Ania miała wadę serca, lekarze nie dawali jej żadnych szans. Jednak rodzice postanowili walczyć o nią. W dwa dni zebrali 300 tys. zł.
Dzisiaj często mówimy o kryzysie ojcostwa, ale może lepiej zwrócić uwagę na to co dobre. Nie brakuje przecież ojców, dla których rodzina jest bardzo ważna. Właśnie o nich i z nimi są rekolekcje wielkopostne emitowane przez Diecezjalną Telewizję Internetową Dom Józefa. W pierwszym odcinku Andrzej Janczura, mąż i ojciec, opowiedział historię życia swojej córki Ani i swojego ojcostwa.
Gdy urodził się Karolek wszystko było z nim ok, więc dość szybko zdecydowaliśmy się na drugie dziecko. Chcieliśmy mieć zawsze dużą rodzinę. W drugim miesiącu ciąży, kiedy czekaliśmy na naszą Anię, trafiliśmy do szpitala z bardzo dużym krwawieniem. Lekarze mówili, że szanse na przeżycie są pół na pół. Dzieciątko może nie przeżyje, a jeżeli przeżyje żona będzie musiała do końca ciąży leżeć. Nie będzie mogła chodzić, bo krwiak musi się wchłonąć. Po tej informacji zadzwoniłem do znajomego księdza i poprosiłem o odprawienie Mszy Świętej w intencji Ani. Powiedział, że nie ma żadnej wolnej intencji, ale jak tylko będzie miał odprawi. Zadzwonił do mnie następnego dnia i powiedział, że odprawił Mszę św. o godz. 15, w Godzinie Miłosierdzia Bożego i czy Ania już jest zdrowa? Byłem przekonany, że on mnie pociesza. A On powiedział: nie ważne co mówią lekarze, Ania będzie zdrowa. On był pewny, że ta Msza pomogła. Później powiedział dlaczego. Po telefonie ode mnie, zadzwonił pomocnik biskupa zapraszający go do koncelebry Mszy św. Okazało się, że biskup też ma wolną intencję, więc poprosił biskupa, by odprawił ją w intencji Ani.
Następnego dnia o godzinie 15 wszystko zniknęło. Wypisano nas ze szpitala. Lekarka, która wcześniej przyjmowała żonę i robiła badanie, powiedziała, że gdyby nie to, że ona je robiła, stwierdziłaby, że lekarz, który nas przyjmował pomylił się. Potem okazało się, że to dopiero początek problemów.
Kolejne badania pokazały, że Ania ma wadę serca. Musiała trochę podrosnąć, żeby zobaczyć jaką. To był niedorozwój lewej komory serca - HLHS. Tak naprawdę Ania nie miała lewej komory serca. Jeszcze 15 lat temu takie dzieci umierały, ponieważ lewa komora odpowiada za dotlenienie. Jeżeli jej nie ma, oddychanie nic nie daje, tlen nie dostaje się do krwi i dziecko umiera przez uduszenie. Kilkanaście lat temu w Stanach Zjednoczonych wymyślono metodę operacji. Później okazało się, że u Ani jest jeszcze przewężenie aorty, które pod koniec ciąży zaczęło blokować przepływ krwi, przestały działać wszystkie zastawki. Ostatnie badanie było robione w czwartek późno wieczorem. Lekarka powiedziała, że ostatnia z zastawek przestała działać i w tej chwili nie ma już szans na operację. Chciała przygotować żonę na to, co może nastąpić. Zresztą lekarze spotykają się z takimi sytuacjami na co dzień, być może do tego inaczej podchodzą. Lekarka powiedziała też żonie, że mieli niedawno takie dziecko i ono zmarło po trzech dniach. Wtedy zrobili sekcję zwłok, by pokazać, że to nie ich wina. Zaraz po rozmowie żona do mnie zadzwoniła i powiedziała, że musimy wyjechać, bo w tym szpitalu nam nie pomogą. Do tej pory liczyliśmy, że operacja będzie w Polsce, że da się uratować małą Anię, ale potem wszystkie nadzieje zniknęły. Jednak szukaliśmy dalej i znaleźliśmy informację, że jest lekarz, który uczył się od twórcy metody tych operacji. To Polak obecnie pracujący w Niemczech. Twórca tej metody powiedział o nim kiedyś, że to jest polskie dobro narodowe, ponieważ by operować tak trudne przypadki nie wystarczy się nauczyć, że tu odetnę, a tu przykleję, tylko trzeba mieć pewne wyczucie, które ma właśnie dr Malec. Niestety wyjechał zagranicę. Czytaliśmy, że operacja kosztuje sporo pieniędzy. Nie mogliśmy znaleźć do niego kontaktu. Po tej informacji żona poszła pomodlić się do kaplicy w szpitalu, a ja rano znalazłem kontakt do dr. Malca. Niesamowite. Zadzwoniliśmy do niego, wysłałem mu wyniki badań z Polski, potwierdził to HLHS, ale powiedział: ja jeszcze podejmę się operacji. Tylko dzisiaj jest piątek, to jest praktycznie koniec ciąży, dziecko musi się urodzić u mnie, żebym je mógł operować. Jeżeli urodzi się gdzieś po drodze, nie będzie można go przewozić. Musicie być u mnie w poniedziałek, więc macie dwa dni na zebranie 300 tysięcy złotych. Na całe szczęście miałem trochę oszczędności. Zastanawiałem się, co zdążę sprzedać przez dwa dni? Chciałem sprzedać samochód, pytałem czy ktoś zechce kupić. Wtedy mieszkaliśmy w mieszkaniu na kredyt. Takich rzeczy nie załatwia się w dwa dni. Rodzice chcieli zastawić dom, ale to był weekend i nic nie dało się załatwić. Pytaliśmy rodzinę, znajomych, kto może pożyczyć. Rodzina pożyczała od kogo mogla, by nam pomóc. Trzeba jeszcze było wynająć prywatną karetkę. Zebraliśmy te pieniądze w dwa dni, przelaliśmy na konto szpitala i wyjechaliśmy do Niemiec. Zajechaliśmy, zrobili badania i potwierdzili diagnozę. Stwierdzili też, że być może ze względu na podróż, stan dziecka bardzo się pogorszył. Na początku przez telefon mówili nam, że chcą poczekać na naturalny poród. Ale na miejscu uznali, że ponieważ stan dziecka się pogorszył, doszło już do niedotlenienia mózgu, Ania będzie także niepełnosprawna intelektualnie. Pozostaje tylko pytanie jak bardzo, ponieważ jej serce już nie daje rady tłoczyć tyle krwi i niestety mózg jest już niedotleniony. Podali żonie tabletki, by wywołać poród i to spowodowało, że serce Ani zaczęło stawać. Wszystko działo się bardzo szybko. Żonę natychmiast przewieźli, by wykonać cesarskie cięcie. Nam bardzo zależało, by dziecko ochrzcić zaraz po urodzeniu. Zapytaliśmy, czy ja będę mógł ochrzcić. Odpowiedzieli: nie, bo muszą dziecko podpiąć pod sprzęt, by dożyło operacji. Zapytaliśmy, czy oni mogą ochrzcić. W Niemczech traktuje się pacjenta jak klienta. Odpowiedzieli: oczywiście, nasz klient nasz pan. Tylko, że my nie jesteśmy wierzący, więc musicie powiedzieć jak to zrobić. Żona przywiozła ze sobą w słoiczku wodę święconą. Szybko przetłumaczyliśmy formułkę chrzcielną na język niemiecki i kartkę daliśmy lekarzowi. Do tej pory mam tą karteczkę z formułką napisaną ołówkiem. Powiedzieliśmy: to jest formułka, proszę ją przeczytać, wylać wodę na dzieciątko i to będzie chrzest. Obiecali, że to zrobią.
Wracając trochę. Czas oczekiwania na dziecko to jest dziewięć miesięcy. Kiedy dowiedzieliśmy się po dwóch miesiącach, że jest źle z dzieckiem, stwierdziliśmy, że my zrobimy z naszej strony wszystko co możemy, ale najwięcej może Pan Bóg. My ten cały czas dużo się modliliśmy, prosiliśmy każdego o modlitwę. Wcześniej nie rozmawiałem z innymi o wierze. Uważałem, że to sprawa prywatna każdego człowieka. Kiedy miałem problem z Anią stwierdziłem, co mi szkodzi, kogo spotkam będę prosił o modlitwę. Wtedy trenowałem boks i kiedyś na treningu prosiłem trenera: słuchaj, nie wiem jesteś wierzący czy nie, ale mam problem z dzieckiem, jeżeli mógłbyś dziesiątkę różańca powiedzieć w jej intencji będę ci wdzięczny. Okazało się, że on jest wierzący, jego brat jest księdzem. Nikt mi nie odmówił modlitwy. W firmie poprosiłem dyrektora produkcji i od razu zupełnie inna rozmowa. Byłem bardzo mile zaskoczony tym, że ludzie nie zbywali mnie i wierzę, że dużo osób się modliło. Oczywiście mamy trochę znajomych księży i też prosiliśmy ich o modlitwę. Każdy z nich nam powtarzał: najważniejsze żebyście zawierzyli Panu Bogu, On zrobi tak jak chce. Każdy ma taki przypadek w życie, że się modli: Panie Boże, godzę się z Twoją wolą, a z tyłu głowy myśli swoje. Nie potrafiłem się pogodzić ze śmiercią dziecka. W pewnym momencie przyszła nam z żoną myśl, że się pomodlimy o to, byśmy potrafili się pogodzić z wolą Pana Boga. W Niedzielę Miłosierdzia Bożego prosiliśmy by Pan Bóg dał nam taką łaskę. Udało nam się. Wiemy, że sami byśmy tego nie potrafili. Wiedzieliśmy, że wszystko zależy od Pana Boga, dlatego w szpitalu w Niemczech uważaliśmy, że najważniejszy jest chrzest dziecka. Lekarze zrobią to, na co pozwoli im Pan Bóg. Jeżeli wolą Pana Boga było żeby mała Ania odeszła, to chcieliśmy by była ochrzczona. Lekarze powiedzieli, że ją ochrzcili, a po godzinie będą ją przygotowywać do operacji. Wtedy poproszą nas na górę, żebyśmy mogli zobaczyć dziecko przed operacją. Minęła jedna godzina nie wzywają nas, minęła druga nie wzywają nas, trzecia nie wzywają nas. Wezwali nas dopiero po czterech godzinach. Cały czas denerwowaliśmy się.
***
Chciałbym być ojcem, który ma czas dla swoich dzieci. To jest podstawowa rzecz, że robi się coś razem. Jeszcze gdy byłem kawalerem uwielbiałem jeździć. Mogłem zwiedzić świat dzięki mojej pracy, czyli nie musiałem wydawać pieniędzy na wakacje. Mogłem zobaczyć Stany Zjednoczone, Afrykę, Izrael i pół Europy. I jeszcze w taki fajny sposób, bo gdy jedziemy jako turyści, widzimy „troszkę” tego kraju, może przyrodę. Gdy jesteśmy w pracy możemy spotykać się z ludźmi, którzy tam mieszkają, czasami nawet zaproszą nas na obiad do domu. Uwielbiałem to. Kiedy urodziło mi się pierwsze dziecko, wszystko mi się odwróciło. Nadal lubię jeździć, ale nie cierpię, kiedy mnie gdzieś wysyłają i nie mogę zabrać ze sobą rodzimy. Dla mnie zwiedzanie czegokolwiek bez nich nie ma sensu. Co mi z tego, że ja coś zobaczę, ale im nie mogę tego pokazać? Jeszcze jako kawaler miałem motor, byłem jego fanem. Obiecałem sobie, że gdy będę się żenił, to moja przyszła żona musi wyjść za mąż za mnie jako motocyklistę, bo potem mi zabroni jazdy na motorze. Gdy urodził mi się syn sprzedałem motor, bo nim mogę pojechać gdzieś sam, może z żoną, ale nie z małym dzieckiem. To po co mi to jeżdżenie motorem. Oczywiście kiedyś go kupię, może gdy dzieci pójdą na studia, ale w tej chwili chcę być z nimi.
Rozmowę z Andrzejem Janczurą, której fragmenty zamieszczamy, w całości można obejrzeć na stronie internetowej www.domjozefa.tv . Nowe odcinki rekolekcji będą się na niej pojawiały w środy i piątki Wielkiego Postu.
opr. mg/mg