Cecyliada z Taize

Z historii chóru Avetki oraz nieco o Cecyliadzie 2005

Nieznane wcześniej a bardzo ożywcze i balsamiczne zarazem uczucie, którego nie potrafię do dziś zdefiniować, ogarnęło mnie po raz pierwszy przed dwoma laty w niedzielny lipcowy poranek. Powraca ono, kiedy przeglądając wakacyjne fotografie, natrafiam na zdjęcie błękitno-białej stanisławowskiej cerkwi. Warto ów budynek zapamiętać (mało kto o nim wie, choć znajduje się zaledwie kilkanaście kilometrów od Warszawy), gdyż należy do jedynej w centralnej i zachodniej Polsce wiejskiej parafii prawosławnej. To właśnie tam poczułem coś niewyrażalnego; coś, co stanowi — jak mnie się wydaje — kwintesencję wszystkiego, o czym mówi się i pisze w kontekście zgody społecznej, solidarności narodowej, umiejętności współpracy dla dobra wspólnego.

Byliśmy wówczas z Avetkami w Pomiechówku na dziesięciodniowym obozie rowerowym. Codziennie wyruszaliśmy z naszej bazy w Goławicach na krajoznawcze, rekreacyjne lub pielgrzymkowe wycieczki. Na niedzielne popołudnie dostaliśmy koncertowe zaproszenie od księży z parafii w Pomiechowie. Choć mieliśmy śpiewać dopiero o czwartej, wyjechaliśmy grubo przed ósmą. A ranek był dość chłodny i właściwie do dziś nie wiem, czy to zimno, czy może wczesna pora sprawiły, że cała nasza ponad trzydziestoosobowa grupa, od maluchów - Aveciątek po najstarszych Ave Men, jechała, jak nigdy wcześniej i nigdy potem, dostojnie i cicho, niemal w zupełnym milczeniu. Wyczuwałem rzadkie u młodych ludzi poruszenie. Zresztą wymowna cisza zapadła już wczorajszego wieczora przy ognisku, kiedy oznajmiłem, że rano pojedziemy na niedzielną liturgię do prawosławnej cerkwi w Stanisławowie k. Modlina; w powietrzu, wraz z dymem ogniska, zdawało unosić się nie postawione przez nikogo pytanie: <<jak to, my, chór z katolickiej parafii - w „obcym” kościele, u „innych”?>> Oczywiście nie chodziło mi o zaliczenie atrakcji turystycznej czy oryginalne zapełnienie czasu albo zastąpienie katolickiej mszy nieznanym i przez to ciekawym obrzędem...

Pamiętam tę ciszę i wpatrzone we mnie oczy Marka, Kasi, Ziuty, Agnieszki, Madzi..., gdy późno w nocy snułem opowieść o dramatycznych wypadkach tzw. „schizmy wschodniej”, o głównym powodzie rozłamu - niekwaszonym chlebie, o dumnym patriarsze Cerulariuszu i aroganckim kardynale Humbercie, o Unii brzeskiej i soborowym sformułowaniu „Kościoły siostrzane”. Zwykle na „Między-nutkach”, czyli naszych wieczornych rozmowach na tematy ważne, część osób spała. Tym razem słuchali wszyscy... Padały pytania, Gosia dzieliła się swoim doświadczeniem uczestnictwa w cerkiewnej uroczystości zaślubin, dość szybko okazało się, że niewiele osób ma świadomość złożoności chrześcijaństwa. Co więcej ów brak wiedzy religijnej i historycznej łączył się z ignorancją i dość naiwnym wartościowaniem, na przykład porównywaniem do sekt. Broń Boże, nie chodzi mi o jakikolwiek relatywizm czy indyferentyzm, ale wiedzę, służącą pokojowi, wzajemnemu ubogaceniu, otwartości na odmienną kulturę i tradycję. Wydaje się, iż ekumeniczna świadomość religijno-społeczno-historyczna, którą przeciętny współczesny młody człowiek jakiegokolwiek wyznania chrześcijańskiego nie może się popisać, jest zasadniczym warunkiem budowania społeczeństwa prawdziwie tolerancyjnego, rozumiejącego, że zacietrzewienie i zbytnie przywiązanie do litery prawa, przedkładanie nad wszystko władzy i pozycji hierarchicznej czy też nieumiejętność dialogu - zawsze prowadzą do spustoszenia. Zresztą jestem głęboko przekonany, że chrześcijaństwa nie można zrozumieć bez znajomości specyfiki i duchowości wszystkich jego obrządków, oczywiście szanując i dostrzegając wzajemne różnice dogmatyczne. Wyraziście ujął to znakomity teolog prawosławny Sergiusz Bułgakow (1871-1944): „Każda z historycznych gałęzi chrześcijaństwa posiada swój szczególny charyzmat: katolicyzm dar władzy i organizacji, protestantyzm etyczny dar godności życiowej i intelektualnej, ludy prawosławne dar kontemplacji piękna świata duchowego”.

Modliliśmy się potem na długiej prawosławnej mszy. Niemal wszyscy wytrwali całe półtorej godziny. Cerkiewny ministrant, sędziwy i bardzo sympatyczny Mikołaj, z prawdziwą długa brodą, pokazywał nam, kiedy należy wstać, kiedy klęknąć. Dziewczęta zauroczył głęboki bas młodziutkiego, 16-letniego kleryka, przyjeżdżającego każdej niedzieli z odległej Hajnówki. Mnie z kolei — wzruszył widok dwóch starszych niewiast, usiłujących wtórować kantorowi. Pewnie kiedyś śpiewały w cerkiewnym chórze. Teraz — cała ich parafia liczy zaledwie 10 rodzin... Dziś na liturgii było nas razem aż 40 osób! I widziałem, jak święte postacie z ikonostasu uśmiechały się, gdy w takiej gromadzie słuchaliśmy jednej, tej samej ewangelii, a potem zaśpiewaliśmy prawosławnym przyjaciołom tak bardzo przez nich pielęgnowany a wspólny chrześcijanom „Akatyst”. Odmienieni wychodziliśmy po nabożeństwie i spotkaniu z sympatycznym księdzem proboszczem, który po Liturgii opowiedział o historii miejsca, pokazał czczoną tutaj ikonę Matki Bożej Częstochowskiej i cierpliwie odpowiadał na pytania. Ktoś do mnie powiedział, że od tej chwili, gdy zobaczy kopułę cerkwi, ucieszy się, bo zrozumiał, że ludzie czczą w jej murach tego samego Jezusa...

Owo uczucie z jednakową intensywnością pojawiło się ponownie na krótką chwilę podczas ferii zimowych na słowackiej Orawie. Trafiliśmy wówczas z Avetkami do miejscowości Święty Krzyż, znajdującej się kilka kilometrów na południe od znanego turystom janosikowego Liptowskiego Mikulasza. Na końcu nieciekawej wsi, na skraju lasu znajduje się kilkusetletni ewangelicki kościół, będący największą drewnianą świątynią w centralnej Europie, mogącą pomieścić — bagatela! - 4000 ludzi. Z zewnątrz budowla nie zrobiła na nas większego wrażenia, gdy jednak weszliśmy do środka — iście katedralna, ale całkowicie drewniana powierzchnia, jaka ukazała się naszym oczom, z imponującymi galeriami i chórami - zapierała dech w piersiach. Dwie starsze panie — opiekunki świątyni — odtworzyły z taśmy nagraną w języku polskim historię miejsca. Kiedy chwilę potem zacząłem opowiadać chórzystom o różnicach między katolicyzmem i protestantyzmem, patrzyły podejrzliwie. Na propozycję wspólnej modlitwy Ojcze nasz — takiej samej przecież dla wszystkich chrześcijan — nie bardzo wiedziały, jak się zachować. Wzięliśmy się jednak za ręce i owo ekumeniczne wołanie do tego samego Jezusa, połączone z życzliwymi uśmiechami, wszystkich nas niesamowicie rozgrzało, choć temperatura wówczas sięgała —16 stopni Celsjusza. A u jednej z owych kobiet zobaczyłem spływające po policzku łzy...

Z kolei w lipcu tego roku w dwudziestoosobowej grupie chórzystów przez pięć dni przemierzaliśmy na rowerach Podlasie szlakiem drewnianych świątyń unickich, prawosławnych i rzymskich. Odwiedziliśmy ponad 30 kościółków, z których większość — licząca ponad 300 lat — łączy ta sama historia: powstały jako świątynie greckich katolików (unitów), w czasie zaborów niejednokrotnie siłą i w sposób krwawy zostały odebrane przez prawosławnych, a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości powróciły do katolików ale w obrządku rzymskim. Rzecz niesamowita — w każdym przypadku w tym samym miejscu ten sam Bóg jest uwielbiany od setek lat, jednak na różne sposoby... Istotnie, czuliśmy oddech modlitwy wieków! Poznaliśmy wielu ludzi różnych wyznań chrześcijańskich i obrządków. Ich postawy były różne. Był i duchowny prawosławny w podeszłym wieku, który pomstował na historyczne krzywdy wyrządzone przez katolików, i byli prawosławni mieszkańcy granicznych Tokar, którzy z wielkim sercem przyjęli nas na nocleg, gdy późnym popołudniem zastała nas u nich burza, 20 km przed miejscem docelowym... A miejscowa młodzież — i katolicka, i prawosławna — do późnej nocy opowiadała nam o szkołach, marzeniach, planach, przyjaźni, miłości. Dla nich to takie naturalne, że jedni idą w niedzielę do przepięknej drewnianej cerkwi, przy której bije cudowne źródełko, pozostali do drewnianego kościołka katolickiego wybudowanego w stylu góralskim. Szczególne wrażenie wywarło na nas serdeczne przyjęcie w cerkwi unickiej w Kostomłotach, gdzie uczestniczyliśmy w niedzielnej liturgii celebrowanej oczywiście na sposób Wschodni z naszymi braćmi unitami, pozostającymi w łączności z Rzymem. Gdy podczas Eucharystii część śpiewów wykonywaliśmy my, część chór cerkiewny i przystępowaliśmy do Komunii św. pod postaciami chleba kwaszonego i wina a potem śpiewano nam „Mnogaje leta...” poczuliśmy głęboką jedność Kościoła i — jak potem wszyscy mówili — wydawało się jasne: jest wspólne prawo miłości, ten sam fundament, jedynie inne formy oddawania kultu. Na co dzień przypominają nam o tym otrzymane od o. Romana Piętki krzyżyki unickie (z belką poprzeczną) — wyglądające jak prawosławne, a jednak katolickie!

Nikt z nas nie spodziewał się, że owa lipcowa pielgrzymka będzie miała szczególne, zaplanowane przez Opatrzność, znaczenie. Zrozumieliśmy to dopiero wtedy, gdy media podały wiadomość o tragicznej śmierci Brata Rogera, założyciela ekumenicznej wspólnoty we francuskim Taize, który, obok Jana Pawła II (przyjaźnili się), był największym rzecznikiem jedności chrześcijan w XX wieku. W czasie II wojny światowej ów protestant, gruntownie wykształcony teologicznie, podchodzący z rodziny pastora, założył wspólnotę na wzór zakonów katolickich, jednak otwartą na ludzi z różnych wyznań chrześcijańskich. Każdy członek składa przyrzeczenia zachowania ubóstwa, pracy na rzecz wspólnoty, bezżeństwa, jednak zachowuje swoje własne wyznanie! Obecnie wśród braci z Taize są i protestanci, i katolicy, i anglikanie 25 różnych narodowości. Na co dzień — we wspólnej modlitwie i pracy oraz działalności na rzecz ubogich praktycznie realizują ekumenizm. Brat Roger podkreślał, że nie chce tworzy nowego wyznania, odłamu, kolejnego Kościoła. Taize ma świadczyć o możliwej do realizacji praktycznej jedności i wspólnocie modlitewnej. Szczególe znaczenie odgrywa więc sama modlitwa, a także estetyka miejsca jej sprawowania. Dużą rolę pełni muzyka - powstał nawet nowatorski gatunek muzyki medytacyjnej, kontemplacyjnej, czerpiący z różnych tradycji chrześcijańskich. Wielokrotnie powtarzane w kanonie lub chóralnie wersety Pisma św., wspaniałe instrumentarium, bogactwo faktury — taka formuła spotyka się z ogromnym zainteresowaniem młodzieży katolickiej, protestanckiej i prawosławnej. Od lat 70. XX w. co roku do Taize przybywają miliony młodych (również hierarchowie na czele z Janem Pawłem II), aby spędzić we wspólnocie braci tydzień na modlitwie, spotkaniach, rozważaniu Biblii. Z kolei w noc sylwestrową w różnych częściach Europy organizowane są międzynarodowe spotkania młodych, w 2000 roku odbyło się takie w Warszawie.

Tegoroczne doświadczenia Avetek zobligowały, aby trzecią edycję CECYLIADY — przeglądu chórów i zespołów muzycznych dekanatu tarchomińskiego i okolic, który corocznie odbywa się z inicjatywy Fundacji AVE w kościele w Płudach - dedykować pamięci Brata Rogera. Dzieci, młodzież i dorośli skupieni w zespołach, działających przy parafiach i szkołach Białołęki, Tarchomina, Bródna i Targówka na czele z Avetkami, Ave Men i Aveciątkami wykonają kanony i ostinata z Taize. Cecyliada połączy w sobie koncert i nabożeństwo. Osią spotkania będą specjalne procesje — krzyża, ekumenii, Ducha świętego, światła i pokoju, podczas których na uczestników spadnie m.in. anielski i różany deszcz. Serdecznie zapraszamy.

CECYLIADA W DUCHU TAIZE: Niedziela 20 XI, g. 19-21, parafia Narodzenia NMP, ul.Klasyków 21, Płudy, dojazd autobusem 152, wstęp wolny.

Cecyliada z Taize

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama