Priorytety Artura Żmijewskiego

Życie rodzinne to nie jest coś, co nam się tylko przydarza. Są w nim sprawy podstawowe: miłość, zaufanie, chęć współpracy i porozumienia.

"Idziemy" nr 15/2009

Priorytety Artura Żmijewskiego

Z aktorem Arturem Żmijewskim rozmawia Radek Molenda

Rozmawiamy w czwartą rocznicę śmierci Jana Pawła II. Ma Pan jakieś własne doświadczenia spotkań z Ojcem Świętym?

Miałem szczęście spotkać go osobiście dwukrotnie. W 1990 r., gdy jako studenci ostatniego roku Akademii Teatralnej pojechaliśmy do Włoch, szczęśliwie udało się nam znaleźć w bibliotece papieskiej. To było zupełnie magiczne spotkanie, fantastyczne przeżycie dla nas wszystkich. W dodatku nieoczekiwane. I w 70. rocznicę urodzin papieskich. Najbardziej pamiętam oczy Jana Pawła II, które widziały wszystko.

Drugie spotkanie miało miejsce 4 listopada 2003, kiedy brałem udział w koncercie na imieniny Ojca Świętego. Był już wtedy przykuty do wózka, ale oczy miał takie same. Nie „świdrował” nas, ale w nas patrzył, chciał zobaczyć jak najwięcej. Płynęła z niego niesamowita energia, siła. Mieliśmy wrażenie, że po tym spotkaniu wychodzimy lepsi. Tak więc – nieco przewrotnie – mogę się poszczycić tym, że Jan Paweł II zaprosił mnie na swoje urodziny i imieniny.

Jakie były początki drogi aktorskiej człowieka, który – jeśli wierzyć rankingom i sondażom – zapewnia produkcjom, w których występuje, największą oglądalność?

Pierwszą ważną rolą był odegrany z dużą radością i drżeniem serca Gustaw-Konrad w „Lawie” Tadeusza Konwickiego, z wielką kreacją Gustawa Holoubka. Był 1989, a ja byłem na III roku studiów. Jednak osobiście za początek i największą świadomą szkołę uznaję film Wojciecha Wójcika „Trzy dni bez wyroku”. Tam po raz pierwszy zrozumiałem zasady fotografowania aktora, technikę filmowania. Moja świadoma, rzemieślnicza zawodowa droga, jeżeli chodzi o kino, rozpoczęła się właśnie wtedy.

A chrzest teatralny?

To były pierwsze role zagrane w Teatrze Współczesnym. Rozpoczęło się od zastępstwa w „Mistrzu i Małgorzacie”. Bardzo duże znaczenie miała dla mnie rola Sebastiana w szekspirowskim „Wieczorze Trzech Króli”. To była moja premiera w rzeczywistym teatrze. I parę tygodni później w „Krakowiakach i góralach” Wojciecha Bogusławskiego, gdzie śpiewałem partie Bardosa. To była fantastyczna przygoda. Od tego się zaczęło. Niewątpliwie największą szkołę, jeśli chodzi o teatr, odebrałem w Teatrze Narodowym. To scena wymagająca niezwykłej techniki, precyzji i dyscypliny. Trzeba zagospodarować przestrzeń sześciu pięter w górę od poziomu sceny.

Sądząc po skali dzisiejszej Pana popularności można odnieść wrażenie, że wszystko, za co się Pan bierze, to strzały w dziesiątkę.

To nie świadczy o tym, że zawsze dokonywałem najlepszych wyborów i jedynie takich.

Jak więc Pan wybiera role?

Ważną rolę spełnia intuicja. Bywało, że pewnych ról nie chciałem grać, a potem okazywało się, że były dla mnie prawdziwym wyzwaniem i ogromnym sukcesem. A były i takie, o których byłem przekonany, że to będzie sukces, a przechodziły bez echa. Pierwsze odczucia bardzo pomagają, ale są też rozmowy z moim agentem, z kolegami, analizowanie tekstu. Nie ma prostego sposobu dokonania wyboru: gram – nie gram. Nie wzbraniam się przed zagraniem łajdaka, choć ostatnio do mnie takie propozycje nie przychodzą. Podstawowym kryterium, jakie sobie z wiekiem wypracowałem, jest odpowiedź na pytanie, czy mam przynajmniej szansę mojego bohatera obronić, zrozumieć jego racje. Jeśli takiego materiału nie ma w scenariuszu - nie podejmuję się roli. Mam przekonanie prywatne, że nikt nie jest z gruntu zły lub wyłącznie dobry. Poza tym granie postaci, które nie mają żadnych rys na sobie, jest nieciekawe. Inna sprawa, że wbrew pozorom nie jestem zarzucany scenariuszami. Jest mnóstwo kolegów aktorów, którzy także pracują lub chcieliby pracować.

Dziś najczęściej kojarzony jest Pan z postaciami dr. Burskiego („Na dobre i na złe”) i tytułową rolą ojca Mateusza. Nie można jednak zapomnieć świetnych kreacjach Wolfa w „Psach”, Piotra z „Ławeczki” czy rotmistrza Andrzeja w „Katyniu”. Dba Pan o różnorodność.

To dlatego, by nie popaść w rutynę. Chcę, żeby mój zawód mnie pasjonował, żeby się w nim nie nudzić. Robić to, co mnie pociąga, a przy okazji opowiedzieć parę historii, które mogą być dla widza nie tylko rozrywką, ale także jakąś nauką, przyczynkiem do przemyśleń. Wydaje mi się, że tą drogą powoli kroczę.

Chyba się Panu udaje, ponieważ mimo popularności serialowej nie musi Pan bać się zaszufladkowania.

Tu niewątpliwie miałem szczęście. Masową popularność dało mi „Na dobre i na złe”, ale przystępując do tego serialu, byłem w zawodzie już dziesięć lat. Po romantycznych rolach u Konwickiego i Zanussiego były m.in. role złych bohaterów wspomnianego już Wolfa w „Psach”, Józefa Migurskiego w „Za co?”, czy Gyuli Molnara w „Ucieczce”. Wchodzenie do różnych szuflad jest naszym, jako aktorów, zadaniem. Prawdziwym wyzwaniem jest móc wyjść z jednej, by wejść do innej, a potem móc powrócić do poprzedniej. I w każdej zostawić jakiś swój wkład, dorobek aktorski. Nie tak często, jak się wydaje, ludzie zwracają się do mnie na ulicy: „panie Jakubie” czy „panie doktorze”. Na ogół jestem dla nich panem Arturem, wiec chyba mi się udaje.

Porozmawiajmy o Pana rodzinie, o żonie Paulinie i o waszych dzieciach. Często powtarza Pan, że życie rodzinne jest najważniejsze, ponieważ zdarza się tylko raz.

Życie rodzinne to nie jest coś, co nam się tylko przydarza. Są w nim sprawy podstawowe: miłość, zaufanie, chęć współpracy i porozumienia. Jeśli sytuacje trudne powodują, że ludzie się od siebie odwracają, to znaczy, że któregoś z tych elementów nie ma. Jeśli one są, można przechodzić bardzo trudne próby z sukcesem, dla dobra nas samych i naszych dzieci. Tak to sobie wyobrażam. Im dłużej żyję, tym bardziej jestem przekonany, że rodzina to nie tylko przywilej, ale również ciężka praca.

Nad czym obecnie państwo Żmijewscy pracują najintensywniej?

Na przygotowaniem do I Komunii Świętej naszego starszego syna.

Łatwo Panu pogodzić pracę najbardziej w Polsce rozchwytywanego aktora z obowiązkami domowymi?

Jedność w naszej rodzinie to gigantyczna zasługa Pauliny. Często, przynajmniej przez ostatnie kilka miesięcy, wychodziłem do pracy bardzo wcześnie rano i wracałem późnym wieczorem. Ale żona – mimo że także realizuje się zawodowo – nad wszystkim panuje, wszystko scala. Ja staram się tego nie psuć.

W domu jest Pan wyłącznie tatą Arturem.

Nie da się niekiedy uniknąć sytuacji, by nie pracować w domu. Szczególnie przy rolach teatralnych trzeba się czasami nad tekstem skupić, nauczyć się go. Wtedy staram się pracować możliwie krótko, ale systematycznie: przyswajać sobie poszczególne sceny i akty dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Wtedy jest czas i na pracę, i na bycie tatą oraz pomocnym mężem.

Lubi Pan leniuchować?

Jeśli mam na to czas, to bardzo.

Konkretnie: wędkarstwo i ulubiona kanapa?

Ostatnio jedynie to drugie. Znajomy śmieje się ze mnie, że jestem członkiem wspomagającym Polski Związek Wędkarski. Płacę regularnie składki, ale nie moczyłem kija już jakieś pięć lat. Jak każdy pracoholik, powędkować bardzo lubię. Można się przy tym zresetować, pomyśleć o niebieskich migdałach albo na spokojnie o rzeczach ważnych. Staram się nie planować sobie wolnego czasu.

Jaką rolę w Państwa życiu odgrywa wiara w Boga? Determinuje w jakiś sposób Wasze życie?

Niezwykle. Nie jestem kaznodzieją, wiec trudno mi mówić o sprawach wiary, ale dla mnie jest to punkt odniesienia, którym próbuję kierować się w moich wyborach. Nie wstydzę się swojej wiary, ale też nie próbuję się z nią komuś narzucać. Podobnie Paulina. Szkoła, którą prowadzi, nosi imię Jana Pawła II. Nie oznacza to, że będą z niej wychodzić księża i zakonnice, ale to wskazanie dla nas i rodziców, do czyjej nauki chcemy się odwoływać. Zajęcia w tej szkole zaczynają się od porannej modlitwy.

Jak państwo Żmijewscy spędzają obecne Święta Wielkanocne?

Całą rodziną wyjeżdżamy do mojego brata, który od wielu lat mieszka w Luksemburgu. Zabieramy ze sobą mazurki, w których robieniu Paulina osiągnęła mistrzostwo. Dla nas Wielkanoc to czas bycia razem. Z bratem najczęściej miałem kontakt jedynie telefoniczny, wiec teraz, kiedy możemy do niego jeździć, mamy szansę pobyć ze sobą całą większą rodziną, pogadać o wszystkim, razem popatrzeć jak się zmieniamy, nie stawać się sobie obcymi.

Wielu czytelników czeka, aż zapytam na koniec, czy serialowa Agata ze szpitala w Leśnej Górze będzie chodzić, i czy wróci na szklany ekran ojciec Mateusz?

Na pierwsze pytanie nie mogę odpowiedzieć. Co do drugiego zaś, jeśli wszystko się ułoży po naszej myśli, to pod koniec maja zaczniemy zdjęcia do następnej serii przygód ojca Mateusza. Bardzo się z tego cieszę, bo lubię grać tę postać.

1. Nie wstydzę się swojej wiary, ale też nie próbuję się z nią komuś narzucać.

2. Życie rodzinne to nie jest coś, co nam się tylko przydarza. Są w nim sprawy podstawowe: miłość, zaufanie, chęć współpracy i porozumienia.

Artur Żmijewski (ur. 10 kwietnia 1966 w Radzyminie), aktor teatralny i filmowy oraz reżyser, w 1990 roku ukończył PWST w Warszawie. Występował w latach 1989-1991 w Teatrze Współczesnym, w latach 1991-1992 w Teatrze Ateneum oraz w Teatrze Scena Prezentacje w Warszawie. Od 1998 roku występuje w Teatrze Narodowym. Wziął dotąd udział w 50 produkcjach filmowych, 53 spektaklach teatru TV oraz 22 przedstawieniach na scenach w.w. teatrów. Jest m.in. Ambasadorem Dobrej Woli UNICEF. Laureat wielu nagród (m.in. nagrody im. Zbigniewa Cybulskiego w 1992 r. oraz "Złotej Telekamery" w 2004 r.) i plebiscytów popularności. Za swoją pracę aktorską w 2005 r. otrzymał Złoty Krzyż Zasługi. Od 1992 r. żonaty. Wraz z żoną Pauliną i trójką dzieci (Ewa 16 lat, Karol 9, Wiktor 7 lat) mieszkają w Choszczówce pod Warszawą.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama