Rozmowa z Krzysztof Dziermą, który w cyklu filmów „U Pana Boga...” rewelacyjnie zagrał proboszcza
Dobry aktor potrafi zagrać wszystko. A ja nie wiem, czy potrafię. Jak nie potrafię, to po co mi w to iść — mówi w rozmowie z Edwardem Kabieszem Krzysztof Dzierma, który w cyklu filmów „U Pana Boga...” rewelacyjnie zagrał proboszcza.
Edward Kabiesz: Jak Pan trafił na plan filmu?
—Krzysztof Dzierma: — Nie jestem aktorem, pracuję w Białostockim Teatrze Lalek, jestem kompozytorem, konsultantem muzycznym, ale czasem zdarza się, że gram w spektaklu. Dość często jeździliśmy ze spektaklami do nieistniejącego już Teatru Małego w Warszawie. Na jednym z przedstawień pojawił się Jacek Bromski, popatrzył na ten nasz zespół, takie dziwolągi na żywym planie, i zainteresował się nami.
Dlaczego dziwolągi?
— Jak to w teatrze lalek. Za parawanem wyglądali ładnie, a w żywym planie takie dziwne twarze. Teraz są zupełnie inne kryteria przyjmowania do lalkowej szkoły teatralnej. Przedtem wystarczyło mieć talent, głos i sprawność, a jak ktoś wygląda, to było nieważne. Kilka lat temu robiłem z kolegą dyplom w szkole filmowej, popatrzyłem na tych młodych ludzi. Wszyscy jednakowi, wszyscy tacy piękni, dziwni tacy i tacy smutni zarazem.
Kogo grał Pan w tym spektaklu w Warszawie?
— Grałem siebie, czyli kompozytora, a odwiedzał mnie mój brat bliźniak. Ja go edukowałem. Bratem był Andrzej Zaborski, który w „U pana Boga...” zagrał komendanta.
Czyli Jacek Bromski szukał wtedy aktorów do filmu.
— Chciał robić ten film z mało ogranymi warszawskimi aktorami gdzieś w okolicach Przemyśla, ale później pomyślał sobie, dlaczego nie przenieść tego na Białostocczyznę i wykorzystać potencjał naszego zespołu. Nakręcił pierwszy film w strachu, jak przyjmą go ludzie, bo wtedy nie było modne pokazywanie prowincji w kinie. Dopiero później pojawiła się „Plebania”, jeszcze później „Ranczo”.
Mieszka Pan i pracuje w Białymstoku?
— Z Białymstokiem związany jestem ponad 40 lat. Przyjechałem tu z Wrocławia z rodzicami w 1965 roku. Ale naprawdę jedną nogą mieszkam w mieście, a drugą na wsi, w okolicach Sokółki. Natomiast całe filmowe miasteczko to kombinacja różnych miejscowości na Podlasiu. Kościół i jego zaplecze są w Sokółce. Pierwszy film Bromski chciał kręcić w Supraślu i jego okolicach. Zaproponowałem, że zawiozę go do Sokółki i pokażę kościół. A to istny Watykan jest. Są obszerne obejścia naokoło, fajnie ogrodzone, są różne przybudówki. No i spodobało mu się. Robił też zdjęcia w Tykocinie i okolicach, i to wszystko tworzy Królowy Most. A teraz, żeby było śmieszniej, ludzie przyjeżdżają do Królowego Mostu i dziwią się, że tu tylko cerkiew i cztery chałupy na krzyż stoją. Pytają, a gdzie kościół, gdzie rynek... I dziwią się.
Może Sokółka powinna to jakoś wykorzystać w celach promocyjnych?
— No tak, ale tu ludzie są tacy, że jakoś nie potrafią zadbać o siebie. Jakoś tak radni nie za bardzo.
W jednym z wywiadów reżyser mówił, że przy pierwszym filmie były z Panem problemy.
— Chodziło o to, że ja bardzo wolno mówię, zastanawiam się. No więc pytam reżysera, dlaczego mam tak szybko mówić. A bo film tego nie znosi. Problemy polegały na tym, że Jacek Bromski nie znając tego języka ani składni, starał się zastosować tu jakąś swoją gwarę. Brzmiało to jakoś dziwnie. A ja, chcąc być wierny temu, co napisane w dialogach, starałem się nauczyć tego na pamięć, ale nijak mi to nie szło. Pytam, czy nie mogę pogadać trochę po swojemu. Bo po swojemu idzie to jakoś płynniej. I zmieniałem składnię, bo jak się przysłuchać, to u nas orzeczenie znajduje się na końcu. Bromski puścił mnie na żywioł. Mówi, że nie potrzebuję reżysera. A to znaczy po prostu, że nie potrafiłbym wskazówek reżysera zrealizować, bo nie jestem przecież aktorem.
Jak przygotowywał się Pan do tej roli. Miał Pan jakieś wzory?
— Raczej nie. Kiedyś świętej pamięci ks. dziekan Kalinowski z Sokółki udzielał mi wskazówek dotyczących celebry. Nie miałem specjalnych wzorów. Był tekst, była sutanna, co miałem pogadać, to pogadałem.
Jeden z widzów po obejrzeniu filmów napisał na jednym z portali: „pomyślałem, że Krzysztof Dzierma skoro nie jest aktorem, to pewnie jest duchownym”.
— Niestety, nie. Albo i stety.
Dobrze się Pan czuje w sutannie?
— Nie przeszkadza mi to. A Bromski, wymyślając postać księdza, faktycznie wymyślił księdza, który nie istnieje. Chodzi o to, że ksiądz z Królowego Mostu oprócz tego, że jest duszpasterzem, jest też gospodarzem. Ofiara w kościele to ofiara w kościele, ale on też dba o swoje utrzymanie przez pracę. To warzywko, to miodek, to jakaś naleweczka, a to świnka; nie, że dajcie, bo ja tu jestem proboszczem. Także cały czas zwraca się do Najświętszej Panienki. To taki ksiądz archaiczny. Myślę, że ludzie lubią ten film również dlatego, że jest on jakby odległy w czasie, że jest w nim jakaś tęsknota.
W filmie obchodzi Pan 60. urodziny.
— Kiedy przeczytałem w scenariuszu, że ksiądz obchodzi sześćdziesiątkę, to poszedłem do Jacka Bromskiego i pytam, dlaczego mnie tak postarza. A on patrzy, patrzy i mówi: co się martwisz, pójdziesz do charakteryzatorni, to cię odmłodzą.
Czym Pan się zajmuje w wolnych chwilach?
— Teraz jestem na wsi, mam tu kawałek ziemi. Nie, żebym z tego żył, to bardziej relaks.
Co o Pana rolach sądzi rodzina?
— Są dumni i jako tako zadowoleni. Przy pierwszym filmie, kiedy jeździłem na zdjęcia, to mówię do żony: tylko daleko ode mnie, bo ja w celibacie żyć muszę.
Nie wystąpił Pan w żadnym filmie prócz cyklu „U Pana Boga...”. Nie otrzymuje pan żadnych propozycji filmowych?
— Były propozycje, ale odmawiam.
Dlaczego?
— Nie jestem przecież aktorem. A jeżeli już — nazwijmy to aktorem jednej roli. Dobry aktor potrafi zagrać wszystko. A ja nie wiem, czy potrafię. Jak nie potrafię, to po co mi w to iść? Więc robię to, co potrafię. Piszę muzykę. Jednak jeszcze zagram, bo będzie kontynuacja naszego serialu telewizyjnego, najprawdopodobniej wiosną przyszłego roku.
opr. mg/mg