Wszystko przemija jak sen, zostaje tylko to, co zrobimy dla Boga

Aż w całkiem nieoczekiwany sposób - Jezus zawsze taki znajdzie - ON ZWYCIĘŻYŁ

Kamerun
Wszystko przemija jak sen, zostaje tylko to, co zrobimy dla Boga

Moja pierwsza myśl wstąpienia do zakonu, na pewno jeszcze bardzo naiwna, zrodziła się w dziewiątym roku życia. Pojechałam z Mamą i dwiema kuzynkami – które chciały wybrać sobie zgromadzenie zakonne, by wstąpić do klasztoru – do jednego z kościołów w Gdańsku, by zobaczyć wystawę różnych zgromadzeń. Tam w tajemnicy, bo nikt na mnie nie zwracał uwagi, wybrałam sobie zakon sióstr w białych habitach. Długo była to moja prywatna WIELKA TAJEMNICA, nikomu jej nie zdradzałam.

Jednak po latach, jako dorastająca panienka, widziałam uroki życia i już nie myślałam o klasztorze. Marzyłam o dzieciach i własnym małym białym domku, chciałam mieć rodzinę, żyć jak inni.

Jednak Pan Jezus wziął na serio moje dziecinne pragnienia i im więcej się broniłam, tym bardziej On mnie ścigał. Byłam zrozpaczona, przez blisko trzy lata przeżywałam prawdziwą walkę wewnętrzną, kłóciłam się z Jezusem, wymawiałam Mu, dlaczego właśnie mnie widzi, przecież jest tyle innych dziewcząt, lepszych ode mnie i pobożniejszych, i godniejszych, a ja nie chcę być zakonnicą.

Aż w całkiem nieoczekiwany sposób – Jezus zawsze taki znajdzie – ON ZWYCIĘŻYŁ.

Miałam kolegę i on pewnego razu powiedział, że musimy pomyśleć o naszej przyszłości, że chciałby poznać moich rodziców, z nimi porozmawiać itd. Propozycja ta przeszyła mnie na wskroś, aż zaczęłam się jąkać, tak dla mnie stało się nagle jasne, że ja muszę iść do klasztoru, cała dygocąca zaczęłam mu tłumaczyć, że ja nie mogę wyjść za mąż, że ja muszę iść do klasztoru, że nie widzę dla siebie innej drogi, sama byłam przerażona tym, co mówiłam, ale w tym momencie czułam tak mocno, że muszę być zakonnicą, że nic nie może mnie od tego odwieść.

Byłam pewna, że nie gdzie indziej nie mogę być wolna i szczęśliwa. Wkrótce po tym zajściu napisałam prośbę o przyjęcie do zakonu do „sióstr w białych habitach” i zostałam przyjęta.

Do zakonu wstąpiłam mając 18 lat. Moje pierwsze tygodnie w klasztorze przeżywałam jak w ekstazie; byłam tak szczęśliwa, że nie mogłam sobie wyobrazić, jak mogłam tak się opierać.

Klasztor wydawał mi się niebem, a siostry białymi aniołami, tak bardzo czułam, że jestem na właściwym miejscu, że to właśnie tu Jezus mnie tak mocno wzywał i On sam stał się tak bliski tuż obok mnie i we mnie.

Jednak po kilku miesiącach dowiedziałam się, że siostry w tym zgromadzeniu nie mają misji w Afryce. Bardzo byłam rozczarowana i nabrałam pewności, że się pomyliłam co do wybranego zakonu. Zdecydowałam się pójść do siostry przełożonej i powiedzieć, że się pomyliłam i że chyba muszę szukać innego zakonu, bo ja chcę pojechać na misje, a siostry nie mają misji. Siostra przełożona poważnie mnie zapytała, kto mnie tu skierował i kto mi polecił to zgromadzenie. Odpowiedziałam, że ja sama wybrałam to zgromadzenie i to jeszcze jako dziecko. Więc mi powiedziała: „Skoro sama zadecydowałaś się, sama wybrałaś nasze zgromadzenie, i to jeszcze w dzieciństwie, to na pewno masz powołanie do tego zgromadzenia, a nie innego, a jeśli cię Pan Jezus obdarzył też powołaniem misyjnym, to na pewno przyjdzie taki czas, że pojedziesz, a teraz proszę spokojnie iść do pracy i już o tym nie myśleć”. Siostra przełożona powiedziała to tak zdecydowanie, że ani na chwilę nie wątpiłam, że moje powołanie misyjne się zrealizuje i wyjadę na misje.

Piętnaście lat później dzięki Bożej Opatrzności nasze zgromadzenie otworzyło swoje drzwi na misje i to w Afryce.

Jak się to stało? Otóż w 1985 r. na zebranie wyższych przełożonych w Częstochowie, w którym brała udział również nasza Matka Generalna, przyjechał ksiądz biskup z Kamerunu szukać sióstr do swojej diecezji. Powiedział między innymi, że są zgromadzenia, które obchodząc różne rocznice swoich założycieli, budują różne pomniki, a czemu nasze nie mogłoby uczynić żywego pomnika, wysyłając swoje siostry na misje.

Nasze zgromadzenie za dwa lata miało przeżywać stulecie śmierci naszej założycielki, sługi Bożej Matki Kolumby Białeckiej. Dlatego nasza Matka Generalna powiedziała, że napisze list do sióstr. Jeśli będą chętne, to odczyta to jako wolę Bożą na otwarcie misji św. w naszym zgromadzeniu.

List ten doszedł do mnie, tzn. na naszą placówkę, rankiem po całonocnej adoracji Najświętszego Sakramentu. Był to dla mnie prawdziwy wstrząs, czytając go, cała drżałam i płakałam z radości, byłam tak szczęśliwa jak wtedy, gdy wstąpiłam do klasztoru.

Zaraz napisałam prośbę, że bardzo pragnę pojechać na misje i że czekam na to od wstąpienia do klasztoru. Zostałam przyjęta jako jedna z czterech sióstr na misje do Kamerunu.

Bardzo poważnie podeszłam do przygotowania się na misje, duchowo i językowo. Czułam, że jest to misja mojego życia. Wiedziałam, jak bardzo Pan Jezus mi zaufał, mimo moich słabości, jak zaufało mi również zgromadzenie, które miałam reprezentować na afrykańskiej ziemi.

Nasze przygotowanie trwało rok w Polsce w Centrum Formacji Misyjnej (misjologia i język) i 10 miesięcy we Francji – szlifowanie języka francuskiego.

Wreszcie przygotowane 4 lipca 1987 r. wyjechałyśmy na Czarny Ląd jako „żywy pomnik” – wotum stulecia śmierci naszej założycielki. Dla mnie było to jeszcze bardziej znaczące, bo wyjeżdżałam na misje, mając Chrystusowe 33 lata.

Pierwsze wrażenia z Afryki… Z lotniska na naszą misję, ponad 800 kilometrów, jechałyśmy samochodem; najpierw przez dżunglę, bardzo gęsty, zarośnięty, nieprzebyty las. Lasy są tutaj wyłącznie liściaste, drzewa nie stożkowate tylko parasolowate, jakby im ktoś wszystkie czubki pościnał. Potem sawanna i bardzo wysokie trawy, do trzech, a nawet czterech metrów wysokie. Prawie żadnych widoków, jechaliśmy jak w tunelu.

Bardzo miłym dla nas było to, że Afrykańczycy są bardzo gościnni, życzliwi i otwarci, tak szczerze i radośnie nas witali. Nasza misja znajduje się na wschodzie Kamerunu, została założona przez holenderskich misjonarzy, ojców spirytynów.

Przed naszym przyjazdem Holendrzy opuścili misję z powodu braków personalnych, więc zastaliśmy misję już zagospodarowaną. Piszę „my”, tzn. cztery polskie siostry: s. Dominika, s. Elekta, s. Tadea i s. Lidia, a z nami także Polak, ksiądz proboszcz Zdzisław Daraż z diecezji przemyskiej.

Wielkim zdziwieniem było dla nas, jak można mieszkać w tak skrajnych warunkach: lepianki z czerwonej gliny, dziurawe, rozpadające się, nic niewybielone, ponure, a jednocześnie, że można mieć w sobie tyle radości i chęci życia.

W domach nie mają ani stołu, ani krzesła, ani szafy, a w niedzielę ubrani są bardzo czysto, często na biało, bardzo lubią biały kolor.

Po pierwszym kontakcie z ludźmi, naszym zaprezentowaniu się w każdej wiosce i złożeniu wizyty szefom wiosek, zaczęliśmy pracę duszpasterską.

Pierwsza wizyta duszpasterska była niesamowita. Chrześcijanie wychodzili na kilometr i więcej przed wioskę, by na kolanach przywitać i przyjąć misjonarzy, to było tak wzruszające, że łzy się kręciły w oczach. Witali nas kwiatami, śpiewem i tańcem, otoczyli kołem i tak procesjonalnie, rzucając płatki kwiatów na nas, prowadzili do kościoła. Czułam, jakby to sam Pan Jezus wjeżdżał tryumfalnie do Jerozolimy.

Wszystko przemija jak sen, zostaje tylko to, co zrobimy dla Boga

W każdej wiosce po Mszy św. jest przygotowany posiłek i obowiązkowo trzeba coś zjeść, żeby zostać przez nich naprawdę przyjętym, inaczej byłaby to pogarda dla danej wspólnoty, a nasza praca nie miałaby sensu. Pierwsze posiłki były dla nas prawdziwym umartwieniem, nie tylko ich zawartość, ale sam zapach był nie do przezwyciężenia, np. kuskusu – trzeba było wzbudzać dużo intencji, by się przemóc, a jak tylko gospodarz nie widział, to wkładaliśmy maniok do kieszeni, by nie sprawiać przykrości. Po kilku miesiącach przyzwyczailiśmy się do wszystkiego i teraz lubię bardziej tutejsze potrawy niż nasze.

Współpraca misjonarzy z władzami państwowymi aż do tej pory jest bardzo pomyślna. Misjonarze są zawsze bardzo szanowani. Policja i żandarmeria na drogach zatrzymuje wszystkie pojazdy i zawsze znajdą coś, by wyciągnąć pieniądze od ludzi. Natomiast misjonarzy nie zatrzymują prawie nigdy, a jeśli już, to tylko po to, by pozdrowić i porozmawiać. We wszystkich urzędach zawsze jesteśmy życzliwie przyjęci i załatwiani.

Misjonarze są też respektowani przez przedstawicieli innych religii. W naszym mieście Garoua Boulai 80% stanowią muzułmanie, czuje się ich potęgę, bo podkreślają ją wszędzie, zwłaszcza przez ich publiczne modlitwy, które też nagłaśniane są na całe miasto. Islam tutaj, w Afryce, znalazł bardzo podatny grunt i bardzo szybko się rozwija. Muzułmanie mają szacunek do misjonarzy, cały handel w mieście jest w ich ręku, a misjonarze mają u nich pełne zaufanie.

Chcę jednak powiedzieć, że Afryka się zmienia i dzisiaj nikt już tak nie przyjmuje misjonarzy, jak to było 20 lat temu, misjonarz jest obecnie kimś zwyczajnym.

Natomiast warunki mieszkaniowe ludzi, oprócz bogatych, są właściwie takie same, ludzie ciągle żyją w glinianych lepiankach bez wody i światła, nawet w miastach. Tak samo są głodni, a wielu z nich jest całkowicie pozbawiona środków do życia i do nauki. Dzieci i młodzież, jeśli chcą się uczyć, to sami muszą sobie zarobić na opłacenie szkoły.

Dla polskiej młodzieży, która ma wszystko na wyciągnięcie ręki, jest wprost niewyobrażalnym, jak można żyć bez światła, wody, komputera itd. i być zadowolonym.

Tutejsze warunki życia można długo opisywać, ale to nigdy nie odda ich rzeczywistości. Każdy, kto przyjeżdża, to stwierdza, że do tej pory nie miał pojęcia, jak bardzo uboga jest Afryka.

Pracuję już 23 lata na misjach i jestem bardzo szczęśliwa, codziennie dziękuję dobremu Bogu za tę łaskę, że mogę być z nimi i pomagać na miarę naszych skromnych możliwości.

Według mnie misjonarz powinien być człowiekiem bardzo otwartym na ludzi, na inność kultury, mentalności, również pokojowym i bardzo zrównoważonym. Powinien być przede wszystkim człowiekiem głębokiej wiary, całą swoją ufność składający w Bogu, przekonany, że jest tylko nieudolnym narzędziem, a prawdziwym Misjonarzem jest sam Bóg.

Przesyłam serdeczne pozdrowienia dla wszystkich czytających te słowa i wszystkich zapraszam na misje!


Siostra Lidia Szulc ze Zgromadzenia Sióstr św. Dominika
Profesję wieczystą złożyła 7 sierpnia 1979 r. Na misjach w Kamerunie przebywa od 4 lipca 1987 r. (Garoua Boulai). Zginęła w wypadku samochodowym w Kamerunie 28 sierpnia 2012 r.

Powyższy tekst to fragment książki „Oto jestem. Misjonarze i misjonarki o powołaniu” (Tarnów 2011) pod redakcją Kajetana Rajskiego.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama