O festiwalu Song of Songs 2008 - innym niż poprzednie
Ręce w trójkąt — symbol Opatrzności od lat towarzyszy koncertom. Foto: Jakub Szymczuk
Tegoroczny Song of Songs wytrącił wielu z równowagi. Dzięki Bogu.
Niewiele brakowałoby, a S.O.S. utopiłby się we własnym sosie. „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem” — na murze toruńskiego bulwaru nad Wisłą wymalowane są cytaty z „Rejsu”. „Melodie, które już raz słyszałem” — tak można było nazwać ubiegłoroczną odsłonę festiwalu. — Czy to muzyczne getto? — drapali się po głowie ludzie czytający wówczas „spis lokatorów” imprezy. Tym razem było inaczej. Pierwszego dnia obok zespołów chrześcijan po raz pierwszy na festiwalu wystąpiły kapele niezwiązane z tą sceną.
— Na początku trochę baliśmy się tego rozwiązania, ale uznaliśmy, że nie ma innego wyjścia — opowiada Wojciech Zaguła, organizator toruńskiej imprezy. — Jak na dłoni widzieliśmy, że 10 lat wałkowania muzyki polskich chrześcijan nie wnosi już niczego ożywczego. Ciągle ci sami ludzie, z lepszymi lub gorszymi koncertami. Wyglądało to trochę tak, jakby w tej dzieży zabrakło nowego zaczynu. Widzieliśmy, że nie da się już z tego upiec świeżego chleba. Zacząłem uważniej obserwować rynek muzyczny poza sceną chrześcijan. Głównie w warstwie przekazu, idei. Już wcześniej zachwyciłem się Lao Che. To nieprawdopodobne zjawisko na alternatywnej scenie muzycznej.
To samo o kapeli mówili Robert Friedrich i Darek Malejonek. — Ostatnia kontrowersyjna płyta Lao Che jest dla mnie jak rozmowa Tewjego Mleczarza ze „Skrzypka na dachu” z Panem Bogiem. To nie tyle złośliwa ironia, co raczej szczere przekomarzanie się z Bogiem — opowiadał Maleo. Nic dziwnego, że płocki zespół zagrał na scenie. I to jak!
To był najlepszy koncert pierwszego dnia. Gdy kapela zagrała kawałki ze swej znakomitej płyty „Powstanie Warszawskie”, po plecach chodziły ciarki. „Stare Miasto, Stare Miasto wiernie ciebie będziem strzec” — śpiewał Spięty, lider zespołu, a tuż obok mnie długowłosi faceci ukradkiem ocierali łzy. Emocje sięgnęły zenitu. Gdy wokalista śpiewał refren „Czarnych kowbojów”: „Będę czekał nie zasnę, paluchy w drzwiach przytrzasnę” — miałem wrażenie, że to krzyk ogromnej tęsknoty za niebem. Schodząc ze sceny, zawołał: Z Bogiem. Nie wyczułem w tym cienia ironii.
Tego dnia Toruń zamienił się w Kingston na Jamajce. Przez kilka godzin rządziło reggae. Publiczność rozbujały: Michael Black, skoczna Etna, Dubska z charyzmatycznym rosyjskim wokalistą Gera Moralesem i Indios Bravos. — To był dzień tych, którzy szukają i zadają pytania — opowiadał Wojciech Zaguła. Szczera do bólu odpowiedź padła po kilku godzinach. Na scenę wyszedł owacyjnie przyjęty Darek Malejonek. — Jezus zwyciężył świat — głośno zaśpiewał. Dzięki temu, że na poprzednie „świeckie” kapele przyszło mnóstwo młodych ludzi „z ulicy”, słowa te miały wielką siłę rażenia. Słuchali ich chłopcy w koszulkach Marylina Mansona i System of a Down. — Jezus przyszedł przecież do owiec, które poginęły z domu Izraela — rzucił ktoś za sceną. Miał rację. Muzyka wyszła z ciasnego getta. Porywający koncert kapeli Malejonka pokazał, że muzyk jest w szczytowej formie. Jego wyznanie wiary było klamrą zamykającą pierwszy dzień festiwalu.
Od rana drugiego dnia festiwalu w starym krzyżackim grodzie widywało się niecodzienne sceny. Bulwary na Wisłą. Tu swój „Rejs” zaczynali aktorzy najsłynniejszej polskiej komedii. To tu „w pięknych okolicznościach przyrody” na statek wsiadali inżynier Mamoń z kolegą Sidorowskim. Na murku dwóch młodych facetów. Rozmawiają. Nagle jeden z nich klęka, a drugi wstaje i nakłada mu na głowę ręce. Coś szepcze pod nosem. A więc to była spowiedź! — dziwią się ludzie spacerujący pod rdzawo-ceglanymi murami.
Miasto żyło koncertami. Na ulicach tłumy młodych „koszulkowców” z nazwami kapel Armii, Anastasis, 2Tm 2,3. Są i znakomite T-shirty Frondy: „Dziewczyny czekają 24 h na dobę. Na twoją modlitwę”. Od samego rana w toruńskich pizzeriach i na forach internetowych zawrzało. Ruszyła gorąca dyskusja. — Po co zapraszać świeckie zespoły na Song of Songs? Za rok w Toruniu zagra pewnie Doda. Widzieliście koszulkę Piotra Banacha z Indios Bravos? Miał na niej buddyjską mandalę! — łapali się za głowę jedni. — Ale dzięki rozszerzeniu formuły na chrześcijański koncert przyszli wreszcie ludzie z miasta, a muzyka wyszła z ciasnego getta. Wreszcie można było też porównać poziom kapel ze sceny tworzonej przez chrześcijan z innymi grupami z branży. I okazało się, że kompletnie nie odstają od reszty. To muzyczna pierwsza liga! — odpowiadali drudzy.
Widać to było zwłaszcza na koncercie Anastasis. Grupa grająca z nową rewelacyjną wokalistką porwała publiczność. Tłum śpiewał głośno piosenkę o Białorusi: „Wiem, że przyjdzie taki dzień, na czołgi spadnie biały śnieg”. Potężna muza, jasne przesłanie. Chłopcy w metalowych koszulkach ze zdziwieniem słuchali słów Cynamona, wokalisty kapeli: Kochajcie Pana Jezusa! Za sceną w namiotach modlił się zespół o najdłuższej nazwie w Polsce: 40 synów i 30 wnuków jeżdżących na 70 oślętach. — Odkryliśmy, że nasza nazwa to znak błogosławieństwa — opowiada Robert Ruszczak. Dzielą się nim na licznych koncertach. W Toruniu grali w strugach deszczu. Morze parasoli zafalowało przy skocznych, folkowych melodiach. Przed nimi grały amatorskie kapele. Nagrodzono dwie: teledysk nagra gospelowy Quadrans, a 2 tys. złotych powędrowało do ostrej gdyńskiej kapeli I.N.D. Zagraniczną gwiazdą imprezy był Amerykanin Manuel III. Dlaczego trzeci? Bo tak mieli też na imię i dziadek, i ojciec wokalisty (zwany w rodzinie juniorem). Manuel jest katolikiem. Po raz pierwszy wyjechał ze Stanów za granicę. — Co robię? Żona idzie do pracy, a ja zajmuję się w domu dziećmi — śmiał się. — Dopiero gdy żona wraca, mogę iść do studia i nagrywać.
Gdy wracałem z festiwalu po mokrej toruńskiej ulicy, ze sceny czytano List św. Pawła. Moknący w deszczu ludzie wznosili wysoko do nieba ręce. Pod parasolami wrzała modlitwa. — Śpiewajcie Panu, bo wielka Jego moc i chwała, On z niewoli zła swój lud ocala, ala, ala, ala... — niosło echo po spokojnych falach Wisły. Pod sceną nie było już tłumu. — Pierwszego dnia, gdy zadawaliśmy sobie pytania, przyszło mnóstwo poszukujących ludzi — opowiadał Wojciech Zaguła. — Teraz zostali ci, którzy znaleźli odpowiedź. Jak widać, nie jest ich wielu. Tak jak w życiu...
Wiejemy z szufladek
Z Hubertem „Spiętym” Dobaczewskim z Lao Che rozmawia Marcin Jakimowicz
Marcin Jakimowicz: Nie boicie się wystąpić na Song of Songs?
Hubert „Spięty” Dobaczewski: — A co, tam biją?
Nie, odwrotnie...
— Nie, nie boimy się (śmiech). Jak mamy się kochać, to nie ma problemu. Któregoś dnia zadzwonił do mnie Robert Friedrich i powiedział, że chciałby, byśmy zagrali w Toruniu. Opowiadał, że to festiwal ekumeniczny, więc grają załogi z całego świata, różnych kultur. Zgodziłem się. Dlaczego? Bo szanuję Litzę za jego poglądy i postawę. Nie boję się zagrać na chrześcijańskiej imprezie. Czego mam się bać?
Zaszufladkowania. Zamknięcia w ciasnym muzycznym getcie...
— Tego się nie boję. Nas nie da się zaszufladkować. Kiedyś grałem w parahiphopowej kapeli Koli i też byliśmy wyrzuceni poza nawias kultury hiphopowej. I tam sobie nieźle funkcjonowaliśmy. Gdy z Lao Che nagraliśmy „Gusła” — krążek mroczny, z zabarwieniem wręcz blackowym — media też nie wiedziały, co z nami począć. Podobnie było z „Powstaniem Warszawskim”. Dzięki Bogu zawsze udało się nam wymknąć z szufladki. Jeden koncert niczego nie zmieni. Mam stanąć na scenie i być przekonujący: to wszystko. Ktoś, kto mnie widzi, ma zobaczyć jedno: to jest Spięty, on nie owija w bawełnę, jest sobą. Nie wywinie się.
Na „Gospel” jest sporo ironii. To od dawna wasza mocna broń. Nie bałeś się pisać z ironią o Ewangelii, w której nie ma cienia szyderstwa? Jezus nie mówi o „Ptysiu miętowym”...
— Ale te słowa nie są według mnie obrazoburcze. Ja nie chcę epatować skandalem. Żyję na pograniczu ducha i religii katolickiej. Nasza płyta nie opowiada się za czymś konkretnym i nie sprzeciwia się czemuś. Na pewno nie stoi w opozycji do religii. To ciąg pytań, refleksji, prowokacji, zapis duchowych zmagań, przemyśleń, które mi towarzyszą na temat ducha i religii od bardzo wielu lat. To jest stan mojego ducha na dziś. Są zwątpienia, myśli mało konstruktywne. Nie wstydzę się ich, ale szczerze się do nich przyznaję. Daję temu wyraz w tekstach. Nie jestem człowiekiem uduchowionym, pewnym, wyzwolonym...
Opowiadasz, że płyta powstawała, gdy byłeś w sporym kryzysie. Nie boisz się tak odsłaniać?
— A kto nie przeżywa kryzysu? Myślę, że najprostszą drogą wyjścia z kryzysu jest wejście w lęk i powiedzenie sobie: Nie jest dobrze. Takie stanięcie przed sobą samym w prawdzie. Dlatego w moich tekstach też „nie jest dobrze”. Czuć napięcie między Bogiem i człowiekiem, jakieś pęknięcie w samym człowieku. Istnieje ten kryzys i warto się do niego przyznać.
Piszesz ironicznie tylko o innych czy też o sobie? Szczerze: nie chciałbyś mieć „siedmiu płatnych niedziel w tygodniu”?
— Jasne, że chciałbym. „Myślałem, że tu będzie inaczej, a tu jest tak do d... raczej” — pod tym też mógłbym się podpisać. Jestem wiecznie niezadowolonym malkontentem, co zrobić... Jak piszesz o kryzysie, to nie jesteś nawet wszystkiego świadom. To nie jest tak, że wszystko jest poukładane. To raczej świadectwo chaosu, który jest w tobie, luźny kolaż obrazów. Człowiek się szarpie: raz za Bogiem tęskni, później się na Niego obraża, innym razem udaje, że Go w ogóle nie ma. Taki tygiel, w którym się wszystko gotuje. Jest tam sporo pytań, wątpliwości, autoironii...
„Noe to gość co się czasem spinał, ale uwierzył”. To o Tobie?
— W pewnym sensie tak. Świadomie użyłem słowa „spinał”. Ludzie pytają: o co w tym tekście chodzi? A ja mówię uczciwie: nie wiem. To rozmowa Boga z człowiekiem. Człowiek wyobraża Go sobie na ludzki sposób: myśli, że Bóg też się waha, ma depresje, humory, czegoś żąda, czegoś wymaga. To spotkanie rodzi często napięcie i wielkie nieporozumienie.
opr. mg/mg