Przysięga małżeńska mówi "nie opuszczę cię..." To znaczy, w pomyślności i w trudach, w zdrowiu i w chorobie...
Do gospodarstwa państwa S. w pewnej wsi na Suwalszczyźnie, od kilku lat przyjeżdża pewne starsze już małżeństwo.
Pani jest ciężko chora. Nie porusza się samodzielnie, leży, niewiele i z trudem mówi, niezmiernie rzadko w ogóle da się namówić na opuszczenie pokoju. Nawet gospodarze nie bardzo wiedzą co jej jest, choć przecież zachodzą do nich w różnych sprawach, a to czy potrzeba im mleka, masła, twarogu, śmietanki, albo jakich warzyw czy owoców, czegokolwiek czego sobie życzą. Nie wypada ich pytać, a i oni sami na ten temat mówić nie chcą choć widać i słychać, że dobrze nie jest, a nawet — z każdym rokiem - coraz gorzej.
Zastanawia po co tam właściwie przyjeżdżają skoro chora nie ma potrzeby czy chęci korzystania ze świeżego powietrza, słońca i tego wszystkiego co daje wieś. A jest ona piękna: rozłożysta, położona w pofałdowanym terenie, pośród aromatycznych łąk i malowniczo zamknięta horyzontem omszałej puszczy.
Zupełnie niedaleko jest też dość duże, piękne jezioro, więc mogliby, rozłożywszy się w cieniu olchy pobyć i nad nim, poddając się odblaskom iskrzącej, kojącej wody.
Siedzenie pod dachem ma chora i u siebie, ale taka jest jej wola i nikomu nic do tego. Może chodzi tu po prostu o zmianę otoczenia, o inne powietrze, inne dźwięki, inne sprzęty i innych ludzi wokół, o inne — wszystko, prócz męża, którego ta kobieta kocha zapewne nie tylko dlatego, że był, jest i pozostanie jej wierny, oddany, najbliższy.
Okolica, całe otoczenie gospodarstwa państwa S. ma w sobie wszystko to, czego potrzebuje ciało umęczone chorobą. Rozległe łąki pachną kwitnącym, różnobarwnym zielem, z jednego kwiatu na drugi przelatują najprzeróżniejsze w kształcie i barwie motyle, czyli kwiaty lotu i wystarczy na chwilę położyć się w aromatyczny poziom łąki by dostrzec w jej gąszczu żuka, a to opalizującego, a to takiego z długimi wąsami i czerwonym pancerzykiem w czarne kropki, albo tuż obok - prawie niewidocznego, zielonego pluskwiaka udającego listek.
Jest w gospodarstwie państwa S. ogród, sad i inwentarz, a także w tę i we w tę przecinane lotem czarnych jaskółek chabrowe niebo, czyli wszystko, czego potrzebuje już nawet nie tylko chory, ale każdy wrażliwy, spragniony ciszy człowiek.
A jest tam tych cisz, wiele, wiele rodzajów.
To cisza, jaką tka cykanie świerszczy, ptasi świergot, żurawi klangor otwierający i zamykający dzień, cisza radosnych poszczekiwań czterech szczęśliwych psich żywotów, cisza pochrząkiwania maciory z sześcioma pociesznymi prosiaczkami, cisza porannych pień rajskich kogucików, cisza szumu wiatru i cisza burzowej nawałnicy z potokiem deszczu że świata nie widać i grzmotami że nie zatykać uszu, bo to nie ten sam hałas co walenie, jazgoty, warkoty i wycie miasta, ale cisza brzmień zgodności z naturą.
Posiadający dar czucia ciszy, usłyszy jak pękają kwiatowe pąki, jak ziarenka piasku kurczą się pod wpływem nocy i rozprężają od ciepłoty dnia i jak motyl zwija w spiralę ssącą trąbkę właśnie napiwszy się nektaru.
Jest też i cisza jeziora. Ta, która fałduje wodę, chlupocze o brzeg, cisza upadku do wody olchowej szyszki, cisza ptaka trzcinnika kpiącego sobie dominującym nad wodą głosem z drapieżników:
No wejdź tu po mnie, jeśli potrafisz!
Można by się więc zastanawiać dlaczego chora nie chce żadnej z tych cisz, tylko ciszę swego pokoju.
Mąż nie ustępuje jej na krok, jest na każde jej zawołanie, każde skinienie ledwo co podniesionej ręki
i jest od niej na tyle daleko, by móc dostrzec jej blade wargi czy aby nie wyszeptują jakiejś potrzeby, choćby i nawet jej zamysłu, odczytywanego w nabraniu powietrza w płuca.
Raz jeden, widziano tego pana na podwórku bez niej. Otworzył szeroko drzwi na tyle, by nie spuścić żony z oczu. Pochwycił grabie i coś tam nimi wygrabiał z gąszczu czarnej porzeczki. Wyraźnie nudził się i chciał zrobić cokolwiek ponad codzienność, więc zobaczywszy leżące w trawie narzędzie chwycił je i zaczął nim byle co, w byle czym dłubać.
Trwało to zaledwie kilka minut, po czym nagle rzucił je, i powiedziawszy:
Już idę...
... zniknął za drzwiami domu.
Cisza...
Piękno...
Piękno ciszy i cisza piękna...
Przyrody i miłości dwojga ludzi, nawet w tak złym dla nich czasie.
A może właśnie dlatego...?
I ja też, patrząc na to w nieustającym zachwycie, dojrzawszy piękno tam, gdzie mało kto je dostrzega, szepczę ciszy:
Już... idę...
opr. mg/mg