Co zrobić, aby utrzymać wyż?

Negatywny trend demograficzny w Polsce zaczął się odwracać - co zrobić, aby utrzymać wzrost?

Znaczny wzrost liczby urodzeń, który notujemy od 2008 r., to świetna wiadomość dla polskiej gospodarki. Dla młodych rodziców to jednak prócz radości także powód do stresu. Uzasadniony?

Dane statystyczne Głównego Urzędu Statystycznego nie kłamią. Kiedy w 2003 r. zanotowano 351 tys. urodzeń — najmniej w powojennej Polsce, negatywny trend zaczął się na szczęście odwracać. Najbardziej zauważalnie w 2008 roku, kiedy to w naszym kraju urodziło się ponad 402 tys. młodych Polaków. Trend ten utrzymał się w zeszłym roku, według prognoz podobnie będzie i teraz (w obu latach po blisko 407 tys. urodzeń). Skąd ten wzrost? Rodziny zakładają i rodzić zaczynają kobiety z wyżu demograficznego, urodzone w latach 1980-84. Dlatego też w latach 2007-10 po raz pierwszy obserwujemy w miarę stabilny, ale co ważniejsze, dodatni przyrost naturalny (stosunek liczby urodzeń do zgonów), który wynosi 0,3 osoby na 1000 mieszkańców naszego kraju.

Porodówki pękają w szwach, kolejki do niektórych specjalistów dziecięcych się wydłużają, a w przedszkolach dla maluchów brakuje miejsc. Tymi opiniami bombardowani są potencjalni lub młodzi rodzice. A jak jest w rzeczywistości?

Szpitale gotowe na porodowy boom

Wzrost liczby porodów potwierdzają dane z poznańskiego Szpitala im. F. Raszei. Od roku 2004 do końca zeszłego liczba rocznych urodzeń w tym szpitalu wzrosła o blisko 34 proc. (z 1223 w roku 2004 do 1781 w roku ubiegłym). — Ten wzrost od paru lat jest faktycznie zauważalny, ale nie odsyłamy pacjentów. Jesteśmy wydolni — przekonuje Katarzyna Keja, oddziałowa na patologii ciąży poznańskiej placówki. — Wraz ze wzrostem liczby porodów jest też więcej patologii, ale ich udział zwiększył się proporcjonalnie do wzrostu porodów w ogóle — dodaje. W poznańskim szpitalu odbiera się codziennie od kilku do kilkunastu porodów. Czy jego oddział położniczy jest przygotowany na jeszcze większy porodowy boom? — Już dziś mamy pełne zabezpieczenie w sprzęt, wyremontowany oddział, nowe łóżka porodowe, centralny monitoring kardiografii na bloku porodowym na patologii ciąży — zapewnia z kolei dr Ewa Cieślak, ginekolog i położnik z 25-letnim stażem. Najnowszy sprzęt i drugi stopień referencji pod względem fachowości, jak mówi Cieślak, pozwala szpitalowi na przyjmowanie porodów patologicznych z całego województwa wielkopolskiego. Lada dzień zostanie też otwarta nowa porodówka, składająca się z pięciu sal. — Każda z nich wyposażona jest w imersję wodną, w postaci oddzielnej wanny, wykorzystującej relaksacyjny udział wody przy porodzie. W nowej porodówce planujemy odbierać do 2500 porodów rocznie, a także zwiększyć liczbę lekarzy dyżurnych z 2 do 3 — wylicza doktor Cieślak. Możliwość odbioru dwóch i pół tysiąca porodów rocznie sprawia, że w Szpitalu im. F. Raszei będzie mogło przychodzić na świat blisko 28 proc. dzieci więcej niż w ubiegłym roku.

Żłobków i przedszkoli brak — jest alternatywa?

A co z dziećmi, które już się urodziły, a w perspektywie najbliższego roku, dwóch-trzech lat będą chciały zasilić przedszkola. Z danych MEN wynika, że w naszym kraju dziś jest blisko 10 tys. przedszkoli, w tym 8,4 tys. publicznych. One są wstanie przyjąć zaledwie 40 proc. z 1,6 mln dzieci w wieku 3 do 6 lat. Według dyrektyw unijnych do 2020 roku w każdym kraju wspólnoty do przedszkoli ma chodzić 95 proc. dzieci. Nawet przy największych nakładach w już i tak dziurawym jak szwajcarski ser budżecie polskie władze nie są w stanie w tak krótkim czasie podwoić miejsc dla przedszkolaków. Jeszcze bardziej dramatyczna sytuacja dotyczy żłobków. Z ponad zaledwie 350 z nich korzysta tylko 2 proc. najmłodszych dzieci. Alternatywę w postaci klubu dziecięcego, dziennego opiekuna czy niani ma wprowadzić opracowywana przez rząd tzw. ustawa żłobkowa, do złudzenia przypominająca zresztą projekt ustawy Joanny Kluzik-Rostkowskiej z PiS. Według niego powstałaby instytucja dziennego rodzica, który mógłby zawodowo opiekować się grupą od trojga do pięciorga dzieci oraz przeznaczoną dla dzieci od 3 do 5 lat i ich rodziców mikrogrupą przedszkolną. W ramach tej ostatniej do dzieci dojeżdżałby nauczyciel, który prowadziłby z nimi zajęcia, zadając też ćwiczenia do wykonania, podczas jego nieobecności. Jak zapewnia na łamach „Dziennika Zachodniego” Izabela Kloc z PiS, to rozwiązanie byłoby szczególnie przydatne w gminach, gdzie nie ma żłobków i przedszkoli, a także w przypadku, gdyby ich tworzenie było zbyt kosztowne.

Wzrastającą liczbę przedszkolaków chcących się dostać do państwowej lub niepublicznej placówki widzi też na swoim przykładzie Anna Tefelska, mama 5,5-letniej Dominiki i 2,5-letniej Liliany. — Moja starsza córka chodziła do przedszkola prywatnego, teraz chodzi do publicznego. W pierwszym płaciłam 710 zł miesięcznie, ale ze względu na skandaliczną jakość przepisałam ją do publicznego. Chętnych było naprawdę sporo i wiem, że nie wszyscy się dostali. Zresztą dyrektorka tego drugiego sama zauważa wzrost liczby małych kandydatów — mówi młoda mama. — Mimo złej opinii do tego prywatnego też jest wielu chętnych — dodaje, tłumacząc, że czasem powodem, dla których dzieci nie dostają się do przedszkola, jest gapiostwo samych rodziców, którzy nie dopilnują kwietniowych rekrutacji, a potem „budzą się w lipcu z ręką w nocniku”.

Pobieżnie, w kolejce i za pół roku

Większa liczba małych Polaków to także kolejki u specjalistów. Choć, jak podkreśla Anna Tefelska, z dostaniem się ze swoimi córkami do pediatry nie ma większych problemów, to „lekarz rodzinny ma tylu pacjentów, że średnio poświęca mu 5 minut wraz z wypisaniem recepty”. — Zmiana przepisów, mówiąca o tym, że lekarz może wypisać receptę tylko podczas wizyty, wydłuża kolejki w przychodniach, w których w poczekalniach dziecko może złapać nową chorobę — mówi mama Dominiki i Liliany. Tefelska podkreśla też problem z wizytami domowymi. — Teraz, by prosić o wizytę, dziecko musi być nieamlże w stanie agonalnym, bo gdy moja córka miała 40 st. gorączki, kazano mi z nią przyjechać do przychodni — dodaje oburzona, mówiąc, że w związku z tym coraz częściej korzysta z lekarza prywatnie. — Płacę 120 zł, ale gdy dziecko jest chore, to wiem, że lekarz zjawi się niezależnie, czy jest to sobota, niedziela czy święto — mówi. A co ze specjalistami? Anna Tefelska daje przykład laryngologa. — Dzwoniąc 26 stycznia termin wizyty mam na 19 kwietnia. Jeśli jest to pilna sprawa, nie mam wyjścia, znów muszę iść z dzieckiem prywatnie — wyjaśnia młoda mama.

Przedszkole, lekarze to tylko część wydatków, które musi ponieść rodzic na dziecko. Do tego dochodzą ubrania, wyjścia, przybory, zabawki. — Jedno dziecko jest zawsze droższe w utrzymaniu niż dwójka; szczególnie gdy rodzeństwo jest tej samej płci; wtedy w przedszkolu za drugie dziecko płacisz połowę mniej, mają też wspólne zabawki, wyjścia na basen, do kina też są tańsze — wylicza Anna Tefelska, której koszty jednak nie przerażają, bo jak sama mówi, chęć posiadania rodziny, przekazania swoich doświadczeń i podzielenia się tym, co ma z dziećmi, jest większa niż kalkulacja rodzinnego budżetu.

Tak dla gospodarki, alarm dla władzy

Skoro o ekonomii mowa. Wyż demograficzny to dobra wiadomość dla polskiej gospodarki. — Nasz dobrobyt i przede wszystkim przyszłe emerytury zależą od tego, co wytworzą nasze dzieci. Zatem, jak będzie ich więcej i do tego będą dobrze wykształcone, to gospodarka będzie się miała lepiej, a przyszłym emerytom będzie się żyło bardziej dostatnio. Jednym słowem, niezależnie od systemu emerytalnego, bezpieczeństwo emerytur jest większe, gdy mamy do czynienia ze wzrostem i odbudową demograficzną społeczeństwa — uważa Ireneusz Jabłoński, ekspert z Centrum im. A. Smitha. — Każda gospodarka opiera się na kapitale i zasobach pracy. Nowi Polacy będą więc przede wszystkim jej podstawową siłą wytwórczą. Od tego, w jakim stopniu wpłyną oni jednak na gospodarkę, zależeć będzie aktywności tych ludzi za 20-30 lat. Dlatego nie podejmowałbym się wiązania 400 tys. kilku urodzeń z jakimś wskaźnikiem makroekonomicznym — mówi ostrożnie ekspert z Centrum im. A. Smitha.

Kluczowy wpływ przyrostu naturalnego na gospodarkę i poziom życia Polaków w dłuższej perspektywie czasowej nie budzi jednak wątpliwości, dlatego tak ważne są zachęty przede wszystkim płynące ze strony państwa, by powstały trend utrzymać. — Polityka państwa w zakresie wsparcia rodzin, szczególnie tych, które decydują się na posiadanie większej liczby dzieci, w zasadzie od dwudziestu lat jest niespójna i niekonsekwentna. Pojedyncze inicjatywy, jak słynne „becikowe”, to za mało — uważa Jabłoński. Co zatem powinno zrobić państwo? — Zapewnić bezpłatne przejazdy MPK i PKP dla dzieci do 12. roku życia, regularne, także bezpłatne zajęcia sportowe, np. basen z instruktorem, by zapobiegać schorzeniom ortopedycznym, a nie później je tylko diagnozować i poszerzać statystyki udziału inwalidów w polskim społeczeństwie — wymienia jednym tchem Anna Tefelska. — Skonstruowanie systemu podatkowego, szczególnie podatku dochodowego, w ten sposób, by pozostawiał on możliwie dużą część dochodów wypracowanych przez rodziców w rodzinach posiadających dzieci i uzależniał tę pozostawioną część dochodu od liczby dzieci będących na utrzymaniu. Po drugie, wspierać ze środków państwowych nie z rozdzielnika na podstawie konkretnej ustawy, a podmiotowo konkretną rodzinę, która znalazła się w złej sytuacji. Należy też znacznie szerzej rozbudować system stypendiów, poczynając już od szkół średnich po to, aby dawać szanse zdobycia właściwego wykształcenia dzieciom z rodzin mniej zamożnych — przekonuje Jabłoński.

Wszystkie te zachęty to tak naprawdę niezbędne minimum, byśmy korzystną tendencję, którą mimo przeciwności ekonomiczno-społecznych, ale i kulturowych zafundowało nam w prezencie młode pokolenie wyżu lat 80., została podtrzymana dłużej niż tylko w tym roku.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama