Bóg powiedział do mnie jedno słowo: Kenia

Byłem wtedy na rekolekcjach oazowych i na jednej z adoracji usłyszałem w sercu, jak Bóg do mnie mówi jedno słowo: Kenia. To chyba jedno z pierwszych takich doświadczeń, kiedy wiedziałem, że to Bóg mówi, a nie jest to ode mnie

Byłem wtedy na rekolekcjach oazowych i na jednej z adoracji usłyszałem w sercu, jak Bóg do mnie mówi jedno słowo: Kenia. To chyba jedno z pierwszych takich doświadczeń, kiedy wiedziałem, że to Bóg mówi, a nie jest to ode mnie.

Bóg powiedział do mnie jedno słowo: Kenia

Ta historia rozpoczęła się, można powiedzieć, dokładnie 10 lat temu, bo podczas ferii zimowych w 2007 roku, choć w planach Bożych na pewno zdecydowanie wcześniej. Byłem wtedy na rekolekcjach oazowych i na jednej z adoracji usłyszałem w sercu, jak Bóg do mnie mówi jedno słowo: „Kenia”. To chyba jedno z pierwszych takich doświadczeń, kiedy wiedziałem, że to Bóg mówi, a nie jest to ode mnie. Choć lubię podróże, to nigdy nie myślałem wcześniej o tym kierunku, zresztą nie wiedziałem o Kenii więcej niż to, że leży w Afryce i słynie z safari. Pytałem więc Boga, o co chodzi z tą Kenią, ale odpowiedź dostałem dopiero po powrocie z rekolekcji, kiedy to otworzyłem skrzynkę mailową i przeczytałem, że w mojej diecezji (warszawsko-praskiej) powstała Diakonia Misyjna i szukają wolontariusza do Kenii. I mimo tego, iż nie było w tej wiadomości żadnych konkretów, gdzie, z kim, po co, to wiedziałem, że chodzi o mnie. Zgłosiłem się więc do księdza, który opiekował się Diakonią i nawet rozpoczęliśmy przygotowania do wyjazdu, ale z różnych przyczyn wyjazd ten został wstrzymany.

Jeszcze długo chodziłem z tym tematem i pytałem Boga, o co chodzi - skoro ten wolontariat nie wypalił, aż w końcu jakieś dwa lata później zadzwonił do mnie ksiądz i zapytał, czy w dalszym ciągu jestem zainteresowany wyjazdem do Kenii, ponieważ w ramach Diakonii Misyjnej powstał projekt adopcji na odległość, czasami zwany również adopcją serca i koordynatorka tego projektu jedzie do Kenii, ale do teamu potrzebny jest facet. W moim sercu nie było żadnej wątpliwości, to była „oczywista oczywistość”, że jadę, choć dalej nie wiedziałem za bardzo gdzie i co będę tam robił.

Bóg powiedział do mnie jedno słowo: Kenia

I takim to sposobem, w lipcu 2009 roku, wylądowałem w Nairobi, a dalej 250 km samochodem w stronę północy. Prawie na sam równik dojechaliśmy już samochodem. Droga na początku asfaltowa, a do samej wioski kilkanaście kilometrów już off roadem. Mijane po drodze gaje bananowe pokazywały, że to jest zupełnie inny świat, ale kiedy dotarliśmy na miejsce, od razu poczułem się jak w domu. Mieszkaliśmy na parafii prowadzonej przez miejscowych księży, ale jak się później okazało, założonej przez polskich franciszkanów. Dlatego też po wejściu do kaplicy przywitał mnie z prezbiterium Jezus Miłosierny.

Kiedy Ks. Francis, proboszcz parafii w Mitunguu, nie miał dla nas żadnych atrakcji, organizowaliśmy zajęcia dla dzieci. Wychodziliśmy wtedy i zbieraliśmy dzieciaki biegające po drodze, w slumsie. Mimo iż nie rozumieliśmy ich języka plemiennego, to nie widzieliśmy większych przeszkód, aby z nimi rysować, wycinać, kleić, grać w piłkę. To było fantastyczne doświadczenie obserwować, jak one chętnie uczą się, jak są kreatywne, mimo tego, iż w większości nie chodziły do szkoły.

Kilkakrotnie odwiedzaliśmy też dzieci objęte projektem adopcji na odległość, które mieszkają w ekstremalnie ubogiej wiosce, w której jest duży problem z wodą, z żywnością, z edukacją, a w dodatku duża część dzieciaków to sieroty wychowywane przez dziadków, bądź sąsiadów, gdyż ich rodzice zmarli na HIV lub inne choroby. Kiedy wizytowaliśmy ich chaty zlepione z gliny i krowiego łajna, to gardło samo się zaciskało, a łzy cisnęły się do oczu.

W tej wędrówce po buszu zawsze towarzyszyły nam dzieciaki, wychudzone, brudne, obdarte… ale uśmiechnięte. Moje serce zdobył mały Peter, który szedł ze mną za rękę. Chociaż miał wówczas pięć lat, to wyglądał na dwulatka i ledwo powłóczył nogami, w dodatku na boso, więc nie było innego wyjścia, jak wziąć malca na barana i nosić.

Po półtoramiesięcznym pobycie w Kenii nic już nie było takie samo. To było jak spotkanie swojej drugiej połówki i nie ukrywałem, że moje serce zostało w Kenii, dlatego cały czas myślałem jak tam wrócić.

W 2011 roku nadarzyła się ku temu okazja, ponieważ firma, w której pracowałem została zamknięta, a ja zostałem bez pracy. To był najlepszy moment, by wrócić na czarny ląd na troszkę dłużej, ale niestety nie miałem na to środków, dlatego powiedziałem Bogu, że jeśli On chce żebym pojechał, to w ciągu trzech tygodni musi zorganizować pieniądze na bilet. I zrobił to. Nawet jeszcze więcej pieniędzy dostałem, dzięki czemu mogłem też zrobić coś dla dzieciaków.

Bóg powiedział do mnie jedno słowo: Kenia

Ten wyjazd określam jako poznawanie mojej drugiej połówki. Podróżowałem już wtedy sam lokalnymi środkami komunikacji, przemierzając busz poznawałem lokalne tradycje, zwyczaje, te mniej i bardziej zaskakujące, a czasami i szokujące. Wtedy już Internet w Kenii był bardziej dostępny, dlatego mogłem relacjonować wszystko na adopcyjnym blogu. Dzięki temu wokół projektu zrobiło się dużo zamieszania i bardzo dużo dzieciaków znalazło swoich opiekunów, dzięki którym mogły wreszcie pójść do szkoły. Wówczas w projekcie było prawie 200 dzieci. To wiązało się z ogromnym nakładem pracy i poświęconym czasem, dlatego też nie byliśmy w stanie wziąć więcej dzieci do projektu. W moim sercu pojawiło się wtedy marzenie założenia Fundacji, która w szerszym zakresie, niż to jest w projekcie adopcyjnym, będzie prowadziła projekty edukacyjne. Niestety, nie wiedziałem ani jak to zrobić, ani z kim, więc pytałem Boga, a On powoli zaczął mnie przygotowywać do tego zadania, choć ja sam jeszcze tego nie widziałem.

Wszystkie elementy układanki złożyły się podczas kolejnego wolontariatu w Kenii, na który pojechały ze mną dwie koleżanki. Odwiedzaliśmy wtedy szkołę na sawannie, do której uczęszczają bardzo zdolne dzieciaki, choć mieszkają w trudnym terenie, a stan szkoły pozostawiał wiele do życzenia. Zrodziło się wówczas w nas pragnienie pomocy tej szkole i wtedy też opowiedziałem Izie i Lilce o moim marzeniu założenia Fundacji.

Ich reakcja była natychmiastowa: „No to zakładamy Fundację!”. Rok później Fundacja została zarejestrowana w Sądzie, a jeszcze rok później Bóg zatroszczył się o finanse i mogłem zrezygnować z dotychczasowej pracy, przez którą nie miałem czasu zajmować się Fundacją.

Faktem jest, że w moim sercu od dawna było nie tylko pomaganie dzieciom, ale również ewangelizacja. I tym Bóg się zajął. Najpierw postawił mnie we wspólnocie ewangelizacyjno-charyzmatycznej, a później zmontował ekipę dziesięciu osób, które w listopadzie ubiegłego roku dołączyły do mnie w Kenii. Gdyby ktoś miał wątpliwości, sfinansowaniem tego przedsięwzięcia też zajął się Bóg, bo ja mu powiedziałem, że nie jestem w stanie zebrać ponad czterdziestu tysięcy złotych.

Bóg powiedział do mnie jedno słowo: Kenia

Już samo to, że te pieniądze się znalazły, to był cud, ale czekało na nas dużo więcej. My po prostu szliśmy tam, gdzie Bóg nas zapraszał, gdzie otwierał nam drzwi. My tylko staraliśmy się Go słuchać i szliśmy, kładliśmy ręce a On uzdrawiał. Niesamowita wiara tych ludzi, którzy przychodzili i mówili, że wierzą, że zostaną uzdrowieni, sprawiała że około 80% z nich faktycznie na naszych oczach została uzdrowiona z wszelakich chorób i dolegliwości. Kobieta po wylewie, która nie mogła sama chodzić, po modlitwie zaczęła chodzić, a chłopiec, który od urodzenia nie mówił, następnego dnia po modlitwie zaczął mówić. Niesamowitym doświadczeniem była też dla nas modlitwa za kobietę, która od czterech lat nie była w stanie sama się ruszyć. Została ona wyniesiona nam przed chatę. Kiedy położyliśmy na niej ręce, mieliśmy wrażenie, że jej kości niczego się nie trzymają, prawdopodobnie był to zanik mięśni. Kobieta była tak poruszona modlitwą, cały czas prosiła, żebyśmy nie przestawali się modlić. Po około półgodzinnej modlitwie, najpierw z pomocą sąsiadki, a później sama, zaczęła stawiać pierwsze od czterech lat kroki.

Niesamowicie było też patrzeć na te dzieciaki, które osiem lat temu zostały objęte projektem adopcji na odległość. Wtedy tak jak mój mały Piotrek, często niedożywione, obdarte, dziś aż miło popatrzeć, jak się rozwijają, jak w szkole są w czołówce klasy, jak są zaradne, jak opiekują się innymi dzieciakami, bo wiedzą, że dostały szansę od Boga i nie chcą jej zmarnować. Cytując księdza Francisa, to te dzieciaki są przyszłością kraju, to one będą lekarzami, pilotami, politykami. To one będą wracać do swoich rodzinnych domów, wiosek i będą zmieniać tą rzeczywistość, która jeszcze kilka lat temu nie miała żadnej przyszłości.

Kiedy półtora miesiąca temu żegnałem się z Piotrkiem, rozmawialiśmy po angielsku, a z ks. Francisem dyskutowaliśmy o przeniesieniu go do lepszej szkoły z internatem. Lucy, która chodziła już do trzeciej klasy liceum, przyjechała, żeby porozmawiać ze mną i ks. Francisem o zmianie szkoły, bo ta, do której chodzi, nie daje jej szans na dobre studia, dlatego jest gotowa powtórzyć klasę w nowej lepszej szkole. Determinacja tych dzieciaków potwierdza mi, że mam najwspanialszą pracę na świecie, a co najlepsze, wymyślił ją dla mnie sam Bóg.

Bóg powiedział do mnie jedno słowo: Kenia

Dziesięć lat temu byłem w podobnym miejscu jak te dzieciaki, nie widziałem zupełnie swojej przyszłości, nie wiedziałem w którą stronę mam iść. Kiedy rok temu uświadomiłem sobie, że jedno słowo Boga: „Kenia” zmieniło całe moje życie, zrozumiałem, że naprawdę „żywe jest słowo Boże i skuteczne” (Hebr 4, 12), a jak to napisał Marcin Jakimowicz, przypadki są tylko w gramatyce!

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama