Publiczny coming out księdza-homoseksualisty okazał się przysłowiowym "strzałem w stopę". W tym przypadku nie trzeba chyba powoływać specjalnej komisji, która zbada przyczyny wypadku, ale wystarczy samemu wyciągnąć wnioski
Publiczny coming out księdza-homoseksualisty, jakiego byliśmy świadkami w przeddzień Synodu Biskupów poświęconego rodzinie okazał się przysłowiowym „strzałem w stopę”. Sądząc po przygotowaniach, miało to być odpalenie wielkiego „bum”, skierowanego przeciw „nietolerancyjnemu” Kościołowi. Wydaje się jednak, że — jak to bywa z materiałami wybuchowymi — w tym przypadku eksplozja zaszkodziła przede wszystkim tym, którzy ją zainicjowali.
Nie ma sensu rozwodzić się nad psychologicznym aspektem wystąpienia ks. Charamsy — wszyscy, którzy mieli oczy w miarę otwarte, przejrzeli na wylot ten spektakl, starannie wyreżyserowany, z dramatycznymi gestami, z wielokrotnie powtarzanym okrzykiem „bezkarnie”, „bezkarnie!” Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że księdzu prałatowi z watykańskiej kongregacji udało się do swojej szopki wciągnąć cały szereg mediów. Jak to się stało, że żaden dziennikarz czy redaktor naczelny nie przejrzał jego sprytnego planu, polegającego na oferowaniu kolejnym tytułom prasowym materiału na wyłączność (tzw. „exclusive”)? I że nikomu nie zaświeciła się lampka ostrzegawcza, gdy już zobaczył ten materiał? Czyżby redaktorzy pozbawieni byli zwykłej ludzkiej intuicji, elementarnego psychologicznego wyczucia, które podpowiada, że „coś tu jest nie tak”?
Odpowiedź wydaje się prosta: zapewne w innej sytuacji ta intuicja odezwałaby się, ale nie w tej. Powodem jest zwykłe zaślepienie — można by rzec: ślepa furia, poczucie złowieszczej satysfakcji, które pojawia się, gdy można dowalić Kościołowi. W tym przypadku media dostały na tacy wymarzony temat: oto ksiądz znajdujący się wysoko w kościelnej hierarchii, w samym Watykanie, głosi tezy wprost podważające podstawy nauczania Kościoła dotyczące seksualności i dyscypliny kościelnej. Jego styl życia idealnie pasuje do promowanego w mediach rozluźnienia obyczajowego, a on sam wyznaje, jak bardzo został skrzywdzony przez Kościół. Jednego tylko media nie dostrzegły: że prowokacja, aby się udała, musi być przynajmniej w pewnym stopniu dyskretna. Jeśli natomiast jest szyta tak grubymi nićmi, nawet najbardziej naiwni czytelnicy czy widzowie raczej się na nią nie nabiorą. Nabrali się natomiast sami dziennikarze.
Jaki z tego wniosek? Nie pytam o wniosek dla mediów — bo to ich problem. Pytam raczej o wniosek dla zwykłych zjadaczy chleba, przeciętnych odbiorców mediów. Myślę, że wnioski powinny być przynajmniej dwa. Po pierwsze, uświadomienie sobie, że mediom nie zależy na prawdzie, ale na chwytliwym temacie, który zwiększy nakład czy oglądalność i pozwoli osiągnąć cele skrywane przed odbiorcami. Media nie przedstawiają rzeczywistości, ale ją kreują. Efekt skandalu, szoku czy zaciekawienia jest niejako wybuchem, który ma wprowadzić w przestrzeń publiczną pewien „content”, czyli treść. Tym „contentem” jest styl myślenia lub postawy, które zazwyczaj są postawami liberalnej, zdemoralizowanej mniejszości. W atmosferze skandalu wyłącza się logiczne myślenie i łatwiej zgwałcić umysł odbiorcy, wtłaczając w niego treści, których normalnie by nie przyjął.
Po drugie, trzeba wyraźnie powiedzieć to, co już od dłuższego czasu zauważają medioznawcy: jednym z dyżurnych tematów w mediach jest Kościół i księża. Gdy tylko nadarza się okazja, trzeba dorzucić kamyk do ogródka, wypunktowując wszelkie prawdziwe i domniemane słabości Kościoła. Niestety często w samym Kościele znajdują się księża czy inne osoby mające „parcie na szkło”, które chętnie poddadzą mediom materiał do przerobu. Zastanawiam się nieraz, czy osoby te są po prostu naiwne, nie biorąc pod uwagę tego, co media zrobią z ich wypowiedziami, czy też próbują wygrywać swoje małe wojenki, nie uświadamiając sobie tego, czyimi sojusznikami się stają.
W szczególnej sytuacji jest tygodnik, który w swojej nazwie ma przymiotnik „powszechny” (czyli „katolicki”). Jego sytuacja jest szczególnie przykra i to on chyba najbardziej ucierpiał na eksplozji. Publikując tekst ks. Charamsy, skierowany przeciwko księdzu Oko, redaktorzy tygodnika zapewne nie zdawali sobie sprawy z tego, co miało nastąpić w kolejnych dniach. Oni sami zostali najbardziej zmanipulowani przez watykańskiego prałata. Czy w tym przypadku można po prostu uznać, że była to z ich strony naiwność lub zwykły „wypadek przy pracy”? Niestety nie. Również i w tym przypadku w grę musiał wchodzić mechanizm zaślepienia, działający w innych — niekatolickich mediach. Jeśli redaktor wybiera temat „okładkowy”, to trudno przypuszczać, aby nie sprawdził, kim jest osoba, którą postanawia promować jako autora. Czy naprawdę nie dostrzeżono nic niepokojącego w słowach ks. Charamsy? A może dostrzeżono, ale przeważyło to, że ma odpowiednie utytułowanie i wyraża poglądy, które brzmią miło dla liberalnych uszu, forsujących idee „Kościoła otwartego”? Ostatecznie jednak to, co miało stać się bronią skierowaną przeciw „integrystom”, odbiło się rykoszetem i uderzyło w „dialogistów”. Pytanie, czy po takiej lekcji pójdą po rozum do głowy, czy też nadal będą uprawiać dialog z tymi, którzy pod pozorem troski o Kościół pragną go ośmieszyć, obrzydzić i ukazać w jak najgorszym świetle?
opr. mg/mg