Zwyczajna nadzwyczajność na Arubie

Misjonarz na Karaibach?

Michalita na Karaibach… To brzmi naprawdę nieźle. Nasza polska wyobraźnia podpowiada od razu jedno skojarzenie, jeden obraz: bajeczna idylla, palmy, piasek, ciepłe morze… I pośrodku tego wszystkiego pewien Ksiądz. W dodatku nasz, rodzimy. Siedzący na tych wyspach już chyba jakiś czas…

Będzie 34 lata…

Jak się to wszystko zaczęło?

Bardzo prosto. Biskup z Santo Domingo, stolicy Dominikany, zwrócił się któregoś dnia do Watykanu z prośbą o księży. Watykan przekazał prośbę generałowi naszego zgromadzenia. I tak się zaczęło… Problem polegał na tym, że nasze zgromadzenie nie dysponowało wówczas wystarczającą liczbą kapłanów. Zdecydowano więc, że wyśle się seminarzystów, czyli po naszemu: studentów. Ja byłem jednym z trzech pierwszych, których wytypowano. Trafiłem na Santo Domingo. I tu też zostałem wyświęcony.

Co czuje Polak, który ląduje na wyspie, o której prawdopodobnie marzy niejeden jego rodak? Ląduje jednak nie na wczasy, ale aby głosić Chrystusa...

Tak, to było w roku 1983. Nie było Internetu. Nie było też żadnej literatury na temat Santo Domingo. Wyruszaliśmy z takim obrazem w głowach, jaki pochodził z innych miejsc misyjnych, w których działało nasze zgromadzenie. Czyli jednym słowem: że jedziemy do buszu, gdzie będziemy mieszkali w szałasach. Gdy dotarliśmy już na miejsce, obraz ten nieco się zmienił. Okazało się, że nie jest tak źle. Że seminarium to murowane budynki. Ale dziś myślę sobie, że ten pierwszy widok z wyobraźni bardzo nam pomógł w nastawieniu się. Niemniej pierwsze dni były naprawdę trudne. Nie znaliśmy języka. Zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę. I trzeba było zacząć pływać. Wtedy pojawił się Pan Jezus i wyciągnął nas z tej wody. Jak św. Piotra.

Jakie były reakcje mieszkańców na Wasze przybycie?

Nie ma co ukrywać, byliśmy dla nich swego rodzaju „okazami”. Czuliśmy się troszkę jak w zoo. <śmiech> Pamiętam, że przylecieliśmy tu w sierpniu. A w styczniu miało miejsce święto patronalne domingańskiego seminarium (św. Tomasza), w którym mieszkaliśmy. Z tej okazji do swoich synów przybywali rodzice i krewni. I pamiętam, jak wszyscy nas przedstawiali swoim rodzinom. Jako taką ciekawostkę socjologiczną. Warto nadmienić, że dla nich miało to dodatkową wartość. Oto bowiem przyjechali Polacy. Z kraju Jana Pawła II. Mają ich teraz u siebie. Byliśmy dla nich jakby żywą relikwią. Można by rzec, żeśmy się sprytnie pod tym płaszczem wielkości Ojca Świętego ukryli.

Były jakieś sytuacje nieprzyjemne? Niebezpieczne?

Nie. Nigdy nie zdarzyło mi się nic podobnego.

Dziś żyje ksiądz na Arubie. Wyspie, na którą tysiącami przybywają bogaci turyści ze Stanów Zjednoczonych czy równie zamożnej Holandii. Czy Ksiądz jako rezydent tej wyspy – wyspy o dość jasnej charakterystyce społecznej – ma jakiś dodatkowy charyzmat w głoszeniu Dobrej Nowiny takim właśnie ludziom? Turystom, plażowiczom, ludziom, którzy przybywają na Arubę, aby odpocząć od pracy.

Turystów przygarniamy jakby przy okazji. Jest w parafii św. Anny msza po angielsku – właśnie ze względu na turystów anglojęzycznych. U mnie zaś jest msza po hiszpańsku – ze względu na duży odsetek imigrantów z krajów Ameryki Łacińskiej – około 40 tys. (na Arubie obowiązuje kilka języków: niderlandzki, hiszpański oraz lokalny język papiamento). Trudno nazwać to jakąś „opieką duchową”, ale jest to jednak jakieś otwarcie się na tych ludzi, którzy tu, na Arubę, przybywają. I widzę, że ci ludzie są naprawdę wdzięczni. Tak turyści, jak i hiszpańskojęzyczni imigranci. Objawia się to choćby w ich zaangażowaniu. Uczestniczą bowiem w mszach z wyraźnym poruszeniem. Zwłaszcza Latynosi. Można by osiąść na laurach, stwierdzając, że oto „parafia robi coś dla nich”. A w rzeczywistości jest dokładnie na odwrót. To oni robią coś dla parafii. Ich wiara jest bardzo żywiołowa, bardzo ekspresyjna. Wprowadzają do parafii pewien ogień. Dają nam więcej niż my im.

Św. Michał Archanioł to patron zwycięstwa nad okultyzmem, nad magią. Czy podczas swojej misji na Arubie mierzył się Ksiądz z tym problemem?

Może na Arubie nie tak bardzo. Tutaj częściej spotykamy się ze społecznymi obawami o działanie złych duchów. Ludzie przychodzą czasem poskarżyć się, poprosić o pomoc w tej materii. Natomiast, jeśli chodzi o Santo Domingo, to faktycznie mieliśmy tam nieraz do czynienia ze słynnym kultem Voodoo. Zdarzało się też, że ktoś używał w „sposób magiczny” obrazu św. Michała Archanioła albo św. Barbary.

To znaczy?

„Magiczny”, to znaczy osadzony w kontekście wierzeń, które przybyły na Dominikanę wraz z wielkim ruchem niewolniczym. Potrafiono w takim wizerunku świętego katolickiego przemycać ukryty na pierwszy rzut oka obraz jakiegoś pogańskiego bożka. Aby przy okazji i jemu oddawać cześć.

To było celowe działanie?

Aby to zrozumieć trzeba sięgnąć do czasów ewangelizowania tych ziem, gdy chrześcijaństwo wchodziło na te tereny. Ci bardziej „oporni”, którzy chcieli pozostać wiernymi swoim bóstwom afrykańskim, przyjmowali chrześcijańskie obrazy, ale nie oddawali im kultu. Dla nich każdy przyjęty obraz miał symbolizować postać kolejnego bożka pogańskiego. Tak to po cichu przemianowywali. Bali się manifestowania swojej wierności danej religii pogańskiej w sposób otwarty. Warto pamiętać, że w tamtych czasach ewangelizacja miała za sobą również siły polityczne, wojskowe. Część z tych ludzi przyjmowała chrześcijaństwo jakby pod przymusem i niektórzy nie przyjmowali łaski chrztu w sposób wewnętrzny, duchowy. Przybierali jedynie samą szatę chrześcijańską. Wewnątrz pozostawali wierni swoim bożkom pogańskim. Stąd takie praktyki.

Kogo w takim razie najchętniej czczą wierni na Arubie?

Na Arubie mamy ponad 40 narodowości. Istnieje bardzo duży przepływ ludzi. Ma to wpływ na tzw. „mody religijne”. Przychodzi moda na jakiegoś świętego i obejmuje zasięgiem całą wyspę. Odprawia się nowenny, organizuje nabożeństwa. Potem to mija i pojawia się moda na kolejnego świętego, przybyłego na wyspę z jakimś innym narodem. Zauważyłem, że zwykle ten kult wiąże się ze sprawami uzdrawiania z chorób. Pamiętam, jak była moda na kult Matki Bożej Róży Duchownej, teraz jest moda na Chrystusa z Kolumbii, czy św. Ritę. Od 13 lat, jak tu jestem, kult większości z tych świętych pojawiał się i potem nagle jakoś znikał…

A kult św. Michała Archanioła?

Św. Michał nie jest może taki „topowy”. Nie ma na niego mody na Arubie. Ale cały czas, że tak powiem, pozostaje na swoim miejscu. Ani nigdy nie przodował, ani nie został nigdy zepchnięty na margines. Odmawiamy raz w tygodniu koronkę do św. Michała. Jest nowenna przed jego świętem. Jako michalici odmawiamy, po każdej mszy rzecz jasna, modlitwę Papieża Leona XIII. Ona na przykład przyjęła się błyskawicznie. Tego tu wcześniej nie było. Ludzie nauczyli się modlitwy bardzo szybko. Wiem, że jak jestem nieobecny i jakiś ksiądz zastępuje mnie na mszy, nie wiedząc, że pod jej koniec odmawiana jest ta modlitwa, to wówczas ludzie sami ja intonują. Nie pozwolą zakończyć mszy bez modlitwy do św. Michała Archanioła.

A zdarzało się, żeby jakiś parafianin sam z siebie przyszedł do Księdza, aby podpytać o kult, o historię samego św. Michała Archanioła?

Nie zdarzyło mi się, aby ktoś specjalnie mnie o takie rzeczy pytał. Wydaje mi się, że ludzie chodzący do kościoła doskonale się w tej tematyce orientują. Jak tu przyszedłem, zastałem tu malutką figurkę św. Michała Archanioła. Wprawdzie bardzo zniszczoną, ale była. Wnioskuję zatem, że moi poprzednicy, holenderscy kapłani, jakoś ten kult już ludziom zaszczepiali.

Ameryka Południowa współcześnie kojarzy się z bujnym rozwojem sekt. Przed chwilą braliśmy jednak udział w spotkaniu tutejszej wspólnoty „Totus tuus”, diametralnie odbiegającej od tego poglądu o sektach. Wspólnoty mocno opartej na katechizmie, na Słowie Bożym, bardzo tradycyjnej, bardzo wiernej wartościom konserwatywnego oblicza Kościoła. Ksiądz jest twórcą tej wspólnoty…

Tak naprawdę to jej twórcą jest św. Jan Paweł II. Cała idea tej wspólnoty wzięła się bowiem z jego nauczania i narodziła się przy jego grobie, podczas odwiedzin w Watykanie. Również Benedykt XVI, gdy był w Niemczech, powiedział podczas jednej z homilii, że młodzież otrzymała od św. Jana Pawła II niezwykle cenny dar. Darem tym jest Katechizm Kościoła Katolickiego. Mówił on, że KKK potrzebuje wspólnot, które by go przyjęły, które by nim żyły. Te słowa były dla nas bardzo ważne. Tak się zaczęło. Słowa Benedykta stały się dla nas takim potwierdzeniem naszej decyzji. Że dobrze byłoby pójść tą drogą.

A skoro mowa o Katechizmie, to warto zaznaczyć, że jest Ksiądz tłumaczem KKK na język papiamento...

To nie do końca tak. Faktycznie moja była inicjatywa. Ale już samo tłumaczenie robiła bardzo duża grupa ludzi. Ludzi stąd. Sam bym nie dał rady. Oni tłumaczyli, ja zaś korygowałem i starałem się, aby tłumaczenie było wierne oryginałowi. Dla naszej wspólnoty, czerpiącej tak wiele z Katechizmu, było to bardzo ważne, aby mieć go przetłumaczonego na język tutejszy. Następnie wydano to w Polsce, w Michalineum.

Długo to wszystko trwało?

Około dwóch lat. A następnie w Strudze, wraz z polskimi księżmi, pracowaliśmy nad numerami referencyjnymi, które pojawiają się w KKK przy każdym paragrafie. To już jest robota michalitów z Polski.

Ile potrzeba, żeby nauczyć się języka papiamento?

Tego nie nauczysz się na żadnym kursie. Ja miałem słownik i tyle. Potem była już sama praktyka.

Jak powiedzieć po papiamento „Któż jak Bóg"?

Taken madera Dios.

I jeszcze zapytam na koniec naszej rozmowy o cuda na Arubie…

Najczęściej dzieją się w Czasie Wielkiego Tygodnia. Gdy do sakramentu pokuty przystępuje osoba, która mówi, że nie była u spowiedzi od wielu lat. Dla mnie to są prawdziwe cuda. Echo takich cudów wraca potem często w rozmowach. Dorośli, pięćdziesięciokilkuletni ludzie, pamiętają dokładnie, kiedy nastąpiło ich nawrócenie. I mówią np.: „jestem z Panem Jezusem od siedemnastu lat”. Pamiętają często dokładnie dzień, godzinę… Takie świadectwa zdarzają się na Arubie bardzo często. To taka „zwyczajna nadzwyczajność”. Bardzo pokorna. Bardzo cicha.

z ks. Wiesławem Szpilą CSMA, misjonarzem na Arubie rozmawiał Stefan Czerniecki

opr. ab/ab

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama