Z krzyżem przez Amerykę

Pół roku będą szli Pielgrzymi Bożego Miłosierdzia przez Amerykę Północną. Hasłem pielgrzymki są słowa z "Dzienniczka": "Nie patrz na grzechy nasze, ale na ufność naszą"

Pół roku będą szli Pielgrzymi Bożego Miłosierdzia przez Amerykę Północną. Hasłem pielgrzymki, której trasę wyznacza kształt krzyża, są słowa z „Dzienniczka” św. Faustyny: „Nie patrz na grzechy nasze, ale na ufność naszą”

Mało kto może pozwolić sobie na pół roku przerwy w życiu. Dlatego idą we dwóch. Roman Zięba zmierza z zachodniego na wschodnie wybrzeże USA, z San Francisco do Nowego Jorku. Wojciech Jakowiec goni na południe, z kanadyjskiego Edmonton do Meksyku, do sanktuarium Matki Bożej z Guadalupe.

Są zaprawieni w bojach z dużymi odległościami, ale teraz liczba kilometrów jest olbrzymia. Kilka miesięcy marszu w gorączce, w chłodzie, czasem bez jedzenia i wody. Pod górę i z góry, przez pustkowia i pustynie. 10 tys. km, po 5 na twarz. Przygotowania trwały 3 lata.

Kierunek naturalny

Wojtek miał iść z południa na północ, ale znajomi z Meksyku odradzili mu w ogóle chodzenie po tym kraju. Wybuchła eskalacja przemocy, zabójstw i porwań przed nadchodzącymi wyborami. A już szczególnie źle jest na trasie Wojtka. Lepiej przełożyć pielgrzymkę na jesień, czyli po wyborach. — Nie, idziemy według planu — postanawia Wojtek.

To może zamiast z Guadalupe zacząć pielgrzymkę od północy, z Edmonton? Jesień w Meksyku będzie mniej gorąca. Poza tym więcej jest czasu na powiadomienie parafii i uszczegółowienie planu. Wtedy znak krzyża miałby naturalny kierunek! — zaciągnięcie błogosławieństwa z góry... Zapada decyzja: na Ameryce pielgrzymi zrobią nogami krzyż od północy i od zachodu.

Tak właśnie się modlą. Słowami, myślami, ale i nogami. Każdy z pielgrzymów niesie ze sobą ikonę: jeden Matki Bożej, drugi św. Józefa. Z Polski wyjechali ze skromnymi funduszami na początek drogi, liczą na hojność napotkanych osób. W Stanach Zjednoczonych kupili wózki, na których będą ciągnąć zapas wody: w Dolinie Śmierci, na pustyniach Nevady bywa gorąco, bardzo gorąco...

Czysta przyjemność

4 maja: już w Los Angeles, potem pociągiem do San Jose. Wojtek leci do Kanady, Roman zostaje. Pożegnali się, kreśląc sobie nawzajem znak krzyża na czole. „Wytaczam wózek z gościnnej plebanii na asfaltowy szlak... Trasa przez Kalifornię do granicy z Nevadą. 11 dziennych odcinków po ok. 30 km.

Ale biorę bufor i chcę się zamknąć w dwóch tygodniach — relacjonuje Roman na Facebooku. — Testowanie wózka, sprzętu, paneli solarnych, poznawanie ludzi i lokalnych warunków, czyli rozgrzewka. Góry ze śniegiem wysokości Tatr. Mówią, żeby uważać na niedźwiedzie w parkach narodowych”.

Wojciech już w Kanadzie ironizuje: „Wylądowałem w Edmonton. I co? A to! Czemu nie Gwatemala, Belize czy inne Wyspy Owcze? Nie! To musiała być Kanada!”. Początek pielgrzymki to czysta przyjemność. Jest sporo sił, ciągnie do przygody. Potem trasa się wydłuża, podejścia są coraz wyższe i dłuższe.

„Wiadomo już, że mierzymy się z molochem. Ale nie jesteśmy tu sami. Nasz plan pokonania kontynentu pieszo budzi zdumienie w kraju, gdzie 300 metrów do sklepu pokonuje się samochodem — pisze Roman. — Przed nami pustynie, góry i niekończące się równiny. Potrzeba roztropności, ale nie wybiegamy w przyszłość. Skupiamy się na tym, co tu i teraz. Tyle naszego, ile teraz mamy pod stopą”.

