Recenzja filmu: "Polowanie na króliki" (Rabbit Proof Fence), reż. Philip Noyce
Philip Noyce, australijski reżyser od lat pracujący w Stanach Zjednoczonych, zrealizował film, który choć opowiada o zdarzeniach sprzed 70 lat, stawia nader aktualne, w kontekście ostatnich wydarzeń na świecie, pytanie. Dotyczy ono tego, co można by nazwać imperializmem bądź rasizmem kulturowym. Najprościej można je sformułować następująco: Czy przeświadczenie o wyższości własnej kultury — rozumianej tu bardzo szeroko jako styl życia, religia, struktury społeczno-polityczne — daje jakiekolwiek prawo, by narzucać ją ludziom innych ras i kontynentów, którzy mają własną historię i tradycję?
„Polowanie na króliki” ukazuje historię trzech małych dziewczynek brutalnie odebranych matkom. Ich jedyną winą jest to, że są mieszańcami, czyli Aborygenami z domieszką białej krwi. Zgodnie zaś z obowiązującymi wówczas przepisami, ich prawnym opiekunem jest wysoki urzędnik państwowy, szef szanowanego departamentu, który wedle własnej woli decyduje o ich losie. W praktyce oznacza to, że pewnego dnia w wiosce pojawia się policjant z nakazem odebrania dzieci i odesłania ich do ośrodka wychowawczego oddalonego o tysiące kilometrów od domu, by nigdy już nie zobaczyły swoich najbliższych.
Molly, Daisy i Gracie to tylko trójka spośród wielu tysięcy dzieci, jakie w ciągu 70 lat spotkał podobny los. Jednak ich historia nie do końca jest typowa. Nie mogąc pogodzić się z tym, co je spotkało, podejmują beznadziejną próbę powrotu w rodzinne strony. Oczywiście nie były one jedynymi małymi zbiegami buntującymi się przeciw nieludzkim porządkom. Jednak inni byli dość szybko chwytani przez wytrawnych tropicieli; tymczasem bohaterki opowieści, kontynuując swoją ucieczkę, przemierzają ponad dwa tys. kilometrów australijskich bezdroży. Za nimi zaś wyrusza pościg nie różniący się wiele od dobrze znanych obrazów z opowieści o zbuntowanych niewolnikach na dziewiętnastowiecznych amerykańskich plantacjach.
W filmie Noyce'a od dziecięcej tragedii nie mniejsze wrażenie wywierają wzniosłe słowa, którymi sprawcy tych wszystkich nieszczęść uzasadniają swój nieludzki proceder. W ukazanej opowieści ich przedstawicielem jest Główny Opiekun Aborygenów w Australii Zachodniej. W historyczną postać A. O. Nevilla, przez podwładnych zwanego z szacunkiem Panem Nevillem, a przez tubylców: Panem Debilem, wcielił się z powodzeniem znany aktor szekspirowski Kenneth Branagh. Wykreowana przez niego postać, zimnego i ideowego oprawcy, przypomina eleganckich esesmanów, doskonale świadomych swej wyższości, z czego wypływa misja nie tylko pokierowania innymi, lecz także skorygowania samej natury.
Neville bardzo przejrzyście prezentuje założenia całego kierowanego przez siebie programu podczas spotkania z nobliwymi damami pewnego towarzystwa charytatywnego: rasa aborygeńska jest na wymarciu, lecz nadal istnieje i stanowi problem dla rządu. Jednak obserwacje naukowe pokazują — co obrazuje podczas prelekcji slajdami — że przy stałym dopływie białej krwi, w trzecim pokoleniu całkowicie zanikają cechy tubylcze. Wykorzystując ten fakt można spodziewać się, że przy odpowiedniej polityce, sprawnie realizowanej przez państwową administrację, w krótkim czasie można liczyć na całkowitą asymilację Aborygenów. Podjęte przedsięwzięcie ma na celu obdarzyć dobrodziejstwami cywilizacji ludzi, którzy jej nie znają.
Niestety, tubylcy nie są przekonani, że te wszystkie zabiegi mają na celu ich dobro. Rozpaczają i bynajmniej nie czują się szczęśliwi, że ich dzieci dostąpią zaszczytu uczestniczenia w lepszym świecie białych. Ale i na to Neville znajduje odpowiedź — należy działać dla dobra tubylców nawet wbrew ich woli, bo przecież oni są zbyt prymitywni, by sami mogli decydować o tym, co jest dla nich dobre.
W tym momencie należy oczywiście postawić pytanie, co jest w tym przypadku prawdziwym motywem postępowania Neville'a i ludzi jemu podobnych. Czy przypadkiem wzniosła idea niesienia dóbr cywilizacji i kultury zachodniej nie jest jedynie elegancką maską, za którą kryją się nader przyziemne interesy?
W centrum ponurego ośrodka wychowawczego w Moore River, gdzie trafiają bohaterki filmu, wznosi się, jako symbol reprezentujący jedyne słuszne wartości — kaplica z krzyżem. W jej cieniu stoją obskurne baraki, w których stłoczone i pozbawione uczuciowego ciepła dzieci poddane są bezwzględnej dyscyplinie. Na placu, niczym na obozowej rampie, dokonuje się selekcji decydujących o dalszych losach wychowanków. Lepsze i godniejsze życie, oparte na zasadach kultury zachodniej, okazuje się życiem w upodleniu i strachu. Rzeczywisty koszmar potęguje się w subiektywnym odbiorze przerażonych i zagubionych dzieci. Znakomicie ukazują to zdjęcia znanego operatora Christophera Doyle'a, w których oglądane z ich perspektywy budynki i ludzie ogromnieją i potwornieją, stając się elementem surrealistycznego świata ogarniętego obłędem. Gdy przyjdzie im go opuścić po latach, chłopcy przygotowani będą do wykonywania najprostszych prac polowych, a dziewczynki do prowadzenia domów. Nie wydaje się jednak, by ktokolwiek z nich mógł być szczęśliwy.
Kontakt z białymi, mającymi najlepszą receptę na życie, okazuje się traumatycznym doświadczeniem tak dla ukazanych w filmie dzieci, jak i dla dorosłych. Zatrudniony w Moore River Moodoo, tropiciel, ścigający z oddaniem małych uciekinierów, nie jest bynajmniej przekonany o wyższości ich racji. To swoisty zakładnik ośrodka, gdzie uwięziono jego córkę... Spotkana przez bohaterki opowieści podczas ucieczki dorosła Aborygenka, była wychowanka ośrodka, pracuje na farmie jako gosposia domowa wykorzystywana seksualnie przez swojego właściciela-pracodawcę...
W tej perspektywie wyraźnie widać praktyczny i nader przyziemny charakter całego programu, którego finalnym produktem nie jest ani Aborygen-szczęśliwy, ani Aborygen-ucywilizowany, lecz tani robotnik, czyli Aborygen-wprzężony-w-kierat.
Z drugiej jednak strony, sposób ukazania przez reżysera postaci Neville'a, reprezentującego ludzi o określonym sposobie myślenia, nie pozostawia wątpliwości, że byli oni fanatycznie związani z pewną ideą. I trudno sobie wyobrazić, by tak żarliwie mogli opowiadać się po stronie poglądów, które byłyby świadomą mistyfikacją, mającą ukryć prawdziwe cele programu. Należy raczej przypuszczać, że wymiar ideowy programu cywilizowania Aborygenów szedł tu ręka w rękę z jego nader wymiernymi korzyściami w postaci taniej siły roboczej.
Ukazana w filmie historia dotyczy procederu, który trwał w Australii nieprzerwanie do 1972 r., a więc niemal przez cały XX wiek, kiedy to kultura zachodnia szczyciła się tym, że za naczelne wartości uznała pluralizm i tolerancję. Przedstawione zdarzenia są nie tylko oskarżeniem przeszłości, ale i teraźniejszości. Jeśli bowiem abstrahuje się od rasistowskich uwarunkowań ukazanych zdarzeń, to wyłoni się z nich bardziej ogólna diagnoza naszej cywilizacji. Od stuleci przekonana o swojej wyższości i uniwersalnej misji narzuca swój model życia i patrzenia na świat innym kręgom kulturowym, które tym samym niszczy, a żyjących w nich ludzi pozbawia domu tak w sensie dosłownym, jak i przenośnym. Hasła zmieniają się jak w kalejdoskopie — ewangelizacja, cywilizacja, rasa, demokracja — a zawsze chodzi o jedno — o bezprawną ingerencję w imię jedynie własnych interesów.
opr. mg/mg