieleniu się osobistymi przeżyciami w tym względzie, sprawia, że jest on dla mnie jedynym w swoim rodzaju człowiekiem, w którym urząd tak mocno zespala się z osobistym charyzmatem. I kiedy zadaję sobie pytanie: "co to znaczy dla mnie być księdzem dzisiaj?", właśnie w nim odnajduję kogoś, kto pomaga w poszukiwaniu odpowiedzi. Nie kryję fascynacji jego osobą, choć wiem, że muszę się w tym względzie ostro kontrolować, aby owa relacja nie zamieniła się w jakiś "kult jednostki" przysłaniający Tego, kto jest najważniejszy. Zdaję sobie bowiem sprawę, że byłaby to klęska nie tylko moja osobista, ale i Papieża.
Tak! On pomaga odnajdywać prawdziwą, często ukrytą twarz Kościoła jako "miejsca zjednoczenia z Bogiem", jest wyzwaniem wobec zagrażającej mi rutyny i "bylejakości", odsłania zapomniane może przeze mnie te aspekty "bycia duchownym", które dają radość i poczucie satysfakcji. Przyznam, że na nowo odkrywam jego encykliki, adhortacje, listy itp. Czytam je coraz częściej nie jako "dokumenty Instytucji", ale jako przekaz Osoby, która łączy to, co jest obiektywnym dziedzictwem Kościoła (a więc tak wielu osób) z własnym subiektywnym doświadczeniem wiary. I to zaczyna być jakimś niesamowitym przeżyciem, jakbym przy okazji odkrywał sens swojego bycia w Kościele, własnego doświadczenia religijnego. I to jakoś broni przed "zurzędniczeniem": byciem świadkiem "tego, co nie moje".
Na nowo przypominam sobie przestrogę pewnego profesora seminarium, iż jednym z największych "zawodowych grzechów" księdza jest nieznajomość nauki Kościoła. Wtedy realne staje się niebezpieczeństwo głoszenia własnych poglądów jako nauki Kościoła bądź też tak zwany "zimny przekaz". Wizja rzeczywistości, jaką ma Jan Paweł II (zdaję sobie sprawę z tego, jak wielu ludziom, poprzez których działał Bóg, ją zawdzięcza), staje się dla mnie coraz bardziej pomocnym drogowskazem. Zabrzmi to być może nieco patetycznie, ale odkrywam w sobie przyjazne pomruki swoistej rewolucji duchowej, na którą podświadomie chyba czekałem i teraz bardzo się cieszę. Tak! Odkrywam coraz pełniej duchowe ojcostwo Papieża także wobec mnie. Dar, który - jak to jest w chrześcijaństwie - jest zadaniem; jego przyjęcie oznacza dług, który trzeba spłacić wobec innych. "Promieniowanie ojcostwa"?
5. "Jak wyglądają moje relacje ze świeckimi?" Ośmielę się powiedzieć, że zawdzięczam im ciągle odnawiające się poczucie sensowności bycia księdzem. Tak było przed święceniami, kiedy należałem do grupy posynodalnej przy "Arce Pana" w Nowej Hucie, prowadzonej przez red. Halinę Bortnowską (jeśli będzie czytała te słowa, niech wie, jak jestem Jej wdzięczny). Potem na parafii w Bielsku-Białej świeccy "zrzeszeni" i "niezrzeszeni" uczyli mnie Kościoła i mojego w nim miejsca, a także hojnie dzielili się ze mną swą życiową mądrością. Podobnie jest teraz, choć na razie w pełni nie pracuję w duszpasterstwie. To, co szczególnie cenne w relacjach ze świeckimi, to mobilizacja i wyzwanie do osobistej więzi z Bogiem, bo tylko taki ksiądz, będący po prostu sobą, jest im potrzebny. Chodzi mi w tym momencie o tych, którzy rzeczywiście szukają Boga i widzą w tych swoich poszukiwaniach ważne miejsce dla księdza. Miałem i mam szczęście ciągle spotykać takich ludzi. Ale były i są spotkania trudne, co nie znaczy, że nie twórcze. Spotkania z takimi ludźmi, których chyba najlepiej opisuje tekst napisany czyjąś anonimową ręką na tablicy w sali katechetycznej: "Nie zaznałam miłości. Skąd więc mogę wiedzieć, że Bóg istnieje? Odpowiedz..." I tu zaczynają się prawdziwe "schody", poprzeczka zdaje się być ustawiona za wysoko.
Dla pełni obrazu nie mogę nie wspomnieć o świeckich, którzy mnie odrzucili właśnie dlatego, że jestem księdzem. Nie było ich do tej pory wielu, ale mocno i boleśnie zapisali się w mojej pamięci. Nie tylko ze względu na agresję, jaka często towarzyszyła tym spotkaniom, ale i moje odkrycie, bardzo cenne, że na przykład moja "inność" wynikająca z bycia księdzem może być niezrozumiała i denerwująca; że na mocy przynależności do określonej grupy trzeba odpowiadać za nie swoje winy; że zranienia w sferze religijnej bywają tak dogłębne; że wreszcie bywa i tak, iż czyjaś niereligijność pozostaje wielką tajemnicą i są sytuacje, kiedy trzeba "zostawić" danego człowieka sam na sam z Bogiem, bo moje pośrednictwo jest jakby niepotrzebne. Wtedy bardzo zaskakiwało i raniło owo odrzucenie, w paru przypadkach chyba nienawiść. Dziś odkrywam, jak konieczne były te spotkania. Bez nich niemożliwe byłoby własne dojrzewanie. Za bycie księdzem się płaci. I dobrze.
Kończę cytatem, który odkryłem niedawno, wertując stare numery "LOsservatore Romano". Podczas kolejnego pobytu Jana Pawła II w szpitalu (w lipcu 1992; bardzo to przeżyłem, bo po raz pierwszy znalazłem się w Rzymie, "aby zobaczyć Papieża") w turyńskiej "La Stampa" (15. 07. 1992) ukazał się artykuł Sergio Romano, z którego wynotowałem sobie poruszające zdanie: "Moja osobista postawa wobec niego (Papieża - przyp. B.M.) jest paradoksalna i wewnętrznie sprzeczna: prawie nigdy nie zgadzam się z tym, co mówi, a jednocześnie pragnę, by nadal to mówił."
Dla mnie są to słowa nie tylko "ku pokrzepieniu serc", ale i dobitny wyraz oczekiwania na autentyczność. Jego niespełnienie tłumaczy tak wiele z obecnej sytuacji księdza w świecie. Także - w Polsce.
KS. BOGUSŁAW MIELEC, ur. 1964, przyjął święcenia w 1989. Kapłan archidiecezji krakowskiej, asystent kościelny "Listu".