Pod gwiazdami

Nocleg pod gwiazdami. Misja jest okazała, ale przepisy zabraniają księżom przyjmować obcych nawet na trawie. „Zbyt wielu bezdomnych i problemów. Ostrych przepisów surowo pilnuje policja. Zostaję za to po przyjacielsku ostrzeżony przed dzikimi zwierzętami — pisze Roman. — Gdy zapada zmrok, myję się w fontannie, trochę się obawiając, żeby nikt nie posądził mnie o wyjmowanie z dna monet, które wrzucają turyści... Kalifornia to piękne posiadłości i bogaci ludzie, którzy nie chcą obcych zakłócających spokój. A więc tak nas witasz, Ameryko!...”.

15 maja, Roman: „Dziś prawie cały dzień pcham w słońcu sprzęt pod górę. Wspinaczka na Sierra Nevada zajmie kilka dni przez Park Narodowy Eldorado. Góry wysokości naszych Tatr z lodowcami i śniegiem w maju na przełęczach są częścią Kordylierów — górskiego «kręgosłupa» Ameryk ciągnącego się od Alaski na północy po Antarktykę na południu. Po drugiej stronie gór zaczynają się Wielkie Równiny, ale najpierw gorąca i pustynna Nevada. Odmawiając Różaniec, patrzę, jak spadające z czoła krople potu czarnymi śladami znaczą czubki zakurzonych butów”.

Godzinki codzienne

Wojtek, gdzieś w północnych Stanach. „Godzinki śpiewam codziennie. Przez całą pielgrzymkę. Znam je na pamięć. Dzisiaj przeżyłem coś niesamowitego. To są właśnie te chwile, dla których warto dreptać. Bo chyba tylko w drodze w taki sposób — a przynajmniej ja w taki sposób — to przeżywam. Dzisiaj przy słowach «przyjaciółko moja» odpłynąłem. Po prostu odleciałem w inny świat! Coś niesamowitego! Nie da się tego opowiedzieć, przekazać. To jedno z tych zdarzeń, które trzeba przeżyć. «...Przyjaciółko moja...». Wyobraziłem sobie Pannę Przenajświętszą jako moją przyjaciółkę i odczułem w tym momencie niesamowitą łaskę i niesamowity zaszczyt. Jednocześnie też, jak bardzo jestem maluteńki. Jak jakiś pyłek. Jak nieistotny jestem w tym wszechświecie wobec tego majestatu Pani Przenajświętszej. Maryja była człowiekiem, takim samym jak ja. A jednak ten ogrom różnicy między Nią a mną... Aż poczułem się zażenowany, że w ogóle mogę porównywać. Przypomniała mi się historia ze Szwajcarii, gdy pierwszy raz szedłem z Pielgrzymami Bożego Miłosierdzia — ja z Fatimy, Dominik z Moskwy, a Roman z Ziemi Świętej. I pośród tych gór, tych wyniosłych Alp, też miałem odjazd. Popatrzyłem na ten ogrom dzieła Bożego i wydałem się sobie taaaki malutki! Wobec piękna stworzenia Pańskiego. Dzisiaj sobie jednak zdałem sprawę, że wobec Maryi jestem nieporównywalnie mniejszy niż wobec tych gór. Wobec Maryi nie ma skali po prostu. Niesamowite!”.

„Różaniec do granic”

Lathrop. Kościół zamknięty na głucho, ani Mszy św., ani widoków na nocleg. Wtedy podjechał wielkim pick-upem chudy Meksykanin. „Pyta, kim jestem, więc mu krótko mówię... Rigoberto jest mocno poruszony. Mówi, że dobrze trafiłem, bo co prawda nie ma dzisiaj Mszy św., ale jest spotkanie wspólnoty latynoamerykańskiej. — Opowiesz o pielgrzymce”.

Ładują wózek na pick-upa i Rigoberto zawozi Romana do hotelu Holiday Inn. Płaci za wszystko. „Kościół jest już pełen wiernych z Meksyku, Salwadoru, Gwatemali, Kostaryki i innych krajów Ameryki Łacińskiej. To, co dzieje się potem, dosłownie odbiera mi mowę — zaznacza pielgrzym. — Widzę duży obraz Jezusa Miłosiernego w ołtarzu, obok Matka Boża z Guadalupe. Takiej modlitwy w życiu nie przeżyłem: taniec, śpiew i wybuchy radości z akompaniamentem gitar «mariachi». Wszyscy tańczą i śpiewają. Potem proszą mnie do mikrofonu. Opowiadam o pielgrzymce aCrossAmerica, o wspólnocie pielgrzymów, o polskim i amerykańskim „Różańcu do granic”. Część czytała o naszej pielgrzymce na portalu Meksykańskiej Katolickiej Agencji Informacyjnej. Czujemy, jak Duch Święty działa”.

Nocleg nad rzeką

13 maja, Wojtek: „Droga. Noclegi... różnie z tym bywa. Po całej nocy mżawki namiot miałem kompletnie mokry. W dzień również cały czas mżyło. Mokry namiot, mokra ziemia wokoło. No to gdzie, jak nie do kościoła po pomoc? Telefonicznie walczyli o mnie Grzegorz i Siostra Natalia z Edmonton. Sprawiłem nieco kłopotu, ale dostałem pomoc od braci Kanadyjczyków! Klasyczny «amerykański» motel. Wysuszyłem namiot. Rano w drogę ruszyłem ogolony i wypoczęty”.

Wstaje nowy dzień i parzy się kawa na ognisku. Roman: „Nocleg nad rzeką. Jeleń przyszedł, przyjrzał się i poszedł. Nawet on patrzy na mnie jak na kosmitę. Idę coraz wyżej. Parki Narodowe. Jest Różaniec”.

Pielgrzymkę nazwali „aCross America”. — Chcemy modlić się o to, by Stany Zjednoczone, lider światowej gospodarki i kraj, który dyktuje światu nowe trendy społeczne, polityczne i kulturowe, raz jeszcze się nawrócił, przyjął Chrystusa i otrzymał światło na nowe czasy. Wierzymy, że Amerykanie będą się modlić wspólnie z nami. Tym bardziej że nie dzielimy napotkanych ludzi według przynależności religijnej czy etnicznej. Każdy, kto otwiera nam drzwi, kto podaje nam chleb, jest naszym bratem — powiedział Roman tuż przed odlotem.

Na imię jej Mercy

Do tego miasteczka Roman wszedł, gdy robiło się ciemno. Spotkał starego nomada na rowerze obładowanym torbami. Jedzie z Kanady, widać, że od dawna w drodze. Pielgrzym korzysta z okazji i pyta go, jak przejść pieszo Nevadę. Nomad odpowiada fachowo: — Byłem na Mojave Desert. Na pustyni będziesz zamarzał w nocy i piekł się w żarze południa. Wiele dni. To wielka pustka. Zdobądź rower.

Wreszcie kościół św. Bernarda. „Wchodzę prosto na adorację. Zapadam w pół sen, pół modlitwę. Nie widziałem, że mam brudną twarz — relacjonuje Roman. — Kobieta podchodzi, rozmawiamy, jest poruszona, daje mi swoje zakupy i całą papierową zawartość portfela — ok. 100 USD. Dlatego noc spędzam w hotelu. Pierwsza kąpiel od 4 dni. Pranie, regeneracja. Kobieta miała na imię Mercy (Miłosierdzie)”.

Roman: „Właśnie kupiłem od Indian używany rower w dobrym stanie za 70 USD, czyli bardzo tanio. I tak potrzebowałem roweru, żeby pokonać pustynię Nevady. Tak mi wielu doradzało. Wózek dołączyli na hol. Dodali za darmo dętki zapasowe i narzędzia”.

Samotna droga

1 czerwca. Do flag na maszcie wózka Romana doszła trzecia: błękit nieba Nevady ze złotym napisem — mottem stanu: „Battle Born” (urodzony w walce, urodzony do walki). Nieba i słońca tu nie brakuje. Ani samotności, która czasem kłuje w serce. Internet traci chwilami zasięg, ale na szczęście jest. Kontakt z Wojtkiem i przyjaciółmi jest teraz bezcenny. Każde dobre słowo podnosi na duchu. Każde złe — bardziej rani. Droga nr 50 przecina pustynię Nevady od Carson City do Ely przy granicy z Utah. Tam chce zostawić rower.

Bez jego pomocy Nevada byłaby zbyt trudna. Magazyn „Life” dał drodze nr 50 tytuł „najbardziej samotnej drogi w USA”. Na 470. km rozrzuconych jest 5 niewielkich osad. Stephen King pisał tu swoją powieść „Desperacja”. Zimno w nocy i upał w dzień. Teraz znów pali słońce. Nitka asfaltu maleje przed nim, aż znika w drżącej chmurce gorącego powietrza 20 mil dalej, gdzieś na granicy ziemi i nieba.

Pióra jastrzębia

4 czerwca. Po nocy na pachnącym jałowcem śmietniku Roman wypił poranną kawę i spakował namiot. Msza św. jest o 11, a do kościoła jedna mila. Miasteczko Eureka jest jak scenografia do westernu. Domy przy głównej ulicy można policzyć na palcach rąk i nóg. Są saloon, bank i szeryf. Przed Mszą św. szybka kąpiel w umywalce na stacji benzynowej.

5 czerwca, relacjonuje Roman: „Gdy masz glukozę we krwi, wody pod dostatkiem i kości wypoczęte po spaniu na miękkim — zachwyt nad życiem szybuje wysoko, a piękne myśli same układają się w zgrabne zdania. Ale gdy budzisz się na pustyni, obolały, z zapiaszczoną gębą i nie wiadomo, stęknąć najpierw czy podrapać się w komarowe żerowisko — może być tak samo!”.

Wczoraj do kapelusza doszły mu trzy pióra jastrzębia. Za zdobycie trzech kolejnych szczytów. Jeden nazywał się Pinta, jak jedna z trzech karawel Kolumba, gdy płynął odkrywać Nowy Świat. Flagowa karawela nazywała się Santa María. Ona prowadziła. I teraz jest tak samo...

O. Tom mówił, że na pustyni można spotkać wiele rodzajów samotności. Teraz widzi, że każda z nich to inna droga do Spotkania.

Jak w domu

Spotkanie Wojtka z ks. Louisem. Słucha, acz bardzo rzeczowo zadaje pytania, uważnie czyta dokument polecający od abp. Andrzeja Dzięgi. Szuka informacji w Internecie, znajduje. Chwilę później padają słowa: „Czuj się jak u siebie w domu”. Wojtek dostał pokój, kolację, wskazano mu łazienkę (po czterech dniach wędrówki bez kąpieli...), a potem ks. Louis wrzucił jego ciuchy do pralki.

17 czerwca Wojtek zaszalał. Przeszedł 38 mil, czyli ponad 60 km. Po dniu spędzonym na odpoczynku — dzięki uprzejmości i gościnności ks. Louisa — energia w nim aż kipiała... Nogi zaczęły się buntować dopiero na końcówce. Gdy dotarł do kościoła w Worland, ks. Rodrigez, uprzedzony przez ks. Louisa, ulokował go w motelu; ze względu na uroczystości nie mógł przyjąć go u siebie. W motelu nogi Wojtka były szczęśliwe, doświadczywszy gorącej wody.

Roman przekracza granicę stanu Kolorado. Ciekawe, bo Wojtek w tym samym dniu też wszedł do tego stanu, tylko od północy. Mają się spotkać za parę dni, w Denver, na przecięciu krzyża, którym naznaczyli Amerykę. Jest bardzo gorąco, zwłaszcza gdy cichnie wiatr. Krajobraz stale ten sam: pustka, suche krzaczki i skały o fantastycznych kształtach. Trzeba iść. Trzeba znaleźć miejsce na nocleg. A jutro znowu dwadzieścia kilka mil asfaltem przez suche krzaczki i pojutrze, i popojutrze... Jest Różaniec. On odsuwa monotonię.

Do spotkania Romana i Wojtka coraz bliżej...

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama